Ogród spłonął
fot. Karolina Jóźwiak

9 minut czytania

/ Teatr

Ogród spłonął

Justyna Drath

Spektakl „Arka i ego” w Teatrze Dramatycznym mówi o niepowodzeniach międzygatunkowej komunikacji i ułożenia narracji o kryzysie klimatycznym w spójną całość. Nie jest jednak pewne, na ile to świadoma próba pokazania tego procesu, a na ile po prostu jedna z jego porażek

Jeszcze 2 minuty czytania

Spektakl „Arka i ego”, według pomysłu Lucy Sosnowskiej, jest opowieścią o relacji człowieka z przyrodą, a konkretnie: o próbach komunikowania się z nią, na ogół skazanych na porażkę. Jest to też przedstawienie o chęci odzyskania niemożliwego do zrekonstruowania nieistniejącego już świata opartego na pozawerbalnej wspólnocie.

Formalnie twórcy próbują eksperymentu, improwizacji, grają na cielesności aktorów i nie proponują zwartej konstrukcji. Najbardziej wyrazistym motywem przewodnim wydaje się uniwersalny mit utraconego raju: „W mitologiach różnych kręgów kulturowych odnaleźć można wyobrażenie rajskiego ogrodu – pierwotnej, osadzonej w dziewiczej przyrodzie wspólnoty wszystkich istot, w ramach której komunikacja między ludźmi a zwierzętami odbywa się poza językiem. Żyjemy dziś w warunkach radykalnego odwrócenia tego wyobrażenia. Rajski ogród został dawno wykarczowany. Spłonął. Zatonął. Zwierzęta masowo wyginęły. Rośliny wyschły”  piszą twórczynie o spektaklu.

W tekście towarzyszącym premierze w Teatrze Dramatycznym Mira Marcinów przedstawia wizję utraconej rajskości jako tej, która ma zastąpić eschatologiczną atmosferę XXI wieku. Pierwsze sceny przedstawienia odbywają się bez słów: aktorzy próbują stworzyć eden, w którym nie da się odróżnić od siebie poszczególnych ciał. Poprzez pantomimę opowiadają historię o życiu na arce, w przestrzeni pozbawionej granic i konturów, w której tytułowe ego nie jest możliwe do wyłuskania. W tle umieszczono wielką kość dinozaura, chyba najważniejszy element scenografii (autorstwa Eli Szurpickiej). Przypomina trochę eksponat z British Museum, a trochę podrzuconą do góry piszczel, która przemienia się w kosmiczny statek z pierwszej sekwencji „Odysei kosmicznej 2001” Stanleya Kubricka.

Ten początek spektaklu może być uwodzący, nie tylko ze względu na nastrojową grę świateł (również Ela Szurpicka), lecz także dlatego, że ludzkie marzenie o wspólnocie łatwo trafia na podatny grunt kapitalistycznego indywidualizmu. Odniosłam jednak wrażenie, że za pragnieniem, aby stać się całością, nie kryje się głębsza opowieść o świecie, zaś cynicznemu widzowi ów taniec może przypominać warsztaty z uważności dla klasy średniej, która próbuje odkryć w sobie animalistyczną jaźń i odzyskać kontakt z ciałem. Taneczna opowieść (choreografią zajmowała się Ana Szopa) przechodzi w dźwiękową. A skoro zostaliśmy wygnani z raju, to poszczególni bohaterowie – mieszkańcy i mieszkanki arki – w końcu dostają jednostkowe tożsamości.

Jest więc Timothy Treadwell znany jako Grizzly Man (Daniel Chryc), który przez kilkanaście lat żył z niedźwiedziami na Alasce, wraz ze swoją biedną dziewczyną Amy (Marta Nieradkiewicz). Amy wcale nie chce spać w namiocie, ale jest zmuszana do podglądania niedźwiedzi. Twórcy spektaklu wydają się zakładać, że wiemy, jak naprawdę skończyła się ich historia: mimo że Treadwellowi udało się przetrwać kilkanaście lat bez broni w środowisku grizzly, na końcu został przez nie zjedzony, wraz z partnerką. Jest też sympatyczna, szczuropodobna postać (charyzmatyczna Marianna Linde) opowiadająca o zakończonym fiaskiem eksperymencie utworzenia gatunkowej wspólnoty, która, skazana na siebie, po pewnym czasie straciła ochotę na podtrzymywanie przyrostu naturalnego.

fot. Karolina Jóźwiakfot. Karolina Jóźwiakfot. Karolina Jóźwiak
fot. Karolina Jóźwiak

Na scenie pojawia się też dialog człowieka z pełną pretensji kurą (Łukasz Wójcik) z przemysłu hodowlanego. Wymowa tego, chyba najbardziej bliskiego grotesce, ocierającego się o tragifarsę wątku dotyka kwestii bezradności i niemożności wyjścia nie tylko poza człowiecze ja, ale i poza najbardziej trywialne kalki traktujące nieludzkie organizmy według kapitalistycznych kryteriów. Przewijają się tu też wątki nieco odległe od głównej osi tematycznej, na przykład opowieść o królowej Elżbiecie zmieniającej się w Marilyn Monroe (Anna Gorajska), o ewolucji komórkowej i jej samozagładzie albo o Jules z „Euforii” (Antoni Rychłowski) próbującej nawiązać interakcję z widownią i przyjrzeć się pracy ciała. Są efektowne i wydają się służyć przede wszystkim popisom aktorskim, jednak w kontekście całości ich wymowa jest nie do końca jasna.

Strzępki motywów i tematów przeplatają się, grzęznąc niekiedy w rozważaniach o niemożności spotkania nieludzkiego i ludzkiego, a niekiedy w marzeniach o niebezpieczeństwie spełnienia się takiej możliwości. Opowieści, zapewne z uwagi na kolektywność całego procesu i improwizacyjny charakter poszczególnych scen, balansują ciągle pomiędzy groteską a kiczem, powagą a zgrywą. Trudno się zorientować, gdzie ta granica przebiega. Na końcu, nieco zmęczeni tym kluczeniem, nie dziwimy się nawet obecności aktora przebranego za gumowe drzewo.

„Arka i ego” broni się jako historia o porażce, choć opowiedziana w sposób niezwykle nierówny. Mam jednak wątpliwości, czy broni się jako spójna wizja lepszego świata lub chociaż jako opowieść o nadziei. Mimo że spójność przekazu nie była najważniejszym celem twórczyń, to teksty o spektaklu, w tym ciekawe spojrzenie Wiktorii Tabak, wskazują na kłopot choćby z pisaniem o tej specyficznej formie pracy, opartej głównie na poszarpanym eksperymencie, hybrydzie, wielogłosie, pozajęzykowej opowieści.

fot. Karolina Jóźwiakfot. Agata BaumgartRozumiem te poszukiwania, tym bardziej szanuję też dążenie do stworzenia jakiejś nowej, pozytywnej utopii. To, że opowieść o końcu świata jest pułapką myślową, jest jednym z punktów wyjścia tego spektaklu. Mira Marcinów odwołuje się tu m.in. do podejścia Giorgio Agambena, który postrzega apokalipsę jako jedno z narzędzi w rękach władzy, wykorzystującej zagładę do sterowania naszymi obawami i poczuciem winy. Pomijając osobę autora i to, że jego dzisiejsze tezy dotyczące pandemii COVID-19 wydają się co najmniej kontrowersyjne, zastąpienie apokaliptycznej atmosfery rozważaniami o sielance wydaje mi się równie chybione. W narracjach o kryzysie klimatycznym w ogóle wydaje się przeważać zero-jedynkowy zygzak od „nie da się już nic zrobić, wszystkie rzeki wyschły” do „wyobraźmy sobie raj”. Najnudniejsze i najmniej atrakcyjne w opowieściach o klimacie jest to, że będziemy ze wszystkich sił walczyć o małe rzeczy, nieuchwytne przesunięcia, niewielkie szarości. Nie o rajską przestrzeń rodem z „Planety Ziemia” z dokumentów BBC – ona faktycznie już nie istnieje. Ale stwierdzenie, że cały nasz „ogród spłonął”, nie zostawia miejsca dla świadomości, że zostaje nam ogródek pod domem, który tym bardziej powinien stanowić przedmiot naszej troski.

Reżyseria: Lucy Sosnowska
Dramaturgia: Magda Kupryjanowicz Scenografia, kostiumy: Ela Szurpicka
Reżyseria światła: Ela Szurpicka, Adam Zduńczyk
Choreografia: Ana Szopa
Muzyka: Dominik Strycharski
Wideo: Michał Dobrucki
Obsada: Magdalena Czerwińska, Anna Gajewska, Anna Gorajska, Marianna Linde, Anna Moskal, Marta Nieradkiewicz, Agnieszka Roszkowska, Daniel Chryc, Janusz R. Nowicki, Łukasz Wójcik

Tak samo jak marzenie o porzuceniu antropocentrycznego punktu widzenia, do którego odwołują się twórcy, tak też Timothy Treadwell jako bohater wydaje się nie przystawać do dzisiejszych czasów. Wcale nie dlatego, że był groteskowy w swoich poszukiwaniach. Herzog, fascynując się jego projektem „stania się niedźwiedziem”, jednocześnie dystansuje się od próby przyłożenia człowieczej matrycy do natury. Robi z niego kogoś, kto – jak inni bohaterowie jego filmów – próbuje „przekroczyć granicę” i sięgnąć po zakazane. Fascynacja tym aktem w obliczu dzisiejszej sytuacji klimatycznej, w której liczba dzikich gatunków kurczy się w zastraszającym tempie, wydaje się nie tylko anachroniczna, ale zwyczajnie niebezpieczna. Nieludzcy uczestnicy świata czasem potrzebują naszej autentycznej opieki, uwagi i troski. Ale czy jest nią mizdrzenie się do niedźwiedzi i nadawanie im ludzkich cech?

Spektakl Sosnowskiej mówi o niepowodzeniach międzygatunkowej komunikacji i o tym, że da się te niepowodzenia ograć śmiechem. Jednak od uwznioślenia tych prób do ich infantylizacji jest nieznośnie blisko. Jako ludzkość jesteśmy w procesie, błądzimy, trudno jest nam te opowieści złożyć w całość. Nie jestem jednak pewna, na ile „Arka i ego” jest świadomą próbą pokazania tego procesu, a na ile po prostu jedną z jego porażek.