Niech płyną, gdzie chcą
Joanna Bębenek, „Inne rzeki Warszawy”, 2021

11 minut czytania

/ Ziemia

Niech płyną, gdzie chcą

Justyna Drath

Kultywowanie pamięci o rzekach, których już nie ma – jak na wystawie w Muzeum Woli – wydaje się szczególnie ważne teraz, w świecie styczniowych burz i przewróconych lutowymi wichurami drzew

Jeszcze 3 minuty czytania

 W czerwcu nie ma już śladu po pospiesznej pieśni
Strumyka. kto chce szukać znajdzie go jedynie
pod ziemią w której mrokach po omacku ginie

Robert Frost, „Żabi strumyk”, przeł. Stanisław Barańczak

Wystawa „Niech płyną” w Muzeum Woli traktuje wodę jako jeden z istotnych elementów unikalnego palimpsestu przestrzeni stolicy. Warszawa, miasto wielu warstwowo nakładających się na siebie opowieści, jest kojarzona przede wszystkim z dominującą, potężną obecnością Wisły, rozdzielającej miasto na dwie osobne strefy. Wystawa skupia się na mniej widocznej, ale bardziej skomplikowanej hydrograficznej mapie, pamięci o rzekach, których już nie ma, i historii cywilizacyjnego rozwoju, która wiązała się z ujarzmianiem wody.

widok wystawy Niech płyną! Inne rzeki Warszawy, fot. Tomasz KaczorWidok wystawy „Niech płyną! Inne rzeki Warszawy” / fot. Tomasz Kaczor

Część historyczna ekspozycji łączy pamięć o naturalnych ciekach Warszawy, utrwalonych niekiedy w nazwach ulic (czy nawet pizzerii: Rudawka!): Jordanie, Kamionce, Drnie, Sadurce, Żurawdce, Pólkówce czy Brodni, z historią ich przekształcania, kontroli i regulacji, które umożliwiały rozwój miasta. Druga część, współczesna, kieruje się raczej w stronę tęsknoty za dzikością wody. Tęsknota przybiera tu niekiedy wymiar aktywnej walki: nie tylko o przywrócenie rzekom ich podmiotowości, ale też o jakość i obecność słodkiej wody w obliczu katastrofy klimatycznej. Oba splecione w ten sposób elementy wystawy pokazują konieczność współistnienia i współpracy dwóch wymiarów: ludzkiego i rzecznego.

„Niech płyną! Inne rzeki Warszawy”. Zespół kuratorski: Magdalena Staroszczyk, Konrad Schiller, Muzeum Woli, Warszawa, do 29 maja 2022 roku.„Niech płyną! Inne rzeki Warszawy”. Zespół kuratorski: Magdalena Staroszczyk, Konrad Schiller, Muzeum Woli, Warszawa, do 29 maja 2022 roku.Kultywowanie pamięci o rzekach, których już nie ma, wydaje się szczególnie ważne teraz, w świecie styczniowych burz i przewróconych lutowymi wichurami drzew. Opłakiwanie, wspominanie i zaznaczanie obecności elementów świata, który znika w wyniku cywilizacyjnego rozwoju, uczy nas, jak być może będzie musiała wyglądać rzeczywistość nowych rytuałów i przepracowywania żałoby po straconych pod wpływem katastrofy klimatycznej podmiotach. Na mapę układu hydrologicznego Warszawy z 1870 roku grupa Centrala (Małgorzata Kuciewicz, Simone de Jacobis) nałożyła tę aktualną – z 2015 roku. Rozlane w niekontrolowany sposób meandry Wisły wraz z jej łożyskiem stają się prostą linią, a całkiem spore rzeki i strumienie znikają z planu miasta.

Ich historia jest pokazana na starych mapach, planach i pocztówkach. Rudawka, obecna w planach miasta od XVIII wieku, płynąca od Koła, przez Marymont, Kaskadę, aż do Wisły, była wykorzystywana jako zbiornik na nieczystości, potem rejestrowana jako potok wylewający się na Las Bielański, co stało się zapewne argumentem na rzecz jej regulacji. Rysunek techniczny z lat 30. XX wieku pokazuje plan jej zabetonowania – romantycznie nieregularne koryto rzeki na przekroju zaczyna mieć dotkliwie proste linie. Brodnia dała początek Kanałowi Bródnowskiemu, wykorzystywanemu do osuszania Targówka. Sadurka – dzisiejszy Potok Służewiecki – mająca początek w rejonie Warszawy Zachodniej, po otwarciu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej utworzyła rozlewisko, które również postanowiono uregulować. Opowieści o rzekach są niepełne, szczątkowe i widzimy je głównie z perspektywy ludzkich starań o zachowanie nad nimi całkowitej kontroli, a także kolejnych etapów postępu, który ma dla nich siłę hamującą, ograniczającą, zagarniającą.

Stacja Pomp Rzecznych Wodociągów Warszawskich przy ulicy Czerniakowskiej, fot. Marian FuksStacja Pomp Rzecznych Wodociągów Warszawskich przy ulicy Czerniakowskiej, fot. Marian Fuks

Jednak to przetwarzanie krajobrazu nie jest wcale apokaliptyczną opowieścią o degradacji: nie ma tu triumfu strasznej technologii nad niewinnymi siłami przyrody i oskarżeń względem miejskich pionierów. Konieczność egzystowania ludzi i rzek obok siebie nie wpisuje się łatwo w narracyjną ramę o rywalizacji dwóch aktorów: „człowieka i natury”, raczej podkreśla obecność wcześniej niewidocznej tkanki, obecność, która teraz wymaga od nas odzyskania, wydobycia i uwagi.

Najprostsze rzeczy są w przetworzonej rzeczywistości najtrudniejsze do zarejestrowania – żyjemy w symulakrach, w których woda jest czymś, co płynie z kranu. O jej pochodzeniu możemy sobie przypomnieć co najwyżej przy okazji kolejnej awarii oczyszczalni ścieków Czajka. Historia warszawskich wodociągów i kanalizacji, od tych najstarszych jak Gruba Kaśka, i Komisji Brukowej – instytucji odpowiadającej za miejską infrastrukturę – poprzez XIX-wieczne Wodociągi Marconiego, a później Lindleya, aż po XX-wieczne inwestycje na Woli, pokazuje, że ujarzmienie wody stanowi inną opowieść o mieście jako żywym organizmie, siatce połączonych naczyń.

Druga część ekspozycji pokazuje już całkowicie aktualne zmagania: nie tylko o zauważenie i obserwację, ale też roztoczenie nad wodnymi obszarami opieki. Składają się na nią materiały wizualne, dźwiękowe i przestrzenne, a także szeroka dokumentacja aktywistycznych zmagań, nie tylko tych warszawskich. Obiekty z tej części wystawy wskazują na momenty, w których żywioły wodne stykają się ze sferami ludzkich działań. Ślady, które pozostawiamy – odpady, siatki foliowe – widoczne są w pracach Diany Lelonek czy Martyny Miller. Ślady, które zostawia woda w przestrzeniach miast – wylewając w czasie powodzi – rejestrowane są na materiałach wideo pochodzących z pogodowych raportów TVN Meteo.

widok wystawy Niech płyną! Inne rzeki Warszawy, fot. Tomasz KaczorWidok wystawy „Niech płyną! Inne rzeki Warszawy”, fot. Tomasz Kaczor

Mniej widoczne pola tych wzajemnych spotkań to enklawy, które mamy obok siebie, ale nie doceniamy ich wagi. Film grupy Zakole (Zuzia Derlacz, Krystyna Jędrzejewska-Szmek, Ola Knychalska, Olga Roszkowska, Pola Salicka, Igor Stokfiszewski) to opowieść o najbardziej mokrym z terenów położonych w obrębie miasta. Materiał przypomina przyrodnicze dokumenty Netflixa, chociaż Zakole wawerskie, najstarsze bagno warszawskie, leży sobie bezpretensjonalnie obok wielkich akustycznych ekranów i nieciekawego pejzażu miejskich obrzeży, stanowiąc typowy nieuporządkowany i „niezagospodarowany” teren. Jako aktywistka miejska nieraz słuchałam argumentacji samorządowych urzędników, że jakiegoś miejsca nie warto chronić z powodu śmieci, okolicznych mieszkańców spożywających tam alkohol, braku ławek czy w końcu mało spektakularnych widoków. Dzikość przyrodniczych terenów miejskich, nawet tych najbardziej cennych, nie zawsze będzie równa rezerwatowi na islandzkim półwyspie Hornstrandir. Prawdziwym wyzwaniem jest odejście od dychotomii: nieskazitelna dzikość versus teren przetworzony przez człowieka. I przekonanie decydentów, że jest sens walczyć o każdy fragment krzaków i zarośli. Wreszcie trudno się pogodzić z tym, że opieka nad przyrodą oznacza często zaniechanie, pozostawienie w spokoju, zaniedbanie, nienarażanie na tłum gapiów.

Siostry Rzeki wraz z aktywistką Cecylią Malik na czele walczą o nadanie rzekom podmiotowości. W działaniach grupy rzeki zyskują twarze ludzi, którzy mówią w ich imieniu: o niepotrzebnym betonowaniu i grodzeniu, które sprawia, że nie mogą się przemieszczać ryby; o traktowaniu wody w Polsce głównie jako środka transportu; o budowaniu nierentownych, absurdalnych i destrukcyjnych projektów, takich jak zapora w Siarzewie, której projekt został na szczęście uchylony przez ministra Michała Kurtykę w czerwcu 2021 roku. Na zdjęciach i materiałach wideo aktywistki trzymają charakterystyczne niebieskie tabliczki z nazwami polskich rzek, śpiewają razem pieśni, haftują rzeczne kostiumy kąpielowe, pozwalające jeszcze bardziej namacalnie stać się wodą, w imieniu której się przemawia.

Cecylia Malik fot. Tomasz WiechCecylia Malik / fot. Tomasz Wiech

Działania Malik przypominają o głośnych ostatnio rozwiązaniach postulujących nadawanie rzekom osobowości prawnej. Rzeka Magpie River nazywana przez Inuitów Muteshekau-shipu i traktowana jak żywa osoba czy nowozelandzka rzeka Whanganui, o której Maorysi myślą jako o swoim przodku, stały się jednymi ze sztandarowych przykładów tego procesu. Część prawników ma jednak wątpliwości. W końcu traktując osobę rzeczną jako wartą opieki, nadając jej prawa, nadajemy jej też obowiązki: kogo pozwać, gdy w rzece utoniemy? Kto ma tę osobę reprezentować i kto ma wybierać przedstawicieli? Wreszcie: jak przetłumaczyć język nieludzki na całkiem ludzki wymiar prawniczych paragrafów? Czy nie powrócimy tą drogą do tych samych problemów, które chcieliśmy rozwiązać?

Uwikłanie wspólnych losów rzecznych i ludzkich jest czasem do nie rozsupłania. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest historia rzek w pobliżu Bukowna i Olkusza, które płynęły przez lata między innymi w wyniku pracy odwadniających kopalnię pomp. Po likwidacji kopalni ZGH Bolesław, w grudniu 2021 roku, odłączono również pompy i zasilające olbrzymi teren rzeki praktycznie przestały istnieć z dnia na dzień, mimo wcześniejszych apeli i ostrzeżeń okolicznych mieszkańców i naukowców.

widok wystawy Niech płyną! Inne rzeki Warszawy, fot. Tomasz KaczorWidok wystawy „Niech płyną! Inne rzeki Warszawy” / fot. Tomasz Kaczor

Historia Białej, Sztoły i Baby pokazuje namacalny wymiar dylematów antropocenu. Używane przez aktywistów określenie „likwidacja rzek” kojarzone było do tej pory z raczej ludzkimi niż nieludzkimi obiektami – w końcu likwidować można szkoły, połączenia autobusowe, ośrodki kultury. Nurt rzek był zależny od kopalni, a wraz z jej redukcją – a więc działaniem, które kojarzyć się powinno z troską o przyrodę – znikł mechanizm, który nie pozwalał wodzie zalewać wielkich wyrw pozostałych po inwestycji. Paradoks polega na tym, że przekształcając krajobraz, zakłócając zasady funkcjonowania ekosystemów, pozostawiamy ślad tak głęboki, że wycofywanie naszej obecności przynosi jeszcze głębsze wyrwy. I bolesne w skutkach także dla nas – zniknięcie rzek to nie tylko dewastacja „ładnego krajobrazu”, ale po prostu ograniczenie dostępu do wody pitnej dla okolicznych mieszkańców. To nakłada na nas odpowiedzialność w dużo większym wymiarze czasowym i dużo większym zakresie, niż moglibyśmy się spodziewać.

W nakazie „Niech płyną” (zbieżnym zresztą z nazwą fejsbukowej grupy aktywistycznej Niech rzeki płyną) wybrzmiewa jakiś rodzaj nadziei, a może też odrobinę przekonania grupy Zakole: pozostawienie spraw swoim nurtom może być najważniejszym zadaniem do zrealizowania. Wiemy już o tym, że regulacja rzek przynosi więcej szkód niż pożytku, nie tylko przyrodzie, lecz także nam samym. Nikt nie ma też wątpliwości, że dostęp do wody pitnej będzie jednym z kluczowych problemów ludzkości do rozwiązania. Ale największym wyzwaniem pozostaje to, co najprostsze: zauważenie, że wzajemne uwikłanie światów ludzkich i wodnych nie oznacza wcale rywalizacji, lecz musi być przedmiotem bacznej uwagi. Rzeki są obok, zależą od nas, my od nich, to, co pomiędzy, jest skomplikowane i nie może zależeć od naszych osobistych afektów, idealizacji i porywów serca. Musi być częścią całej opowieści, także tej o mieście.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).