Podglądanie kryzysu
Alfred Edmund Brehm, „Brehms Tierleben”, 1911-1919 / Biodiversity Heritage Library

16 minut czytania

/ Ziemia

Podglądanie kryzysu

Justyna Drath

Tak jak dzieci, które bojąc się horrorów, często wychodzą z pomieszczenia, stają w drzwiach i oglądają film ukradkiem, tak my podglądamy kryzys klimatyczny

Jeszcze 4 minuty czytania

Rok 1987, lipiec, materiał Polskiej Kroniki Filmowej. Na ekranie tłumy ludzi, popękana ziemia, dymiące kominy, szyby naftowe i głos z offu, który mnoży pytania, pozbawione może histerii, ale brzmiące doniośle: jak ten świat będzie wyglądał za kilkadziesiąt lat? Czy ludzkość wygra walkę z wysychaniem źródeł energii, czy będziemy mieli czym oddychać? Czy jest możliwa rzeka czysta od źródła do ujścia? W jednym z ostatnich kadrów kilka osób siedzi przy stole, a potem rusza na spacer. W maskach gazowych i szczelnych skafandrach. Komentarz ironicznie przenosi się w przyszłość: tak wygląda przechadzka po Matce Ziemi. Jest też konkretna przestroga: jeśli będziemy mnożyć jedynie swoją populację i wydatki na zbrojenia, zostanie po nas wyłącznie „jałowy śmietnik”. 

Ekologiczne lęki z lat 80. i 90. wyglądają znajomo, ale sposób ich prezentowania wydaje się zaskakująco inny od dzisiejszych opowieści, inne też bywają ich appendixy. Tak jak w kronice filmowej „Był las” (także z 1987), w której widzimy martwe kikuty drzew w Izerach odcinające się od szarego nieba i próbujących powstrzymać tę katastrofę harcerzy. Przewidywania dają sudeckiej przyrodzie góra trzydzieści lat. Narrator wskazuje winnych, w tym znanego nam dziś dobrze kornika, ale mówi też wprost o sprzężeniu trzech szkodliwych przemysłów: enerdowskiego, naszego i czechosłowackiego, które doprowadziły do czterysta razy większego niż na innych terenach skażenia dwutlenkiem siarki i tlenkiem azotu. Materiał o zanieczyszczeniu Jeziora Wilanowskiego – turyści zauważają przerażająco brudne ciecze i mazie obok zabytkowego obiektu. Pisma wysyłane do lokalnych urzędników nie przynoszą rezultatów. W felietonie z „Dziennika Telewizyjnego” z roku 1988 widzimy znowu całościowe prognozy i przewidywania: na ekranie żaglówki na tle jezior i góry. Mazury i Tatry, emblematy polskiej przyrody. Muzyka fortepianowa towarzyszy tezie: już niedługo te obrazki będzie można zobaczyć tylko w parkach narodowych. Główne wątki obecne w materiale: zanieczyszczenie siarką, woda, której 40% nie nadaje się nawet do celów przemysłowych, nielegalne odpady, w tym toksyczne, znowu katastrofa w Sudetach. Na końcu pada postulat o konieczności utworzenia społecznego ruchu ekologicznego.

 

Skażenie, brud, industrialny charakter krajobrazu podkreślają czarno-białe zdjęcia, dzięki którym świat wygląda jak rewers dokumentu „Nasza planeta” z Netflixa. Ten apokaliptyczny ton to jedna z wielu opowieści końca lat 80. zapowiadających bezbłędnie niektóre z największych lęków przełomu transformacyjnego, ale także odnoszących się do tych współczesnych. Tryb warunkowy, jakiego używa prezenter, brzmi na pewno zbyt radykalnie na tle współczesnych mdłych przekazów w TVN, które może i rozpoczynają się od wielkich kwantyfikatorów i ostrzeżeń, ale zazwyczaj kończą na papierowych słomkach i krótszym prysznicu. Ton tych przedtransformacyjnych wiadomości jest posępny, nakazujący, nie zostawia większego pola dla nadziei, chociaż brakuje tam słów „bioróżnorodność”, „klimat”, „paliwa kopalne”, nie ma nawet jeszcze „recyklingu”. Niekiedy tamten język przekazu jest nieomal gnostyczny: mnożymy się i niszczymy świat, który jest coraz bardziej nami przeciążony, coraz bardziej odrażający, brudny, zły. 

A teraz szkolny film na VHS z mojej podstawówki z centrum Krakowa wyprodukowany około 1994 roku na potrzeby wymiany z holenderskimi uczniami. Okazałe rzeźby z kościoła św. św. Piotra i Pawła przedstawiają dwunastu apostołów. Rezolutna nastolatka patrzy w kamerę i zachęcającym gestem woła: chodźcie, chodźcie, zaraz wam coś pokażę. Na tyłach budynku stoją prawdziwe rzeźby z twarzami świętych upiornie przeoranymi, zdeformowanymi, tak jakby były oblane kwasem. Skojarzenie jest zresztą trafne. To skutek działania kwaśnych deszczy, tłumaczy dziewczyna. Rzeźby, które widzimy od frontu, są atrapami. Na lustrze w moim mieszkaniu tkwi od lat naklejona przez ojca – miłośnika eksponowania przekazów i haseł jako dekoracji – wlepka o treści: STOP ACID RAIN.

Nowe języki dla planety A

Stworzenie nowych form narracji i języków do mówienia o pozaludzkim świecie jest dziś pilną koniecznością. W naszym cyklu polscy i niemieccy autorzy przyglądają się powiązanym z kryzysem klimatycznym emocjom i zmianom w obyczajowości. Stawiamy pytania o nowe problemy ekologii i szukamy rozwiązań łączących dyskursy naukowe i artystyczne. Zastanawiamy się nad relacjami z naturą w dobie pandemii i nad zmieniającymi się wizjami przyszłości, szczególnie w kontekście najnowszego raportu IPCC.

W ramach projektu porozmawiamy też o nowych językach dla naszej planety w podkaście i podczas debaty z udziałem autorek i autorów tekstów.

Naszymi partnerami są Instytut Goethego w Warszawie oraz Fundacja Genshagen. Cykl powstaje przy finansowym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Pewnie trochę wcześniej, około roku 1990, dostałyśmy z mamą czarno-białą ulotkę odbitą na ksero, z czaszką i ostrzeżeniami przed złej jakości powietrzem, informującą o proteście rowerowym. Nikt nam nie musiał tego uświadamiać: dzieciństwo w alejach Mickiewicza, zanim miasto zbudowało obwodnicę, oznaczało przyzwyczajenie do tego, że okien od ulicy się nie otwiera, bo zawsze nawiewa charakterystyczny czarny pył. Kiedy byłam mała, myślałam, że śnieg w mieście jest zawsze naturalnie szary. Wiele lat później, kiedy uczyłam już polskiego, i to w Warszawie, uczniowie zapytali mnie, czy to prawda, że u was, w mieście gołębi, ludzie pozdrawiają się kaszlem.

Inne lęki dotyczyły śmieci. Raczej nie tych, które dziś fotografują niektóre bardziej świadome gwiazdy Instagrama, żeby pokazać, ile ich produkujemy. Jesteśmy przed erą tanich ubrań i foliowych siatek dodawanych do każdego zakupu. Śmieci przełomu to złowrogie, trujące odpady niewiadomego pochodzenia, które w latach ekonomicznego przewrotu i chaosu wyrastają gęsto na dziwnych nieużytkach i niebezpiecznych terenach. W pierwszej polskiej telenoweli „W labiryncie beczki z tajemniczymi chemikaliami zostawionymi przez zagranicznych hochsztaplerów zagrażają zdrowiu pracowników szklarni. Fantastyczne barwy tajemniczych substancji wylewanych przez złowrogie koncerny to bardzo częsty motyw najbardziej znanej ekokreskówki – „Kapitana Planety”. Kiedy jeździmy na wakacje do wioski obok Turbacza, widzimy, że wyrzucanie wielkich gabarytów do lasu jest normą. W podstawówkach masowo organizuje się sprzątanie świata. Szkoły rywalizują ze sobą, która zbierze najwięcej odpadów. Buduje się świadomość ich ilości, ta ilość zaczyna powoli przytłaczać. Tomik Różewicza „zawsze fragment, recycling” ukaże się w 1996 roku, ale sama idea przetwarzania – jako rozwiązanie problemu śmieci – wydaje się już wtedy zbyt optymistycznie pomyślana.

Do kwasów w deszczach topiących rzeźby, brudnej wody, wszechobecnych odpadków, które jeszcze wtedy wydają się bardziej kojarzyć z antybohaterem z zewnątrz niż wytworem naszych własnych rąk i konsumenckich pragnień, dochodzi jeszcze dziura ozonowa. Ten dziwny twór, który w dzieciństwie wyobrażam sobie jako czarną chmurę nad Stanami Zjednoczonymi (bo w amerykańskich serialach najczęściej o niej słychać, więc to pewnie ich problem), spędza sen z powiek od lat 80. Słyszę o nim w szkole i od rodziny, która nie pozwala mi się opalać. O ekologii piszą w piśmie „Juppi”, opowiadają młodzieżowe programy i seria książek wydawanych przez Polski Klub Ekologiczny o tytułach, których prostota kontrastowała z ich zawartością: „Książka o odpadach”, „Książka o żywności”, „Książka o lesie/zagrożonych zwierzętach/skarbach ziemi”. W dość przystępny sposób wytwarza się w mojej głowie pogląd, że skala problemów jest zbyt duża, żeby objąć ją świadomością. Samo wyobrażenie ilości śmieci obecnych w skali globu wywołuje największą melancholię i strach od czasów obejrzenia przygnębiającej śmierci konia głównego bohatera „Niekończącej się opowieści”.

Przekonanie o zepsuciu świata, nieodwracalnych zmianach, zmienionym krajobrazie zostawia po sobie przeświadczenie, że żyjemy w czasach ostatecznego rozliczenia z cywilizacją. Na apel z „Dziennika Telewizyjnego” o potrzebę stworzenia społecznego ruchu odpowiedzieli nieliczni i byli traktowani raczej jako hamulcowi postępu, wyrażającego się w słynnym tekście Patyczaka „nie będziemy żyć jak dziady, zbudujemy autostrady”. Ruchy protestu ekologicznego wydają się magmowe, oddolne, anarchistyczne, niegroźne, rozproszone. Część z nich to zresztą pozostałości po kontrkulturowych organizacjach lat 80., takich jak Wolność i Pokój.

W 1992 roku wraz z drużyną harcerską, w której jestem, podczas wycieczki do Sromowców Niżnych trafiam niechcący w sam środek budowy zapory w Czorsztynie. Przez błoto i koparki próbujemy trafić do jakiegoś punktu na mapie i dopiero potem słyszę o akcji „Tama tamie”, nie wiedząc, że stanie się ona symbolem i formacyjnym doświadczeniem wielu ruchów ekologicznych w Polsce. Z uwagi na jej wywrotowy, niepokorny i niezorganizowany charakter media przedstawiają ją jako niepoważną, w przeciwieństwie do wielkiej inwestycji, która przecież w końcu powstaje. Jeszcze podczas protestów przeciw budowie autostrady przez Górę Świętej Anny pod Opolem w 1998 roku ekolodzy są przedstawiani w tonacji „banda szalonych fantastów” – w końcu stawiają jakieś miasteczko i niepoważnie blokują drogi. Po latach skutki budowy tej autostrady są już widoczne dla okolicznego ekosystemu, a pod listami protestacyjnymi można znaleźć podpisy Jacka Kuronia, Małgorzaty Braunek czy profesora Aleksandra Krawczuka, które nie były wtedy w stanie odwrócić losów tej inwestycji. Dopiero przy Rospudzie media, z „Gazetą Wyborczą” na czele, znajdą w sobie więcej empatii wobec drzew. Oprócz miasteczka linowego, namiotów i dredów na zdjęciach pojawiają się przedstawiciele poważnych pism, a walka o przyrodę zyska nowy silny autorytet – Komisji Europejskiej.

Żyjemy w czasach wielkiego wyparcia. Media głównego nurtu wypychają strach poza granicę naszej percepcji. Lęk przed apokaliptyczną katastrofą wydaje się paradoksalnie bezpiecznym horyzontem oczekiwań: anioł z ognistym mieczem zwalnia nas z odpowiedzialności za działanie. Jakby człowiek był w stanie przyswoić nowy kolor pojemnika na podwórku, natomiast nie był w stanie pomieścić perspektywy zmiany stylu życia.

Tak jak dzieci, które bojąc się horrorów, często wychodzą z pomieszczenia, stają w drzwiach i oglądają film ukradkiem, tak my podglądamy kryzys klimatyczny. Ta strategia „stania w drzwiach” sprawia, że obiekt, na który patrzymy, znajduje się w bezpiecznej odległości, a uchylone skrzydło wejścia jest jak tarcza. Jednocześnie nie potrafimy zaprzeczyć jego istnieniu: straszna ostateczność dalej tam jest.

Lęki z lat 90. dzisiaj wydają się pouczające: protokół montrealski, podpisany przez ikony prawicowej polityki – Ronalda Reagana i Margaret Thatcher – dał nadzieję, że i ruchy protestu, i realne polityczne ogólnoświatowe działania mogą przynieść wymierny skutek: problem dziury ozonowej z powodu redukcji emitowania freonu niemal przestał istnieć. Lasy w Górach Izerskich rosną, jak marudzą niektóre górskie przewodniki, aż za bardzo, bo zasłaniają widokowe punkty. W końcu przywykliśmy traktować przyrodę jako piękne tło do naszych rozmyślań. Świadomość i lęk związany z odpadami rośnie chyba wprost proporcjonalnie do samej ich ilości, a dyskusje o plastikowych, papierowych i metalowych słomkach idealnie miękko wypełniają niepokojącą dziurę po poczuciu, że dla następnych pokoleń świat pierwszy raz może okazać się gorszy niż dla nas. Lęk przed smogiem już nie jest ulotką wręczoną w tajemnicy, ma swój czerwony dywan, symbole, ramy, organizacje pozarządowe. Skutki zawieszonych pyłów mierzymy w statystykach i apkach, widzimy ich działanie w lekarskich gabinetach. Czy język mówienia o zagrożeniach stał się dzięki temu bardziej zrozumiały? Nie ma niczego bliższego naszemu ciału niż oddychanie. Nie ma jednocześnie niczego mniej dostrzegalnego niż powietrze. Ale według raportu agencji Kantar „Ziemianie atakują” sześciu na dziesięciu Polaków nie odróżnia problemu smogu od problemu emisji CO2. Ten najbardziej oswojony problem stał się kolejną ucieczką od tego głównego. A może, skoro w filmie „Interstellar” mieszkańcy Ziemi są dręczeni przez burze pyłowe i szukają już tylko drogi ucieczki z planety, pomyłkę w percepcji smogu i emisji dwutlenku węgla należy bezczelnie wykorzystać – wizja uduszenia to w końcu skuteczny straszak, bodziec do przeprowadzania zmian, skoro dotyczy najbardziej pierwotnego lęku człowieka, który w chwilach paniki nie może złapać tchu?

Tylko czy lęk jest skuteczny w rozwiązywaniu problemów? Wiemy, że powoduje ucieczkową strategię, w której media, politycy i ludzie wokół nas są tak samo biegli. Może potrafiliśmy rozwiązać niektóre problemy z przeszłości dlatego, że nie unikaliśmy grozy, nawet tej przesadnej? A może po prostu wizja przyszłości, w której słońce powoduje choroby, nie ma ptaków, płyną zatrute rzeki, którą poznaliśmy – my, ludzie urodzeni w latach 80. – w dzieciństwie z albumów WWF, wydawała się na tyle odrealniona, że przestaliśmy wierzyć w ekoprzepowiednie raz na zawsze? W końcu programy przyrodnicze BBC pokazują nam, że jeszcze gdzieś, z dala od nas i naszych plastikowych opakowań na pieczarki, wszechobecnych szyldów, worków pełnych śmieci znajduje się jakaś nienaruszona arkadia, którą musimy chronić. Rzadko kiedy jednak klikamy w making offy, w których widać, że właściwie bardzo trudno jest mówić o jakimkolwiek skrawku ziemi, który nie byłby naznaczony ludzką ręką.

Dlatego ukrywanie się za półotwartymi drzwiami ze strachu przed rzekomą apokalipsą nie ma sensu, bo ona jest mniej więcej tak samo realna jak rajskie ptaki Davida Attenborough. Dużo bardziej niż wielkie, spektakularne zakończenie realne jest cierpienie ludzi wokół. Strach przed zmianami klimatu powinien być strachem o to, jak troszczyć się o innych w coraz trudniejszych warunkach, jak możliwe będzie uwrażliwienie na słabszych w czasach, w których mogą się wydarzyć migracje na jeszcze większą skalę niż obecnie, gwałtowne zmiany pogodowe, pogłębianie się nierówności. Lęk przed kryzysem klimatycznym nie powinien być lękiem przed czymś zewnętrznym, bo jak pokazuje obecna polska rzeczywistość, w niepewnych czasach – a takie mogą właśnie nadejść – z ludzi potrafią wychodzić najmroczniejsze instynkty. Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej, mimo że jej bezpośrednią przyczyną nie są zmiany klimatu, może być uznana za symulację tego, jak w przyszłości mogą wyglądać nasze dylematy. Czy jesteśmy w stanie podzielić się komfortem życia z tymi, którzy go nie mają, wpuścić uciekinierów z zakątków świata, w których nie da się już funkcjonować? Wychodzi na to, że najrozsądniej jest obawiać się nas samych i tego, jak będziemy odpowiadać na te pytania.

Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej

Instytut Goethego

Tekst powstał w ramach projektu „Nowe języki dla planety A” z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej i we współpracy z Goethe-Institut.
 
Der Text entstand im Rahmen des Projekts „Neue Sprachen für den Planeten A” mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit und in Zusammenarbeit mit dem Goethe-Institut.
 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).