Stworzoną przez Karola Szymanowskiego i Jarosława Iwaszkiewicza opowieść o Rogerze można interpretować na kilku płaszczyznach. Jako historię spotkania człowieka z bogiem. Jako konfrontację ziemskiego władcy z istotą silniejszą od siebie, której nie można ogarnąć rozumem. Wreszcie jako opowieść o tęsknocie za miłością (z homoerotycznym podtekstem).
Karol Szymanowski „Król Roger”.
Stefan Blunier (dyr.), Hans Hollmann (reż.).
Theater Bonn – Opernhaus, premiera 10 maja 2009Kim jest Roger? A kim Pasterz, który nagle pojawia się w życiu tytułowego bohatera? Austriak Hans Hollmann odpowiedź na te dwa ważne pytania znalazł szybko – chyba za szybko. Jego Roger to niby-król w papierowej koronie, zupełnie niezainteresowany urokami sprawowania władzy, tęskniący za innym życiem, ignorujący swoją żonę, odseparowany od świata, w którym żyje. Pasterz, który nieoczekiwanie pojawia się w jego życiu, staje się alter ego Rogera; alternatywną wersją jego losu. Symbolizuje marzenia i tęsknoty zagubionego króla, który mógłby żyć zupełnie inaczej, gdyby kiedyś podjął inne decyzje. Który śni o młodym chłopcu z rakietą tenisową (tę postać oglądamy na wielkim ekranie). Pasterz jest nawet ubrany jak Roger. Taka perspektywa interpretacyjna byłaby ciekawa, gdyby nie utonęła w inscenizacyjnym chaosie.
Hollmann, skupiony na najciekawszym – jego zdaniem – wątku homoerotycznym, zbagatelizował pozostałe treści obecne w operze Szymanowskiego i Iwaszkiewicza. Nie potrafił choćby znaleźć żadnego uzasadnienia dla wszystkich kontekstów religijnych, które pojawiają się w tym wielowarstwowym dziele, więc potraktował je zupełnie dosłownie.
W tym zestawieniu misternie skonstruowana myśl przewodnia stała się karykaturalna. Bo trudno zrozumieć, dlaczego w chwili, gdy Roger tęskni za nową, inną miłością, zostaje otoczony przez chór wiernych pod przewodnictwem wymachujących krzyżami księży. Trudno odgadnąć, dlaczego arcykapłan nosi na głowie monstrualnych rozmiarów tiarę, a Diakonissa jest siostrą zakonną z wielkimi nożycami. Nagromadzenie dosłowności osiąga apogeum w II akcie, kiedy to wezwane przez Rogera „straże” zakładają Pasterzowi kaftan bezpieczeństwa.
„Król Roger” trafił na deski Opery w Bonn dzięki szwajcarskiemu dyrygentowi Stefanowi Blunier, który od początku tego sezonu jest dyrektorem muzycznym teatru. Niestety, prowadzona przez niego orkiestra nie zawsze radziła sobie z niuansami partytury Szymanowskiego. Brakowało aury tajemnicy, napięcia i długo rozwijających się kulminacji, które są esencją tej muzyki. Nieoczekiwane kontrasty niczemu nie służyły, a monumentalne forte często zagłuszało śpiewaków i chór. Spośród solistów pochwalić można tylko odtwórcę roli tytułowej, Marka Morousa. Amerykański baryton co prawda nie najlepiej radził sobie z zadaniami aktorskim, ale śpiewał dobrze. Nic dobrego nie można, niestety, powiedzieć ani o fałszującym George’u Onianim (Pasterz), ani ledwo słyszalnej Aście Zubaite (Roksana).
Coś jednak twórcom spektaklu w Bonn udało się znakomicie. To przygotowanie językowe spektaklu wystawianego w oryginalnej wersji. Język polski w ustach solistów i chóru był bowiem zaskakująco zrozumiały. Zarówno dykcji, jak i determinacji w przedzieraniu się przez polskie słowa nawet tu, nad Wisłą, możemy Niemcom pozazdrościć.
Opera Szymanowskiego na scenach europejskich jest wystawiana od ponad 80 lat. Pierwszy raz poza Polską pokazana została także w Niemczech – w Duisburgu – w 1928 roku (już w dwa lata po warszawskiej prapremierze), niedługo potem w Pradze (1932). Dziś „Król Roger” przeżywa renesans popularności. W zeszłym roku Mariusz Treliński pokazywał swoją inscenizację w Petersburgu i Edynburgu (dyrygował Valery Gergiev!). Po premierze w Bonn czas na Paryż (reż. Krzysztof Warlikowski, premiera 18 czerwca), Bregencję (23 lipca) i Barcelonę (2 listopada). Jest moda na Szymanowskiego. Nareszcie!