W założeniu Pawła Miśkiewicza w Krakowie miał powstać spektakl o kondycji artysty, jego dwuznacznych inspiracjach – swoista autoanaliza aktorów, jak i samego reżysera. Te ambicje są wyraźnie widoczne w spektaklu, jednak brak radykalnych decyzji, ostrych tez i metaperspektywy sprawiły, że „Mewa” pozostaje na poziomie dużej ogólności.
Już w pierwszym obrazie Miśkiewicz odcina się od psychologicznego odczytania „Mewy”, wyostrza charaktery postaci, dokonuje skrótów w ich prezentacji. Arkadina w wykonaniu Bielskiej to pretensjonalna gwiazda upajająca się swoim artyzmem; jej kochanek Trigorin (Zbigniew W. Kaleta) marzy o sławie, choć ma świadomość, że jego poprawne warsztatowo opowiadania nigdy nie wejdą do kanonu wielkiej literatury rosyjskiej; w brawurowym monologu Kaleta pokazuje fizjologiczne obrzydzenie, z jakim Trigorin rozpoczyna kolejne opowiadanie, które przyjmowane jest później z obojętnością. Roman Gancarczyk w roli Dorna to cyniczny, zdystansowany mężczyzna, nie reagujący na zaczepki, drwiący na boku z pozostałych. Wreszcie Urszula Kiebzak jako Masza, roztaczająca swoje wizje ludzkości i świata, upojona alkoholem wariatka, albo zrezygnowana kobieta po przejściach.
Siedząc na krzesłach naprzeciwko siebie, wszyscy oni czują się zobligowani do rozmów, ale słynne pauzy nie wynikają tu z zamyślenia, a braku pomysłu na rozwinięcie tematu. Miłość Trieplewa i Niny nie ma w sobie cienia melodramatyzmu – o ile on darzy kobietę młodzieńczą fascynacją, o tyle Nina widzi w nim szansę na spełnienie marzenia o byciu aktorką. Gorączkowo wygłaszane manifesty nowej sztuki Trieplewa sprowadzają się do biegania wokół sztucznej mewy, z której na koniec wyciska on na siebie sztuczną krew. Jego bunt jest bagatelizowany, nikt nie podejmuje z nim rozmowy, bo sztuka przestała mieć znaczenie – po prostu jest. Podczas spektaklu Trieplew kilkakrotnie zasłania scenę przezroczystą kurtyną, ale akcja trwa dalej, aktorzy pozostają w rolach, jakby sztuka rozumiana jako patetyczne gesty i słowa wyparła życie. Nawet rozpaczliwe zabiegi Trieplewa o chwilę uwagi ze strony matki (o zawiązanie głowy bandażem czy podrapanie po plecach) kończą się oskarżeniem jej o nieczułość i egoizm („kiedy syna nie ma matka ma 32 lata, kiedy syn się pojawia – matka ma pięćdziesiąt parę”).
W „Mewie” Miśkiewicza nie ma uczuć ani emocji, są tylko wrażenia kreowane na potrzeby artystycznych popisów; ideały zamieniły się w rozgoryczenie i bezrefleksyjne przyjmowanie rzeczywistości. Najlepiej widać to pod koniec spektaklu, gdy Nina spotyka się z Trieplewem po latach. Zdobyła aktorską popularność, choć sukces nie dał jej satysfakcji. Stara się jednak ukryć frustrację przed Trieplewem i samą sobą. Nie potrafi też rozmawiać o tym, co ich kiedyś łączyło. Wyciąga miłosne listy Trieplewa i śpiewa ich treść do mikrofonu. Aktorski popis i upublicznienie wyznań oburza Trieplewa, który gwałtownie wybiega w trakcie jej występu, ale po chwili wraca z mikrofonem i śpiewa razem z nią. Ten gest przyjęcia zasad, które narzuca Zarieczna, pokazuje symboliczne zagarnięcie życia przez sztukę, zmienienie emocjonalnego doświadczenia w artystyczny efekt.
I tu pojawia się problem. Z jednej strony, temat artysty jest w krakowskim spektaklu bardzo wyraźny, sceny pokazują zmagania artystów ze sztuką, mnożą konflikt między chęcią mówienia o świecie, a istniejącą wśród samych artystów utratą wiary w sztukę jako medium. Z drugiej jednak – w spektaklu uderza brak autorefleksji: Miśkiewicz nie odnosi tematu do siebie jako artysty, co więcej, nie robią tego sami aktorzy. Nie stawiają się ponad rozterkami swoich postaci, ale z pełnym zaangażowanie je odgrywają.
A. Czechow „Mewa”, reż. P. Miśkiewicz. Stary Teatr w Krakowie, premiera 4 czerwca 2011
Z tego powodu przedstawienie wpada w paradoks: opowiada „o” sztuce i jednocześnie usuwa się z jej pola. Ani reżyser, ani aktorzy nie dołączają do szeregu, w którym uprzednio postawili postaci Czechowa – pomysł Miśkiewicza na „Mewę” traci więc wiarygodność. W skomplikowanej pozycji znajduje się także sam widz, któremu reżyser i aktorzy opowiadają o meandrach obcego mu świata artystów i sztuki, pokazują proces powstawania dzieła sztuki, a jednocześnie nie tematyzują sytuacji, w jakiej się znalazł.
Nie zmienia to jednak faktu, że spektakl Miśkiewicza to najlepszy punkt mijającego sezonu w Starym Teatrze, który nie był do końca przemyślany, a jego repertuar i twórcy dobierani zbyt przypadkowo.