Sny
fot. Fanny Schertzer, Wikimedia Commons

Sny

Katarzyna Zimmerer

„Po co pamiętać o zamordowanych w Rwandzie w dziewięćdziesiątym czwartym? Po co za nimi tęsknić?” – pyta Wojciech Tochman. No właśnie! Jak mam tęsknić za mieszkańcami Rwandy, skoro nie znam ani jednego z nich?

Jeszcze 2 minuty czytania

Wreszcie przeczytałam „Dzisiaj narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana. Po skończonej lekturze powinnam odstawić książkę na półkę, obok innych reportaży tego autora, Szczygła, Jagielskiego, Kapuścińskiego. Nie umiem. Nawet nie wiem, kiedy włożyłam ją do torby, idąc na wystawę fotografii Wojciecha Plewińskiego. Leży obok mnie, kiedy jem lody na balkonie. Jest w kuchni, kiedy zmywam. I na biurku, kiedy kończę pisać jakiś tekst.

W nocy mam sen. Festiwal Singera w Warszawie. Wystawa w zrujnowanej kamienicy na Chłodnej. Ze szczytu schodów zwisa warkocz. Jego koniec, związany brudną szmatką, sięga podłogi na parterze. W pierwszym pomieszczeniu dywan z włosów. Barwy jesienne. Na zgniłozielonych ścianach chyba jakieś zdjęcia. Żeby to sprawdzić, powinnam przejść wąskim przesmykiem między dywanem a ścianami. Nie chce mi się. Idę dalej. Na pierwsze piętro. W kolejnym pomieszczeniu – na środku – gigantyczna, sięgająca sufitu szklana gablota. W gablocie ludzkie czaszki. Ułożone równo. W rzędy. W szeregi. Jedne na drugich. Gładko wypolerowane, lśnią w blasku umieszczonych niewidocznie lampek. Na ścianach fotografie. Ich ramy szczelnie wypełniają ustawione obok siebie błyszczące, srebrne popiersia. Hitler. Stalin. Papież. Piłsudski. Sławomir Sierakowski. Sierakowski? No tak – powracający kadr z filmu Yael Bartany „Mary koszmary”. Kolejne pomieszczenie. Utrzymane w kolorach jasnokremowych. W środku instalacja. Drewniane, długie, szerokie stoły. Na nich ciała kobiet i mężczyzn. Prawie wszyscy łysi. Niektórzy mają usta otwarte jak do krzyku. Inni zamknięte, czasem zaciśnięte. Oczy otwarte. Zamknięte. Zaciśnięte. Na mniejszym stole ciała dzieci. Płaskie jak placki. Spokojnie tu. Gdzieś w tle delikatne dźwięki muzyki. U szczytu schodów prowadzących na drugie piętro figura kobiety w kolorowej sukni. To właścicielka warkocza. Dłonią, w której trzyma pęk kluczy, wskazuje kierunek zwiedzania. Na wprost mnie gigantycznych rozmiarów obraz. Ciekawe połączenie kolorów – piaskowy, kawowy, niebieski w różnych odcieniach. Niebieskie są kombinezony ludzi na zdjęciu. Trzech odwróconych do widza tyłem. Dwóch bokiem. Dwóch przodem, ale ich twarzy nie widać. Wszyscy grzebią pochyleni w bezkształtnej masie, przypominającej zaczyn na ciasto drożdżowe. Obok, na plastikowym niebieskim stoliku, kilkanaście pomniejszonych reprodukcji zdjęcia. Nad stolikiem napisy: „Kącik przyjazny maluchom” i „Zadanie dla trzylatka: Połącz jedną linią wszystkich ludzi. Kształt, który uzyskasz, to owal. Ile widzisz w owalu rąk? Ile nóg? Głów? Czy dostrzegasz inne fragmenty ciała? Nazwij je”. Kolejne zadanie dla trzylatka: „Policz wszystkie ręce, nogi i głowy na fotografii, którą widzisz”. Fotografia wisi naprzeciwko zdjęcia z ludźmi w kombinezonach – drewniany wóz z gwiazdą Dawida. Na wozie ułożone bezładnie nagie ciała. Jak się znalazłam na ulicy, nie wiem. Leje deszcz. Wieje wiatr. Pusto. „Nie udała się pogoda organizatorom festiwalu” – zdążyłam pomyśleć, zanim się obudziłam.

Miejsce pamięci w Nyamata, Rwanda /
fot. Fanny Schertzer, Wikimedia Commons

Zlana potem, piję wodę, żeby wypłukać z siebie koszmar, który mi się przyśnił. Identyfikuję zobaczone w nim obrazy. Zanim poszłam spać, czytałam w „Wysokich Obcasach” (nr 34) wywiad z Krystyną Piotrowską, wybitną artystką i wieloletnią kuratorką Projektu Próżna. Oglądałam w internecie zdjęcia z Rwandy. Wśród nich wiele fotografii ludzkich czaszek. Zdjęcie z fabryki podobizn Hitlera wisi w Centrum Dokumentacji Nazizmu w Norymberdze. Jestem pewna, że widziałam gdzieś bardzo podobne z popiersiami papieża. Czy w filmie Yael Bartany produkowano masowo wizerunki Sierakowskiego, nie pamiętam. Stoły z ludzkimi ciałami w miejscowości Murabi opisał Tochman (s. 127). I kobietę w kolorowej sukni z pękiem kluczy w dłoni. Pilnuje szkoły, w której te stoły ustawiono. Zdjęcie ludzi w niebieskich kombinezonach zrobiono w Srebrenicy podczas ekshumacji zwłok. Wóz z gwiazdą Dawida sfotografowano w Krakowie po którymś z wysiedleń z getta (czerwiec i październik 1942), albo po jego likwidacji (13 i 14 marca 1943). Z moim trzyletnim wnukiem łączę linią wyznaczone punkty, określam kształty, liczę, odnajduję niewidoczne przedmioty, nazywam rzeczy ich imieniem.

„Po co pamiętać o zamordowanych w Rwandzie w dziewięćdziesiątym czwartym? Po co za nimi tęsknić?” – pyta Wojciech Tochman (s. 82). No właśnie! Jak mam tęsknić za mieszkańcami Rwandy, skoro nie znam ani jednego z nich? Nigdy w tym państwie nie byłam. Czy powinnam jechać do „kraju tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów” po to, by zapamiętać jego „miliony trupów”? Pamiętam o polskich Żydach zamordowanych podczas Holocaustu. I o europejskich też. Znam ich historię, są mi bliscy, więc wiem, za kim tęsknię. Wiem też, że powinnam nauczyć się tęsknoty za Romami. Zostali zgładzeni na mojej ziemi. Tej tęsknoty jeszcze się nie nauczyłam. A teraz jeszcze Rwanda.

Kolejny sen. Znam go. Powraca do mnie co jakiś czas od lat. Zawsze toczy się w moim obecnym, realnym życiu. Trwa powstanie w warszawskim getcie. Nic dla powstańców nie mogę zrobić. Nie mam broni, nie mam dość pieniędzy, by ich wspomóc finansowo, nie mam warunków, by ukryć tych, którzy z płonącego getta uciekają. Mogę tylko pójść pod mury i być z nimi myślami, sercem, całą sobą. Ale najpierw muszę skosić ogród, skończyć tekst, ugotować obiad, odpowiedzieć na maile, i tak dalej, i tak dalej... Kiedy wreszcie uwalniam się od codzienności, getta już nie ma. Są tylko dogorywające zgliszcza. Stoję nad nimi. Długo się im przyglądam. Zgliszczom też trzeba dać świadectwo. Komu? Czego? Bestialstwa oprawców? Bohaterstwa walczących? Obojętności? Czyjej? Mojej? Z tego snu zawsze budzi mnie poczucie bezsilności.

„Świadek jest trochę ofiarą i trochę sprawcą. Patrzy na zabijanie i ucieka” – pisze Tochman (s. 117). To nie o mnie. Nigdy nikt nikogo przy mnie nie zabił. „Jedną z najistotniejszych, a najmniej uznawanych przyczyn zła, poza głównymi sprawcami, protagonistami krzywdy, jest milczący chór, który patrzy i nie widzi, który słucha i nie słyszy” – cytuje Tochman Philipa Zimbardo (s. 117). Też nie o mnie. Przecież nie jestem obojętna. Od czasu do czasu wpłacam jakieś sumy na konta różnych fundacji pomocowych.

W sennej wizji wystawy na Chłodnej nie przeraziły mnie obrazy i obiekty, które na niej zobaczyłam, lecz ich estetyzacja – posunięta tak daleko, że pozwoliła mi uciec od nazywania widzianych rzeczy ich imieniem. Gdybym się nie obudziła, po wyjściu z ekspozycji poszłabym zapewne najspokojniej gdzieś na kawę. Ale się obudziłam. Sama na mokrej od deszczu, targanej wichurą ulicy. Książka Tochmana leżała na stoliku przy moim łóżku.

To nieprawda, że jestem niewinna. Codziennie, od lat, patrzę na zabijanie. Wczoraj w Rwandzie, w krajach byłej Jugosławii... Dzisiaj w Libii, w Syrii, w Somalii... Wyłączam telewizor, odkładam gazetę i uciekam do swojej codzienności. Obiad. Ogród. Wystawa. Tekst. Rodzina. Przyjaciele. Jestem członkiem milczącego chóru. Nie wiem co mam zrobić, bym zobaczyła, to na co patrzę, by dotarło do mnie to, co słyszę. I nie wiem co ma być, kiedy już zobaczę i usłyszę?