„Disneyland”. reż. Jarosław Tumidajski

Tomasz Kireńczuk

Sceniczna adaptacja Tumidajskiego stara się wiernie podążać za opisywaną przez Dygata historią. Widz szybko jednak traci przyjemność płynącą z możliwości indywidualnego rozwiązywania zagadki wpisanej w przedstawienie

Jeszcze 1 minuta czytania

Spektakl zaczyna się intrygująco. W głębi sceny, na wysokim podeście pojawia się kobieta w stroju Turczynki lub też „innej mahometanki”, jak powie o niej później Marek Arens, główny bohater powieści Stanisława Dygata „Disneyland”. Ona jest zmysłową tancerką, która uwodzi spojrzeniem; On, który pozwala nazywać siebie Rodrygiem, szybko wkomponowuje się w rolę romantycznego kochanka, i nie przeszkadza mu w tym ani mało pociągający kostium (dres), ani to, że toczący jego organizm alkohol daje coraz wyraźniej o sobie znać.
Scena otwierająca przedstawienie Jarosława Tumidajskiego sprawia wrażenie ironicznej, pełnej zaznaczonego przez aktorów dystansu do postaci. W efekcie jej rodzajowość, zabawa kostiumem, dziwnie drętwym językiem, którym posługują się bohaterowie powieści Dygata, początkowo bawi. Wydaje się bowiem, że będziemy mieć tutaj do czynienia z przewrotną lekturą tekstu, który nie budzi już takich emocji, jak przed laty.

Stanisław Dygat, „Disneyland”. Jarosław
Tumidajski (reż.) Teatr Ludowy w Krakowie,
premiera 21 listopada 2009
Dygat pokazuje świat pełen ludzi, którzy nieustannie zmieniają role, jakie przychodzi im grać zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym. Jego theatrum mundi jest drapieżne. Pisarz dotyka sfery uczuć i dekonstruuje romantyczne wyobrażenie miłości. Tumidajski zresztą stara się ten wątek śledzić: jego bohaterowie, wielokrotnie deklarując miłość, wierność i oddanie, sprawiają wrażenie, jakby nie miało dla nich znaczenia, komu te deklaracje składają. Grający Marka Arensa Michał Czarnecki wyznaje miłość kolejnym kobietom jakby od niechcenia, jakby te wyznania miały jedynie przerywać niezręczną, panującą między kochankami ciszę.

Reżyser stara się pokazać nie tylko pozbawioną znaczenia deklaratywność wyznań, ale także banalność łączącej bohaterów seksualności. Filuterna Dorota w rozpiętej męskiej koszuli eksponuje biust, Agnieszka i Marek w ciepłym świetle punktowego reflektora wiją się w seksualnych pozach. Nagość ma tutaj jednak funkcję wyłącznie narracyjną; nie uwiera, nie atakuje widza, jest dla niego jedynie estetycznym przerywnikiem w nazbyt przewidywalnych tyradach rozkapryszonej Agnieszki i obrażalskiego Marka. Banalna miłość, banalny seks, banalne życie.

Dialogi brzmią sztucznie, z realizmu psychologicznego Dygata zostają jedynie stereotypowe opisy życia środowisk artystyczno-sportowych Krakowa, w którym kochankowie spacerują po Parku Krakowskim, chadzają na dancingi do „Feniksa”, a śniadania jadają tylko u partnerów mających mieszkanie z widokiem na kopiec Kościuszki.

fot. Sebastian StramaSceniczna adaptacja stara się wiernie podążać za opisywaną przez Dygata historią. Widz szybko jednak traci przyjemność płynącą z możliwości indywidualnego rozwiązywania zagadki wpisanej w przedstawienie. Bohater Dygata zakochuje się w poznanej na balu maskowym nieznajomej, i w każdej kolejnej kobiecie, z którą się wiąże, próbuje dojrzeć ucieleśnienie zagadkowej Jowity; kiedy jednak zrodzony w pijackim zwidzie mit rozbija się o prozę życia, Arens odchodzi. Dygat kpi ze swojego bohatera, gdyż wiążąc go z Agnieszką, nie pozwala mu rozpoznać w niej ukochanej z balu maskowego. Eksponowana w „Disneylandzie” ironia losu w przedstawieniu Tumidajskiego rozbija się o materialność teatru: widz bez problemu w ciele aktorki grającej Agnieszkę rozpoznaje dziewczynę z balu maskowego. Zamiast z zaangażowaniem śledzić perypetie głównego bohatera, raczej z niedowierzaniem i politowaniem patrzy na heroiczną walkę Michała Czarneckiego, który musi udawać, że nie widzi tego, co wszyscy już dawno zobaczyli. Przedstawienie kończy scena, w której wyświetlona na wielkim ekranie Agnieszka wyznaje Markowi prawdę o swojej „podwójnej tożsamości”; zdanie „to ja byłam Jowitą” trzeba jednak odczytać z ruchu jej warg, gdyż szmery w głośnikach zagłuszają jej słowa. Problem polega jednak na tym, że to co zostaje zagłuszone w ostatniej scenie spektaklu, przez poprzedzającą ją godzinę ujawniane było na każdym kroku.

W jednej ze scen Dorota mówi Markowi, że podobnie jak niebędący ani ptakiem, ani człowiekiem Piotruś Pan, również i on jest „ni to, ni owo”. Na ten sam syndrom cierpi przedstawienie Jarosława Tumidajskiego, które błąkając się między powieścią Dygata a próbą jej demontażu, między identyfikacją a dystansem, staje się miejscami lepszym, miejscami gorszym teatralnym konstruktem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.