Skarby oświeconych elit

Katarzyna Czeczot

„Czarne liście” zamiast odsłonić słabości polskiej debaty na temat Zagłady, zdemaskować tkwiące w niej schematy, konstruowane niecierpliwie z myślą o szybkim i skutecznym zaleczeniu traum, niestety często je powielają

Skarby oświeconych elit

Jeszcze 3 minuty czytania

Skarby oświeconych elit

Akcja „Czarnych liści” Mai Wolny toczy się przede wszystkim w Kieleckiem. Czasami fabuła wypuszcza odnogi w stronę Brukseli, Marsylii czy Berlina. Zasadniczo jednak dbałość o topograficzny detal dotyczy opisów Kielc i ich okolic. Pojawi się tu więc biegnący przez centrum miasta długi deptak – ulica Sienkiewicza, oraz jej przecznice: Paderewskiego, Solna, Planty. Jest park Staszica, Pałac Biskupów, są także pobliskie wsie: Cedzyna, Mójcza, Bielaki. Tak jak autorka, jestem kielczanką, więc mimowolnie doceniam w „Czarnych liściach” topograficzny realizm. Tym, którzy nie znają Kielc, mogę też zdradzić, który szczegół powieść zniekształciła.

U Wolny plany wybudowania centrum handlowego na ulicy Planty 11, a więc kilka domów od kamienicy, gdzie w 1946 roku rozpoczął się pogrom ocalałych z Zagłady Żydów, budzą sprzeciw niektórych mieszkańców miasta, którzy podpisują list protestacyjny. Nie wiadomo, czy w efekcie tego protestu, czy ze względów finansowych, galeria handlowa nie powstaje. To historia nie do końca zgodna z rzeczywistością. W 2007 roku wzdłuż rzeki Silnicy wzniesiono budynek, w którym mieszczą się różne sklepy. Nie ocieka on wprawdzie złotem, jak planowane centrum handlowe w „Czarnych liściach”, ale znajduje się dokładnie pod adresem wymienionym w powieści.

Przytaczam tę historię dlatego, że dobrze ona oddaje puls i kierunek narracji stworzonej przez Maję Wolny. Jej książka krąży wokół biografii dwóch kobiet. Pierwsza z nich to Julia Pirotte, Żydówka z Końskowoli, która w 1934 osiada w Belgii, gdzie wychodzi za mąż, a następnie szkoli się na fotografkę. Po wojnie przeprowadza się do Warszawy i zaczyna pracę jako reporterka gazety „Żołnierz Polski”. Pirotte jest postacią, którą, jak pisze w posłowiu autorka, „można by nazwać historyczną”. Wolny stworzyła jej portret na podstawie osobistego archiwum fotografki przechowywanego w Żydowskim Instytucie Historycznym.

Maja Wolny, „Czarne liście”. Czarna Owca, 376 stron, w księgarniach od lipca 2016

Zupełnie fikcyjna jest natomiast druga kobieca postać: Weronika Czerny, historyczka zajmująca się postawami polskich cywili wobec Żydów podczas niemieckiej okupacji, wykładowczyni na Akademii Świętokrzyskiej. Te dwie biografie, które nie przecinają się w planie fabularnym, łączy wydarzenie pogromu kieleckiego. Pirotte jedzie do Kielc 5 lipca 1946 roku, żeby zrobić reportaż o tych, którzy przeżyli mord. Czerny bierze udział w uroczystościach związanych z 65. rocznicą pogromu i właśnie wtedy w niewyjaśniony sposób znika jej córka, Laura. Dziewczynka w 2011 ma tyle lat, ile w 1946 roku miał Henio Błaszczyk, którego zaginięcie dało pretekst do rozpoczęcia pogromu. Fikcyjna biografia naświetla tu więc wydarzenia historyczne. Prowadzone współcześnie śledztwo w sprawie zniknięcia dziewczynki okazuje się aktem niezgody na zapomnienie Julii Pirotte, a także ofiar pogromu. Autoportretowi fotografki, wyszperanemu w archiwum przez Wolny, w powieści przygląda się Czerny. Wydobyte na światło dzienne zdjęcie Pirotte pozwala dokonać jej symbolicznego pochówku.

W posłowiu do „Czarnych liści” autorka przytacza źródła, z których korzystała. Wśród nich znajdują się nie tylko współczesne opracowania, ale również powojenna prasa i materiały archiwalne. Dostarczają one materiału do sylwetki Pirotte, ale i losów kieleckich Żydów. Zapominając więc na chwilę o ustaleniach Haydena White’a, który wskazywał na obecność literackich schematów fabularnych w narracjach historycznych, można by powiedzieć, że „Czarne liście” to do pewnego stopnia próba przekucia historii w powieść. Można by też (może i naiwnie) zapytać, na ile próba ta jest udana.

Książkę Mai Wolny cechuje reporterska schludność. Jeśli bohaterka popija tu nałęczowiankę, to pojawia się również informacja, że butelka jest plastikowa. Oczywiście można przypuszczać, że drobiazgowe opisy konstruowane tu są z myślą o tych, którzy nie wiedzą, że nałęczowiankę z reguły sprzedaje się w plastiku. Mnie jednak drażni to jako rodzaj hiperpoprawności, analogicznej do maniery podkreślania „ą” i „ę” na końcu wyrazów. Zamiast naturalnej frazy „kiedy byłam w Turcji”, autorka zadba o kunsztowny zawijas i napisze „kiedy przebywałam w Turcji”. „Czarne liście” składają się z wykończonych, wypolerowanych zdań, wyraźnie nacechowanych skłonnością do unikania wszystkiego, co chropawe, nieporządne, brudne. Styl tej powieści miewa też inne niezbyt ciekawe odsłony, czego przykładem mogą być sceny erotyczne.

Byłabym jednak mocno niesprawiedliwa, twierdząc, że „Czarne liście” to literatura pretensjonalna i zmanierowana. Powieść Mai Wolny ma dużo atutów, z których część wymieniłam na początku. Nad stylem poszczególnych fragmentów wyzłośliwiam się przede wszystkim dlatego, że jest w moim odczuciu pochodną klasistowskich stereotypów. Podczas lektury „Czarnych liści” nie sposób nie zauważyć, jak wielką rolę w charakterystyce bohaterek i bohaterów odgrywa wykształcenie. Jeśli któraś z pierwszo- lub drugoplanowych postaci ma tytuł magistra, to Wolny nigdy nie omieszka podać nazwy kierunku i uczelni. W przypadku portretu kieleckiego dziennikarza dorzuci jeszcze, że studiów nie skończył on w trybie zaocznym, lecz dziennym. Oczywiście wzmianka ta wyraźnie przynależy do mowy pozornie zależnej i ma przede wszystkim obrazować snobizm zafiksowanego na swojej karierze reportera. Czy jednak można z całą pewnością stwierdzić, że ten rodzaj snobizmu nie przebłyskuje z innych fragmentów?

Wymowna pod tym względem może być sylwetka Weroniki Czerny, bohaterki, która mówi w pierwszej osobie. Wolny kreśli jej postać jako nieskazitelną moralnie z jednej strony i świadomą własnej wyjątkowości z drugiej, przy czym to właśnie na wykształcenie wskazuje ona jako źródło tej wyjątkowości. I tak, idąc na obchody rocznicy pogromu, Czerny snuje smutną refleksję: „Jest nas tak niewielu, naukowców zajmujących się postawami ludności cywilnej wobec Żydów”. Słysząc zaś o podejrzeniach, jakie policja wysuwa na temat antysemickiego ugrupowania, okazuje zaskoczenie: „Nagle wydaje mi się, że te piętnaście lat, które spędziłam na uczeniu studentów historii, to tylko zbędny balast utrudniający zrozumienie mentalności zwykłych obywateli”.

Stopień, do jakiego sama Czerny jest obywatelką „niezwykłą”, unaoczniają przede wszystkim fragmenty relacjonujące jej rozmowy z Mirosławem Zarembą, policjantem prowadzącym śledztwo w sprawie zaginięcia jej córki. Widząc jego reakcję na hasło „pogrom kielecki”, Czerny po raz kolejny uprzytamnia sobie ograniczenia „zwykłych” ludzi: „Byłam pewna, że on nic o tym wydarzeniu nie wie. Udał, że nie dosłyszał, a za chwilę pewnie sprawdzi sobie hasło «pogrom» w Wikipedii. Klasyczny przypadek historycznej białej plamy atakującej zwłaszcza rodowitych kielczan”.

Kim są u Czerny bohaterowie bez uniwersyteckich dyplomów? Chyba nietrudno się domyślić. To oczywiście Polacy mordujący Żydów: kielczanie w lipcu 1946 i mieszkańcy wsi Bielaki, którzy w 1943 zastrzelili żydowską rodzinę ukrywaną pod chlewem przez jednego z chłopów. Wyobrażając sobie, jak wyglądał ich proces, Czerny tłumaczy sobie: „Stający przed śledczym ludzie rzadko potrafili pisać. Na koncie mieli zwykle dwie trzy klasy szkoły podstawowej”. Choć badaczka, czytając archiwalne dokumenty, ma do czynienia, jak sama przyznaje, z „łagodną papką, ugrzecznioną przez protokolanta”, to jednak jest ona pewna, że pierwotnie zeznania morderców roiły się od wulgaryzmów i brutalnych sformułowań. Wiem, że przy czytaniu historycznych źródeł niezbędna jest pewna doza podejrzliwości, ale podejrzliwość Czerny to pewność. Pewność, z którą wiąże się ogromne ryzyko uogólnień i uproszczeń.

Książka Mai Wolny na różne sposoby daje do zrozumienia, że antysemityzm ma swoje źródło w braku wykształcenia. Jeśli chodzi o panoramę postaci, ta zasada obowiązuje tu zawsze. Wykształcenie przywódcy nacjonalistycznej organizacji Patrioci Kielc? Oczywiście średnie. Chłopak przerwał ledwo co rozpoczęte studia po ciężkim wypadku, został strażnikiem w muzeum, a potem związał się z nacjonalistami. Kto w powieściowym świecie ma najmniejszą wiedzę na temat historii kieleckich Żydów? Oczywiście ludzie bez uniwersyteckich dyplomów, jak ojciec węszącego sensacji dziennikarza, hydraulik, który znając „każdy zakątek Kielc na wylot”, nie ma pojęcia, gdzie znajduje się cmentarz żydowski. To również ludzi niewykształconych cechuje homofobia czy wiara w teorie spiskowe.

Przejrzystość stosowanych w „Czarnych liściach” podziałów, legitymizowana na poziomie i fragmentów opisowych, i fabuły, zbliża tę powieść do – coraz lepiej niestety zakorzenionych w polskiej kulturze – narracji przeciwstawiających antysemickie masy oświeconym elitom. W usta kompetententnej naukowczyni, dociekliwej, cierpliwej badaczki Wolny wkłada słowa, z których często wynika, że ksenofobia to po prostu druga natura polskich chłopów: dzisiejsi mieszkańcy Bielaków „w głębi duszy są wciąż tymi samymi Józkami, Wacławami, Edkami, Baśkami: chętnie piją ze swoimi, nie lubią obcych. Choć minęło tyle lat, wciąż można w takim lekko zamglonym wódką spojrzeniu dostrzec ten sam gniew: jak u wilczura, którego terytorium naruszono, a on wie, że musi zabić, bo go takim stworzyła natura. Stado może na niego liczyć”.

Agnieszka Arnold, reżyserka filmu „Sąsiedzi” (2001) poświęconego mordowi w Jedwabnem, podkreślała, jak dużą rolę w historii tego miasteczka odegrał antysemityzm państwowy, obecny tam od lat 30., oraz nienawistna propaganda siana przez Kościół. Kiedy jednak rozgorzała dyskusja wokół zatytułowanej tak samo książki Tomasza Grossa, wątki te zanikły niemal zupełnie. Ta kaleka – jak ją nazywa Arnold – debata, wzmacniając rozróżnienie między wrażliwą inteligencją i ciemną dziczą, dowiodła jedynie, „że polskie elity zupełnie nie były gotowe do wzięcia na siebie ciężaru odpowiedzialności”.

Bohaterka Mai Wolny nazywa szukanie sprawiedliwych wśród wieśniaków – szukaniem skarbów. Zastanawiam się, do jakiego stopnia zdanie to jest wyrazem badawczej uczciwości, a do jakiego – skrywa niegotowość do postawienia się w roli tych, którzy już nie dokonują oceny, ale sami jej podlegają. „Czarne liście” zamiast odsłonić słabości polskiej debaty na temat Zagłady, zdemaskować tkwiące w niej schematy, konstruowane niecierpliwie z myślą o szybkim i skutecznym zaleczeniu traum, niestety często je powielają.

Z drugiej strony warto pamiętać, że w poprzek gotowych scenariuszy biegnie w powieści historia – prowadzonego w związku z zaginięciem Laury – śledztwa, którego zakończenia nie zdradzę, bo cechuje je napięcie pokrewne narracjom kryminalnym. Wynik tego śledztwa można w każdym razie odczytać jako początek nowej opowieści; opowieści nieskoncentrowanej na poszukiwaniu skarbów wzdłuż znanych szlaków, ale czerpiącej z innych, nieuwzględnianych dotąd źródeł.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.