Dziewięć miesięcy
wiecznej podróży

Agnieszka Rahoza

„Rozejm” Primo Leviego to powieść o fikcyjności końca wojny.  Doświadczenie wyzwolenia nie jest możliwe dla ocalałych z Zagłady. Holokaust trwa nadal i nie może być uznany tylko za fakt historyczny

Jeszcze 2 minuty czytania

Niemcy hitlerowskie upadały jeszcze w bólach, gdy w podobozie Buna-Monowice, 27 stycznia 1945 roku pojawili się, niczym znużeni Apokalipsą jeźdźcy, czterej młodzi żołnierze rosyjscy. Przyglądali się obozowi z wyraźnym zakłopotaniem. Więźniów ogarnęło zmęczenie połączone z ostrożną radością, a także wstyd doznanego poniżenia.  Tak właśnie zaczyna się opowieść o powrocie z niewoli. O powrocie, który w sensie emocjonalnym i intelektualnym nigdy nie będzie mógł się dopełnić.

Primo Levi, „Rozejm”. Przeł. Krzysztof
Żaboklicki, WL, Kraków, 310 stron,
w księgarniach od listopada 2009
Autor „Rozejmu”, Primo Levi, urodził się w 1919 roku w Turynie, w zamożnej żydowskiej rodzinie. Odebrał staranne wykształcenie i  w 1938 roku rozpoczął studia na wydziale chemii miejscowego uniwersytetu. W 1942 roku otrzymał dyplom, lecz jako Żyd z pochodzenia nie mógł znaleźć pracy. Związany z antyfaszystowskim ruchem oporu, w 1943 roku został aresztowany i deportowany do obozu Auschwitz-Monowitz. Tam zatrudniono go w laboratorium chemicznym. Dzięki temu przeżył. Po wojnie opisał swoje przeżycia obozowe w autobiografii „Czy to jest człowiek?”.

Stanowiący jej kontynuację „Rozejm” to historia powrotu. Powrotu, który nie ma końca. Prawie dziennik podróży. Pisany po 16 latach, w rodzinnym Turynie, opisuje dziewięć miesięcy na bezdrożach powojennej Polski, Ukrainy, Białorusi. Primo Levi, niczym ocalały z rzezi dwudziestowieczny Odyseusz, straciwszy wszystkich swoich towarzyszy, próbuje wrócić do miejsca, które kiedyś było jego domem. Brak tylko kapryśnych bogów i wiernie czekającej Penelopy. Jego wędrówką rządzi przypadek, nieudolność władz, chaos. Starannie wyrysowana na końcu książki mapa, czarną linią wyznacza absurdalną pętlę.

Kilka lat wcześniej, jego nieomal równolatek, Andrzej Bobkowski zakreślał podobne błędne koło na mapie. Ale to było na początku wojny, której grozę Bobkowski przeczuwał, ale jeszcze jej nie odczuł. Jego wędrówka przez piękną, lecz skostniałą burżuazyjną martwotą Francję, była wypełniona młodością i poczuciem siły, a wiara w człowieka niezachwiana. W „Szkicach piórkiem” pisał: „Tylko człowiek nie jest fikcją – wszystko inne jest fikcją”.

W 1940 roku Bobkowski miał tyle samo lat co Levi w 1945. Obaj odebrali podobne, klasyczne wykształcenie, czytali te same książki. A jednak ich podróże dzieli nie kilka lat, lecz całe epoki. Bobkowski podróżował w czasie, gdy słowa poetów miały jeszcze znaczenie, Primo Levi – gdy znaczenia pozbawione zostało nawet życie. Dlatego Levi nie jest Odyseuszem podobne porównania są nie na miejscu. Cywilizacja zniknęła, a z nią Odyseja wraz z Homerem. My żywimy się iluzją.

Ale dlaczego Levi zdecydował się na opisanie swojej podróży? By to zrobić, musiał użyć języka – martwego narzędzia komunikacji. Jedynym usprawiedliwieniem jest dla niego świadectwo. Na początku książki przywołuje postać Hurbinka, kalekiego dziecka Auschwitz. W połowie sparaliżowany trzylatek, do ostatniego momentu agonii próbował coś powiedzieć. Śmierć go zabrała jak wielu bezimiennych przed nim i po nim. W rozpaczliwym geście nadania znaczenia jego życiu Levi przywołuje go na kartach książki. Hurbinek jest usprawiedliwieniem Leviego.

Levi wiedzie nas po księżycowym krajobrazie końca wojny. Pokazuje miejsca dłuższych i krótszych pobytów w tymczasowych obozach. Wojna się skończyła, ale obozy trwają. Brak już codziennego zagrożenia życia, jest za to głód, choroby, brak wody. Czas spędzany bez planu i celu.

Jak w kalejdoskopie przewijają się postacie i miejsca – opisywane starannie, suchym językiem. Alvin H. Rosenfeld w książce „Podwójna śmierć” (przeł. Barbara Krawcowicz, Wydawnictwo Cyklady), w rozdziale poświęconym twórczości Leviego podkreśla, że czysta, jasna i dobitna narracja pisarza pozwala mu uniknąć goryczy, użalania się nad sobą, bądź zrozumiałego gniewu. Jego książki są, jak mówił sam autor „Rozejmu”, „produktami rozumu”, wolnymi od bestialskiej, niszczącej nienawiści.

Po przeczytaniu 300 stron więcej wiemy o jego towarzyszach niż o nim. Narrator nie ma przeżyć. Wszystkie postacie, jakie przesuwają się przed jego oczami, zapisuje na kartach książki z drobiazgową skrupulatnością, bez żadnej emocjonalnej afektacji. Brak emocji, oceny przygód i zdarzeń, w których uczestniczy, jest posunięty do granic. Wydaje się, że jest tylko oczami. Otwartymi oczami. Jak człowiek zastygły w lęku. Spostrzegawczy i czujny na każdy szczegół, chowa się za spojrzeniem. Jak monada Leibniza, pozbawiona okien, percypuje wszystko, odbija wszechświat, ale nie umie nic z siebie dać.

On sam znaczy mniej niż wiadro ze sznurem, które bał się porzucić w biegu za uciekającym pociągiem. W trakcie niekończących się podróży znikąd donikąd. Woda to życie, jest ważniejsza od niego. A jednak to ukryta postać narratora, nie podróż, jest najbardziej wstrząsającym doświadczeniem tej książki.

Levi, bezwolny, daje się przewozić z miejsca na miejsce, czekając, aż ktoś zadecyduje o jego własnym życiu. Na towarzyszy, którzy postanawiają wracać na własną rękę, patrzy niczym na niezrozumiałych, starych herosów. Ale nie budzą w nim marzeń czy potrzeb.

Jeśli ktoś go zabierze, jak grecki Żyd Mordo Nahum, to pójdzie za nim. Pozbawiony własnej woli, ma atawistyczną potrzebę bycia razem z grupą. Obóz nauczył go, że tylko dzięki temu przetrwa. Sam jest niczym. Gdy Grek go pyta „ile masz lat?”,  odpowiada „dwadzieścia pięć”, gdy pyta „jaki masz zawód?”, odpowiada  „jestem chemikiem”. Ale jego wiek i wykształcenie są bezwartościowe. Levi nie ma butów, a to oznacza, że jest głupi. Nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. Krótka współpraca z Galiną, młodą, ładną Rosjanką uświadamia mu, że jako mężczyzna też budzi odrazę. Jest tylko słabym, chorym, brudnym człowiekiem, byłym więźniem.

W świecie, w którym umarła cywilizacja, kultura i nauka są bez znaczenia. Levi odczuwa to w Trzebini, gdy spotyka się przypadkowo z polskim adwokatem. Pierwszym człowiekiem, z którym może się swobodnie porozumieć po francusku. Widzi w nim, po roku milczenia i niewoli, rzecznika cywilizowanego świata. Gorączkowo opowiada o swoich przeżyciach. O rzezi, z której się uratował. Adwokat tłumaczy to wszystko zaciekawionej gawiedzi. Starannie jednak omija słowo „Żyd”. „Tak będzie lepiej dla Pana. Wojna się jeszcze nie skończyła” – usprawiedliwia się. Levi rozumie – wojna będzie toczyła się zawsze. Nie ma ucieczki. Na progu wolności stracił nadzieję.

Podobnie jak Jean Améry (w przedmowie do „Między winą a karą”), Levi ostrzega – największym kłamstwem dotyczącym Holokaustu jest uznanie go za fakt historyczny. To co się zdarzyło, nie skończyło się wraz z wyzwoleniem. Holokaust trwa nadal. „Rozejm” jest opowieścią o tym, jak Levi zabrał go ze sobą w powrotną drogę do domu, niczym okrutne dziedzictwo. O tym, jak w turyńskim mieszkaniu, przez lata, będzie go opadał niczym szara nicość, z której wyłania się jedynie komenda: „Wstawać”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.