Od dłuższego czasu myślę o niszczeniu elektrycznych hulajnóg, tych pstrokatych alegorii startupowego kapitalizmu. Chcę je zrzucać do Wisły, uciszać łomem, gdy wskazują na siebie ćwierkaniem (ostatnio we śnie robił to za mnie kolega). Ale kiedy codziennie mijam lajmy i berdy – nic się nie dzieje. Zachowuję spokój.
Nie wiem, co czuje Adam Kaczanowski, gdy jadąc do pracy, widzi elektryczne hulajnogi, ale mam pewne podejrzenia i nadzieje, że mógłby mnie zrozumieć. Ich potwierdzenie odnajduję w jego najnowszej książce „Czego boją się rodzice”. Składający się na nią montaż opowiadań, prozy poetyckiej i dramatu pod wieloma względami przypomina moją opowieść o hulajnogach. Kaczanowski krąży wokół chęci naruszenia późnokapitalistycznego spektaklu, poczucia, że poza jego regułami nic nie może się wydarzyć, i jednoczesnej pewności, że jego dni są policzone. Autorowi udaje się jednak spożytkować te nastroje w taki sposób, że trudno byłoby opisać jego nową książkę za pomocą – odbierającej jakiekolwiek czytelnicze siły – etykiety „brutalna krytyka współczesności”.
Świat doskonale wykończony
Nowa książka Kaczanowskiego powstawała najprawdopodobniej w podobnym czasie co opublikowane w zeszłym roku „Cele”, słusznie nagrodzone Silesiusem. „Czego boją się rodzice” czyta się więc, śledząc to, co obie książki do siebie przyciąga i jednocześnie od siebie odpycha.
Adam Kaczanowski, „Czego boją się rodzice”. Disastra Publishing, 90 stron, w księgarniach od września 2019Relację między „Celami” a „Czego…” można określić jako remisową (z rozmowy przeprowadzonej przez Dawida Kujawę wiemy, że Kaczanowski jest zafascynowany konceptem remisu). O ile znaczna część „Celi” rozgrywała się w „rzeczywistości, która / odkleiła się od rzeczywistości”, w świecie na chwilę przed autodestrukcją, o tyle w najnowszej książce Kaczanowskiego interesuje inne oblicze współczesności: rzeczywistość doskonale domknięta, aż nazbyt mocno przylegająca do siebie samej. W „Celach” obraz elektrycznych hulajnóg porzuconych na pustym chodniku byłby więc pocztówką ze świata tuż przed apokalipsą, zaś w „Czego…” – normalką, w którą aż chce się walnąć, tylko trochę nie wiadomo jak. Splot obu tych fantazmatów, napędzających całą książkę oraz spore tereny codziennej wyobraźni, najlepiej uchwytuje z ducha Beckettowski początek „Matriarchatu”: „Koniec świata. Tu się znaleźliśmy. (…) Możemy uznać, że świat, w którym się znaleźliśmy, jest doskonale wykończony, i pochwalić tynkarzy, malarzy i całą tę wykończeniówkę. Wszystko wokół wygląda jak jakaś modna ruina”.
W „Czego…” Kaczanowski rozpisuje tę podwójną niemożliwość – niemożliwe wydaje się dalsze trwanie status quo (koniec świata) i niemożliwe jest jego przekroczenie (świat doskonale wykończony) – na całą orkiestrę bardzo subtelnych chwytów. Na najniższym poziomie poprzez konstruowanie zdań, które doskonale pozorują swoją przezroczystość, banalność, nieruchomość, a przy tym nie mają w sobie nic z wystudiowanego chłodu prozy Houellebecqa. Wytwarzający się między nimi ładunek niepokojącego niedopowiedzenia i czarnego humoru zmienia faktyczne zdania o niczym w możliwe zdania sugerujące rychły, jednostkowo-społeczny kryzys: „W pracy dostał do wypełnienia coroczną ankietę satysfakcji pracownika. Jedno z pytań brzmiało: czy czujesz się z nami spełniony? W przypadku odpowiedzi NIE należało dodatkowo odpowiedzieć na pytanie DLACZEGO. (…) Dawno niewidziany przyjaciel poinformował go, że nie przypomina sobie żadnego bicia czy obnażania oraz że nienawidzi swojej żony”.
Po przygotowaniu stylistycznych warunków Kaczanowski przenosi napięcie między wrażeniem życia w zacementowanym świecie a poczuciem jego kruchości na konstrukcję postaci, sytuacji fabularnych, kompozycję całego tekstu i całej książki czy nawet (jak w przypadku „Matriarchatu”) na burzące „czwartą ścianę” komentarze do treści utworu.
Konsekwencję, z jaką pisarz stosuje wspomniane zabiegi, najlepiej widać w otwierającym książkę opowiadaniu „Przed lustrem”. Robert, pracownik marketingu dokonujący na co dzień niewinnych aktów transgresji doskonale pasujących do korporacyjnego światka (objadanie się słodyczami, oglądanie nagich zdjęć żony z nadzieją na bycie przyłapanym), rozmyśla, co „przełomowego” może zrobić w swoje czterdzieste urodziny. Ów „przełom” nie może być jednak żadną realną zmianą w jego życiu. Sama konstrukcja językowa, która powraca w całym opowiadaniu („zrobić coś przełomowego”), kojarzy się bowiem z podporządkowywaniem życia prywatnego życiu zawodowemu (zdobywaj nowe doświadczenia, aby być ciekawszym pracownikiem). Jedyne, na co wpada Robert, to zatem nieco ostrzejsze akty transgresji: „czy jeśli żona wsadzi mi w tyłek banana, będzie to w moim życiu przełom?”. Temat urodzinowego „przełomu” splata się ze scenkami, w których działania wizerunkowo-sprzedażowe służą pozorowaniu zmian, wytwarzaniu wrażenia, że dana firma jest świadoma społecznie i odpowiedzialna ekologicznie. Remisowość sytuacji bohatera i rzeczywistości, w której żyje, wzmacnia także opętańcza kompozycja opowiadania, przypominająca montowanie nowych konstrukcji z ograniczonego zestawu klocków (praca, dieta, wspomnienia z dzieciństwa, urodzinowy „przełom”).
Walka o wrzask
Tak gęsto i precyzyjnie skonstruowany utwór jak „Przed lustrem” nadaje ton reszcie tekstów, krążących wokół podobnego splotu bezwyjściowości oraz transgresji. W opowiadaniu „Na końcu korytarza” Jemeńczyk mszczący się na członkach wspólnoty mieszkaniowej utrudniających mu otwarcie „arabskiego spa” zabija też siebie i swoją rodzinę, czym osiąga remis, nie powodując żadnych zmarszczek na gładkiej tafli narracji. W „Mieszanych uczuciach” para bohaterów, Gonzo oraz Pigi, których spotykamy na moment przed podjęciem decyzji o rozstaniu (zaniechanym, ale i to w świetle następnych opowiadań jest niepewne), powtarza wciąż te same zwyczaje. Ich rozwój zawodowy i osobisty jest ciągłym – i coraz bardziej rozpaczliwym – powrotem tego samego. W zakończeniu „Matriarchatu” trąba powietrzna dosłownie masakruje bohaterów „Alicji w Krainie Czarów” oraz „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” – utworów opowiadających o istnieniu alternatywnych światów. Z kolei w zamykającym książkę opowiadaniu „Wolne chwile” jedyną formą sprzeciwu wobec hegemonii dyskontów, na jaką może sobie pozwolić główny bohater prowadzący osiedlowy sklepik, jest robienie bałaganu na półkach w Biedronce.
Czy faktycznie nic nie może się zmienić w skazanym na zagładę świecie Kaczanowskiego? Z pewnością nadziei na wyjście z remisowości nie przynoszą tradycyjne figury teologiczne, powracające w kilku tekstach ze zbioru. Co prawda Matka Boska, która skazuje Bożenę, główną bohaterkę „Na końcu korytarza”, na pracę sprzątaczki, po wielu latach zwalnia ją z tego obowiązku. Ale nawet Matka Boska może dokonywać w regułach rzeczywistości jedynie punktowych zmian. A szatan, na którego przyjście czeka Robert z „Wolnych chwil”, w zasadzie ma odgrywać rolę złotej rybki zapewniającej bohaterowi nieograniczony dostęp do dóbr oraz możliwość ich pomnażania w nieskończoność (nic dziwnego, że główny bohater opowiadania ma na nazwisko Krul).
Niełatwą nadzieję oferuje jednak tekst krążący wokół udzielanej na różne sposoby odpowiedzi na tytułowe pytanie – czego boją się rodzice? A boją się prawie wszystkiego: oceniającego spojrzenia przedszkolanki, reklam zabawek, reakcji ich córki na rzeczywistość, ale także samego strachu i form jego okazywania. Na najbardziej oczywistym poziomie mamy tu do czynienia z zapętlonymi autoanalizami rodem z prozy Davida Fostera Wallace’a, wglądem w przewrażliwioną świadomość przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej tkwiących w różnych patowych sytuacjach. Znacznie bardziej interesujący jest jednak centralny dla tytułowego utworu wrzask, który powraca również w innych opowiadaniach z książki („Mieszane uczucia”, „Z balkonu”, „Wolne chwile”):
Rodzice boją się, że odkryli prawdziwą istotę wrzasku. Jeśli tak jest, to wrzask powinien wyjść na ulice miast. Jego podmuch powinien zmienić każdy miejski park w las, a każdy podmiejski las w prawdziwą dżunglę. Rodzice boją się, że ich córka zauważy, jak bardzo nie cierpią swojej pracy. Ze względu na jej dobro boją się też stracić pracę, ale najbardziej boją się, że życie ich córki będzie przypominało ich własne życie. Rodzice boją się, że wtedy ona zacznie wrzeszczeć. Boją się też, że zapyta, dlaczego z ich gardeł nigdy nie wydobył się prawdziwy wrzask. (…)
Wrzask jest tu rozumiany zarówno jako stabuizowana forma odreagowywania rzeczywistości (jest tak źle, że aż chce się wrzeszczeć), jak i potencjalne źródło wspólnotowej zmiany status quo (wspólnie wrzeszczmy, żeby nie było tak, jak jest). Wrzask wyraża niezgodę na to, aby dzieci żyły w podobnie zacementowanej rzeczywistości co ich rodzice, tworzy nić międzypokoleniowego porozumienia, a jednocześnie jest dokładnie tym, na co dorośli nie mogą sobie pozwolić.
Remisowość tytułowego utworu ma już jednak nieco inny charakter niż klinczowa sytuacja, która powraca w innych miejscach książki. Wrzask – w przeciwieństwie do erotyczno-dietetycznych transgresji, marzeń o nieśmiertelności czy zajęć z samopoznania – wydaje się faktycznie coś drążyć w świecie. Sama możliwość spożytkowania krzyku do celów politycznych narusza podstawy rzeczywistości, w której, jak powiadała Żelazna Dama, „nie ma alternatywy”. Swój najnowszy wiersz opublikowany w „Jednodniówce na pożegnanie planety” Kaczanowski pisze już jakby z wnętrza tego wstrzymywanego wrzasku, próbując wykorzystać jego potencjał:
„Politycy to tępe małe fiutki i nic tego nie zmieni” – dziennikarz
daje taki nagłówek na pierwszą stronę, pisząc artykuł, który niczego
nie zmieni. Rzygam premierem, który myśli, że można rządzić
bez końca, radzę mu: przeżegnaj się, fiutku, ta planeta cię żegna.
W śnie, o którym wspominałem na początku, to mój kolega kopał elektryczną hulajnogę, ale ja na nią wrzeszczałem. Następnego dnia na możnych tego świata nakrzyczała Greta Thunberg.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).