W ciągu ostatnich dwóch, trzech lat kwestia polityczności poezji najnowszej z tematu kontrowersyjnego, jeszcze w 2012 roku pobudzającego tak krytykę literacką, jak i poetów/poetki do zażartych dyskusji, stała się oczywistym kontekstem dla niemalże każdej wypowiedzi krytycznoliterackiej. Dyskusja nie dotyczy już tego, czy poezja jest lub może być polityczna, lecz jaka polityczność poezji jest wartościowa artystycznie, pobudzająca intelektualnie, emocjonalnie, czyli – politycznie. Wystarczy spojrzeć na najmłodsze internetowo-papierowe periodyki literackie, czyli „Mały Format”, „Kontent” i (chyba także) dopiero co startujące „Wizje”. Dla ich twórczyń i twórców kwestie, które jeszcze dla mnie wymagały przepracowania, stanowią punkt wyjścia do konstruowania mniej lub bardziej jawnych projektów krytycznoliterackich.
Można stworzyć co najmniej dwie opowieści tłumaczące źródła tej zmiany. Pierwsza kładłaby nacisk na działalność krytycznoliteracką i wydawniczą Mai Staśko, Pawła Kaczmarskiego, Marty Koronkiewicz, Dawida Kujawy, Jakuba Skurtysa, Moniki Glosowitz i Krzysztofa Sztafy. Ta wchodząca w mniej lub bardziej trwałe alianse konstelacja krytyczek i krytyków młodego pokolenia (roczniki 1986–1991) w dużej mierze odpowiada za ucukrowanie, uleżenie się całej masy zagadnień związanych z szeroko pojętą politycznością poezji. Ich działalność krytycznoliteracka sprzęgła się w czasie z publikacją książek poetyckich, dla których – jak okazało się na przekór apokaliptycznym wieszczbom głoszącym nadejście nowego socrealizmu – rozmaicie konceptualizowana „polityczność” stała się raczej impulsem do tworzenia nowych języków niż kanonizowania tych znanych (wyjątkiem byłaby neoklasycystyczna poezja posmoleńska, którą warto przedyskutować kiedy indziej, oraz koszmarne wiersze Jasia Kapeli). W ciągu ostatnich dwóch, trzech lat ukazały się książki, w których splot estetyki i polityki jest tak wyrazisty oraz ścisły, że tylko przy wyjątkowo niewrażliwej lekturze krytycy lub krytyczki mogłyby pominąć słowo na „p”. Gdyby wymienić jedynie te, które spotkały się z należytym odzewem krytycznoliterackim, lista wyglądałaby tak: „One” Konrada Góry, „Dar Meneli” Roberta Rybickiego, „Pamięć zewnętrzna” Radosława Jurczaka, „Wiersze organiczne” i „Pokarm suweren” Kacpra Bartczaka, „Stacja wieży ciśnień” Dawida Mateusza, „Pawilony” Dominika Bielickiego, „Lucyfer zwycięża” Ilony Witkowskiej, „Raport wojenny” Agaty Jabłońskiej, „[beep] generation” Tomasza Bąka oraz „Dom ran” i „Trawers” Andrzeja Sosnowskiego. Co książka, to inny pomysł na szukanie połączeń, transferów, konfliktów między poezją a tym, co nią nie jest, ale się z nią zazębia. Przypominam – to tylko trzy ostatnie lata, z pewną nadreprezentacją dwóch ostatnich. Bo to niedawno wszystko tak nagle nam przyśpieszyło.
Bohdan Zadura, „Po szkodzie”. Biuro Literackie, 92 strony, w księgarniach od lutego 2018Druga opowieść wiąże się z tak zwanymi widmami referencji, czyli różnymi koncepcjami relacji między literaturą a rzeczywistością (zwłaszcza w jej aspekcie społeczno-ekonomicznym), które tworzą tło dla wypowiedzi poetyckich czy krytycznych. Z jednej strony coraz więcej autorek i autorów (w tym ja) uznaje za bezcelowe czy po prostu nieciekawe omijanie kontekstów społeczno-polityczno-ekonomicznych przy pisaniu (o) poezji w sytuacji, w której ta rzeczywistość coraz bardziej splata się z naszym życiem, językiem, naszą wyobraźnią. Szkic opowieści o takich widmach referencji nakreślił Rafał Wawrzyńczyk, który na przykładzie książek Domarusa, Sosnowskiego i Wiedemanna pokazał niemalże fizyczne odkształcanie się języków tych autorów w momencie, gdy w ich tryby wchodzi gadanina reklamy, ideologiczne frazy-gotowce czy doświadczenie korporacyjnych nie-miejsc. Z drugiej zaś strony – widma referencji część autorek i autorów chce jak najszybciej wyrzucić poza obręb krytyki literackiej oraz poezji. Wówczas odbywają się egzorcyzmy – mowa jest o „pisaniu felietonu pod płaszczykiem wiersza”, „ideologizacji literatury” czy obecności obcego, „politycznego” elementu w udanym „estetycznie” wierszu. Niezależnie jednak od tego, czy uznajemy, że „wiersz jest cudem” lub wręcz przeciwnie, wciąż krążymy wokół jakichś widm referencji w literaturze, a więc akceptujemy, zawsze mnogie, relacje między literaturą a rzeczywistością jako węzłowy problem.
Na wyjście z tego kołowrotu na razie się nie zanosi.
Kres ironii, początek felietonu
Na takim tle przemian w myśleniu o krytyce literackiej i samej poezji warto przeczytać najnowszy tom poetycki Bohdana Zadury. Całościową krytykę „Po szkodzie” przeprowadził już Jakub Skurtys, ale sporo zostało jeszcze do powiedzenia. Chociażby o tym, w jaki sposób dość upiorne widma referencji odkształcają tę książkę. Na jej przykładzie świetnie widać, co złego może się dziać z poezją, która (przechwytuję ten cytat z „Do Jana Polkowskiego” z perwersyjną radością) zbyt łatwo przebywa okropnie długą i prawie niemożliwą drogę od litery do świata.
Oczywiście – przemawianie głosami z rzeczywistości, anegdotyczność, zanurzenie w codziennym szumie informacyjnym (ale też szumie własnej pamięci) to stałe elementy poezji Zadury od „Zejścia na ląd” z 1983 roku. W kolejnych książkach Zadura operował nimi jak pokrętłami do radia, jedne tony (głosy) pogłaśniając, a inne wyciszając, zbliżając się do jednych fal i oddalając od innych. Te cechy poezji Zadury sprawiły, że Andrzej Sosnowski w szkicu „Współczesność Zadury” mógł z niego uczynić symbol współczesności poezji, o której pisał, że „jest to taki klimat, w jakim autor realistycznie wie, co i jak może zasadnie wiedzieć, a wiedząc to – co i jak może realnie powiedzieć”.
Kłopotem nie jest więc styl, lecz to, co się z nim dzieje, gdy Zadura próbuje pisać o sytuacji politycznej w Polsce. To wtedy pokrętła nadajnika i odbiornika radiowego zdają się wyrywać spod kontroli, to wtedy zaczyna brakować wiedzy, co i jak można realnie powiedzieć. Spójrzmy na fragmenty jednego z pierwszych wierszy z „Po szkodzie”, „Hosanny”, gdzie ujawnia się zasadniczy dla całej książki problem:
wreszcie najważniejsze trzy osoby
w państwie (a nawet cztery)
mają polskie nazwiska
jestem dumny
wreszcie polska szlachta
z polskim ludem
bo dwa kończą się na ski
a dwa nie
jestem dumny
(…)
polscy biskupi to prawdziwi intelektualiści
tylu profesorów i doktorów
nie znajdziesz w żadnym innym episkopacie
jestem dumny
w żadnym innym kraju
nie ma tylu pomników papieży
jestem dumny
We frapująco entuzjastycznym szkicu, towarzyszącym premierze „Po szkodzie”, Karolina Felberg-Sendecka przytacza „Hosannę” w całości bez słowa komentarza. Komentarz jest bowiem – tak to sobie tłumaczę – zbędny, skoro wszystko jest w wierszu jasne od początku do końca. Oto Zadura pożycza myślowo-językowe klisze charakterystyczne dla rządowego dyskursu „wstawania z kolan” i „dobrej zmiany” po to, aby dzięki ironicznej ramie wiersza (powracające „jestem dumny” brzmi jak pastisz „Brutus is an honorable men”) powiedzieć: nie zgadzam się z tymi poglądami, są groteskowe, głupie itd. I to by było na tyle, jeśli chodzi o pracę, jaką Zadura wykonuje na wyjściowym materiale. Ironiczny cudzysłów nie zmienia się (jak chciałaby Felberg-Sendecka) w krytykę ideologemów PiS-u wykraczającą poza drwiący gest wskazywania na „głupków”. Nawet puenta, która pozwoliłaby wierszowi nagle wierzgnąć, zadziwić czytelniczkę czymkolwiek, to jedynie kolejny zgrany cytat z wrażej ideologii, wsparty na pozornym paradoksie:
taki jestem dumny
że aż mi wstyd
i z tego wstydu
gdybym był młodszy
poszukałbym jakiejś okazji
by swoje młode życie
oddać
za ojczyznę
Niemożliwość wyzyskania z wpuszczanych do wierszy „zasłyszanych” zdań, scenek-anegdot czy całych fragmentów tekstów jakiejkolwiek wartości artystycznej – vide niemiłosiernie rozdęta „Skarbnica Narodowa (Ready made)” – widoczna jest w całej książce. Czasem wywołuje to ciekawy, choć absolutnie przez Zadurę niezamierzony efekt mechanicznego powielenia, jak na przykład wtedy, gdy zaraz po korzystającej z grubo ciosanej ironii „Hosannie” czytamy „Biało-czerwonych”, czyli wiersz zbudowany dokładnie na tym samym koncepcie (ironiczny podmiot udaje, że jest prawicowcem). Jak gdyby wobec rzeczywistościowej materii językowej ironia była w stanie jedynie powtarzać sama siebie, nadawać ten sam, w bardzo toporny sposób przewrotny komunikat. Niemożliwość artystycznego przerobienia rzeczywistości, która w przypadku „Po szkodzie” łamie tryby wierszowej ironii, częstokroć skazuje Zadurę na pisanie z pozycji nieznośnego intelektualisty, który wytyka językowe błędy lub stylistyczne koślawości tej głupszej (bo, wiadomo, głosującej na PiS) części polskiego społeczeństwa („Pamięci Wiktora Osiatyńskiego”, „Кінець польської мови”, „Moje miasto a w nim (Ready made)”). Jedynie „wytykającego”, bo o żadnej drobiazgowej analizie mechanizmów językowych czy subwersywnym graniu na błędach nie ma w „Po szkodzie” mowy.
Najczęściej jednak bezsilność poety wobec klisz językowo-myślowych sprawia, że „Po szkodzie” najbliżej jest nie do poprzednich książek poety, lecz do felietonów z „Gazety Wyborczej” i „Polityki”, memów z „Soku z buraka” czy koślawych żartów oraz karykaturalnie prostych diagnoz współczesnej sytuacji politycznej autorstwa polityków opozycji. To na te fale współczesnej komunikacji nastawia się Zadura – i, niestety, w nich się roztapia. Przykładowo: w (a jakże!) ironicznych wersach „Brak granic jest dobry dla zdrajców złodziei/obiboków” pobrzmiewa popularne swego czasu (a jakże!) ironiczne autoidentyfikowanie się części polskiego społeczeństwa z wypowiedziami Jarosława Kaczyńskiego dotyczącymi „gorszego sortu Polaków” czy „zdradzieckich mord” (podobny wymiar ma wiersz o znamiennym tytule „Byłem stypendystą Sorosa”). Cały „Nowy wspaniały świat”, począwszy od tytułowego nawiązania do powieści Huxleya, zbudowany jest na intelektualnej kliszy, wedle której rządowa ideologia to powtórzenie propagandy z czasów ZSRR czy wręcz Trzeciej Rzeszy. Nawet taki drobny zabieg językowy, jak zabawa skrótami nazw partii politycznych z prozatorskiego tekstu „[Ewa L. mówi]” („»POPIS«? Niedoczekanie. PISPO – to co innego. Po ośmiu latach jest PIS po”) to przecież odpowiednik stale obecnego w internetowych komentarzach podkreślania liter tak, aby „dopiec” zwolennikom PO lub PiS-u („POpaprańcy”, poPISaliście się” itd.). Zaś jaskrawe, seksistowskie wstawki („Na motywie z Marcina Świetlickiego”) łączone także z tematyką polityczną („Negatywne nastawienie”) wywołują efekt zażenowania podobny do niesławnej wypowiedzi Władysława Frasyniuka o Jarosławie Kaczyńskim.
Siła marketingu
Warto też skonfrontować „Po szkodzie” z najnowszymi książkami Witkowskiej oraz Bielickiego. Ostatni tom Zadury będzie z konieczności czytany w ich kontekście: „Lucyfer zwycięża” i „Pawilony” są nominowane do tegorocznego Silesiusa, zaś autor „Ciszy” otrzyma wrocławską nagrodę za całokształt twórczości. Dopiero na tle książek Bielickiego i Witkowskiej widać wyraźnie, że tomowi „Po szkodzie” brakuje właśnie mechanizmów zabezpieczających wiersz przed biernym przemawianiem mainstreamowym „głosem” publicystycznej bieżączki. W „Lucyfer zwycięża” na wyegzorcyzmowanie tego widma pracuje właściwie cała poetyka wiersza Witkowskiej, świetnie opisana przez Pawła Kaczmarskiego: minimalistyczna, balansująca między realistycznym obrazkiem a surrealistycznym odkształceniem, zaczepiająca o współczesne tematy (prawa kobiet, prawa zwierząt) tak, aby mówić jednocześnie o nich i uniwersalnych pytaniach etycznych. Przede wszystkim zaś – w trudno uchwytny sposób niedzisiejsza, niewspółgrająca z żadnym z obecnych w najnowszej poezji nurtów czy idiomów.
Owa kontrolowana anachroniczność zbliża tom „Lucyfer zwycięża” do „Pawilonów”. W przypadku Bielickiego mechanizmem zabezpieczającym jego książkę przed groźnymi widmami „publicystycznej” referencji jest bowiem przede wszystkim niedzisiejszy status rzeczy, o których pisze. W swoich wierszach skupia się na obiektach architektonicznych i przedmiotach będących pamiątkami z jednej strony po PRL-owskiej duchologii (hot dogi z budki, klipsy, coca-cola w małych butelkach), z drugiej zaś po transformacyjnym zachłyśnięciu się nadwiślańskim kapitalizmem (focaccia, tortilla, koreczki na dachu Trade Tower). Pisząc o przeszłości, Bielicki pisze jednak cały czas o naszej teraźniejszości, w której, jak pisał Wawrzyńczyk, „lico jutra przeżerają duchy nieodległej przeszłości”. Ta skomplikowana czasowość „Pawilonów” skutecznie uniemożliwia pochłonięcie książki przez polityczność w wydaniu gazetowo-medialnym, która żywi się wszak fantazmatem nadążania za czystym „teraz”.
W „Po szkodzie” poezja kapituluje wobec naporu językowo-światopoglądowych prefabrykatów, które miały zostać przez Zadurę przejęte i skrytykowane, ale w zamian zaczęły przejmować władzę nad konstrukcją książkowego podmiotu, światopoglądu, poetyckiego kształtu rzeczywistości. W rezultacie średnio udany facebookowy post czy felieton niewiele różni się od takich tekstów z „Po szkodzie”, jak „Pani premier dotrzymuje słowa”. Co ciekawe, Zadura zdaje sobie chyba sprawę z niebezpieczeństwa tej artystycznie bardzo nieproduktywnej homologii, gdy pisze:
jazgot w moich wierszach
to z powodu tego
lustra akustycznego
w które nie wiem kiedy
zmieniła się moja
poezja
Dziwna to uwaga, balansująca między szczerym usprawiedliwianiem się przed czytelniczką z takiego, nie innego kształtu książki, a prostym chwytem, który ma na celu podbicie ironiczności całego pomysłu na tom „Po szkodzie” („to nie ja mówię, to tak Się mówi”). To jednak jedyny fragment w całej książce, w którym Zadura stara się sproblematyzować relacje między swoim pisaniem a owym „jazgotem”, czy może raczej zauważa, że to pierwsze zlało się z tym drugim. Lustro akustyczne, urządzenie zdolne jedynie do pasywnego odbijania i skupiania fal dźwiękowych (w przypadku książki Zadury: sformatowanej współczesności prasy, telewizji, internetu), nie potrafi zakłócić swojej własnej pracy, wykrzesać z siebie potencjału krytycznego.
Tak wydrążona poezja może stać się produktem trafiającym do określonej grupy konsumentów. I tak się dzieje. Jak głosi blurb z internetowego sklepu Biura, w „Po szkodzie” Zadura „celnie punktuje absurdy naszej współczesności”. „Celnie punktuje” blisko do dziennikarskiej frazy „w punkt”, używanej tak przez liberalne, jak i prawicowe media do opisania (rzekomo) wyjątkowo trafnej wypowiedzi, która przebija czyjeś „kłamstwa” i celuje prosto w nieskażoną „prawdę”. Zważywszy na, jak pisała Felberg-Sendecka, „manifestacyjnie anty-PiS-owski” charakter „Po szkodzie”, Biuro Literackie sprzedaje nowy tom Zadury jako książkę dostosowaną do grupy konsumentów-intelektualistów o centrowych poglądach politycznych, którzy – domyślnie – polityczność poezji rozumieją w kluczu zbanalizowanej Nowej Fali: jako odkłamywanie zafałszowanej przez aparat władzy „prawdy”.
Najstraszniejsze jest zaś to, że ów marketingowy blurb w ogóle nie wykoślawia samej „Po szkodzie”, lecz doskonale się z nią pokrywa. Bardzo chciałbym, żeby widoczna w tym ironia stała się kiedyś przedmiotem wiersza Zadury. Być może wtedy zaczęłaby gryźć, a nie trafiać „w punkt”.
Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Festiwalem Literackim im. Czesława Miłosza w Krakowie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).