W wydanym w 1845 r. dziele „O chorobach umysłowych” Bartłomiej Frydrych poświęcił osobny rozdział na opisy przypadków zaburzeń psychicznych u kobiet, które zebrał w trakcie swojej pracy jako ordynator żeńskiego oddziału szpitala psychiatrycznego (obszernie o Frydrychu i jego książce pisze Mira Marcinów w „Historii polskiego szaleństwa”). Wśród charakterystyk kobiet leczonych „w roku upłynnionym” da się zauważyć pewne prawidłowości. Po pierwsze, jako przyczynę dużej części zachorowań Frydrych podaje zawód miłosny, poród („po połogu wpadła w głębokie pomięszanie”) lub – brzmiące naprawdę złowieszczo – „niezgody domowe”. W oczy rzucają się także pacjentki, na których zdrowie psychiczne negatywnie wpłynęła ich sytuacja ekonomiczno-społeczna:
Kunegunda lat 67 z powodu nędzy wpadła w obłąkanie ponurowate z chęcią samobójstw (…)
P. Józefa, lat 28. przed dwoma laty uległa gwałtownemu pomieszaniu, a to w skutku ścigań przez zwierzchowność za nieporządne życie (…)
C. Maryanna lat 34, służąca z powodu przykrego obchodzenia się z nią wpadła w ponurowatość (…)
Spod eufemistycznego języka Frydrycha przebija osobliwy splot. Otóż choroba psychiczna jawi się jako coś, co ma jak najbardziej osobisty charakter, ale jednocześnie jest zakorzenione w społecznych, a więc ponadjednostkowych, nieosobistych uwarunkowaniach życia kobiet w XIX-wiecznej Polsce.
Analogię między systemem społeczno-politycznym a chorobami psychicznymi (także u kobiet) da się zarysować również dziś. Popularność związanej z rynkową logiką hierarchii wartości, wekslowanie tematu nierówności na absolutnie samodzielny, elastyczny podmiot, który – w razie niepowodzeń – jest sam sobie winien, także tego, że ma depresję… Nawet skrótowa charakterystyka XXI-wiecznego neoliberalizmu przypomina opis traumatyzującego doświadczenia. W niedawno opublikowanym na łamach „Jacobine” artykule, który dotyczy związku między poglądem o „subiektywnym”, „czysto biologicznym” charakterze chorób psychicznych a rozwojem równie indywidualistycznego kapitalizmu w USA, Zola Carr powołuje się m.in. na zeszłoroczny raport WHO, w którym stwierdzono, że na całym świecie między 2005 a 2015 r. liczba osób cierpiących na depresję wzrosła o 18,4%, przy czym znacznie częściej chorują na nią kobiety.
Olga Hund, „Psy ras drobnych”. Ha!art, 120 stron, w księgarniach od września 2018
Czy poprzez wstęp dotyczący problematyki „kapitalizm a zdrowie psychiczne” sugeruję, że „Psy ras drobnych”, wydany przez Ha!art debiut Olgi Hund, to proza z tezą, publicystyka w przebraniu beletrystyki, której widmo przeganiała ostatnio po raz kolejny (raczej z miernym efektem) Monika Ochędowska? W tym przypadku sprawa jest, jak sądzę, bardziej skomplikowana – z zyskiem dla literatury i kwestii jej polityczności.
„Cierpimy na nie wszystkie”
„Psy ras drobnych” to krótka powieść, (najprawdopodobniej) częściowo autobiograficzna, podzielona na migawkowe rozdziały-scenki z życia w szpitalu psychiatrycznym na krakowskim Kobierzynie. Chronologia przedstawianych wydarzeń jest rozmyta. Pośrednio tłumaczy się to poprzez specyfikę szpitalnej egzystencji („Wszystko stoi w miejscu: czas, my, nasze choroby”), ale narratorka zapowiada rozchwianą czasowość już na samym początku powieści:
Najpierw spadł śnieg i byłam bezradna. Później zaczęło się jątrzyć. Później sześć razy byłam na oddziałach zamkniętych kilku szpitali psychiatrycznych, najczęściej w Kobierzynie. Za ostatnim razem przymusowo skierowano mnie na grupową terapię behawioralną i kiedy – po trzech miesiącach codziennej kilkugodzinnej mordęgi – terapia się skończyła, zaczęło mi się wreszcie trochę układać.
Później starałam się uporządkować chorobę w czasie. (…)
Wybór i kompozycja kolejnych quasi-dziennikowych rozdziałów stanowią zapewne efekt owego „układania” (siebie, z sobą?) po skończonej terapii, porządkowania doświadczenia choroby. Na przekór tej intuicji, narratorka-bohaterka „Psów ras drobnych” jest jednak w niewielkim stopniu skoncentrowana na sobie i swoich traumach. Zaimek „ja” rzadko służy do zapisu wyznań lub opowiadania o swojej przeszłości. Częściej za jego pomocą narratorka rejestruje – wspólne także innym pacjentkom – zachowania organizmu po lekach („Przesypiam w ubraniu następne dwa i pół dnia”; „Następnego dnia nosi mnie, telepie, stres rozsadza głowę”), a najchętniej wymienia liczbę pojedynczą na mnogą, wypowiadając się w imieniu zbiorowości pacjentek kobierzyńskiego szpitala („Drugą po nudzie dolegliwością jest zatwardzenie. Cierpimy na nie wszystkie”).
Uwaga narratorki „Psów ras drobnych” skupia się na opowieściach o życiu innych pacjentek, ich zachowaniach, szpitalnych rytuałach, hierarchiach i patologiach źle zarządzanej placówki. Dzięki temu przewrotnemu zabiegowi – powieść (post)terapeutyczna niekoniecznie koncentruje się na „ja” narratorsko-autorskim – choroba psychiczna staje się u Hund doświadczeniem na przecięciu osobistego, instytucjonalnego i społecznego. Cierpienie każdej z kobiet jest jak najbardziej jednostkowe, autorka dba o to, aby bohaterki „Psów ras drobnych” nie roztopiły się w stereotypowej masie bezimiennych „wykluczonych”. Sposoby zarządzania ciałami kobiet oraz czynniki społeczno-ekonomiczne pogłębiające chorobę – są już czymś przekraczającym ich subiektywność.
Podskórny szum
Widma rzeczywistości przebijają przez migawkowe rozdziały-scenki trochę tak, jak w podręczniku Frydrycha: stanowią podskórny szum opisów egzystencji w szpitalu w Kobierzynie. To on zdaje się zasadą łączącą pozbawione akcji rozdziały o rozbitej chronologii, to on wypełnia (wypunktowane przez Olgę Wróbel) puste przestrzenie w przedstawieniu. Hund jednak rzadko decyduje się – jak w poniższym fragmencie – poddać wprost krytyce system:
(…) większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.
Zamiast bezpośredniego, felietonistycznego ataku, woli zejść na poziom mikro. Pokazywać na konkretnych przykładach, jak patriarchat i późny kapitalizm wpływają na stan chorych oraz jak świat zewnętrzny przesiąka do wnętrza szpitala, czyniąc z niego wyjaskrawioną kopię samego siebie.
Człowiek sobie musi sam pomóc. Nie ma nikogo, jesteś tylko ty dla siebie, jesteś jak ogień, świecisz w ciemności dla siebie.
Zachowanie Ani, lat 29, po kilku próbach samobójczych, staje się parodią pracy w korporacji:
Mówi, że załatwia ważne rzeczy i od niej zależy powodzenie projektu (…). Podnosi coś, zapisuje, przekłada, gada do siebie, krzyczy, rzuca się, zrywa, biega, cofa. A potem nagle siada na łóżku i siedzi tak bez słowa – kilka, kilkanaście godzin.
Umiejętne powiązanie minimalistycznych, świetnie skonstruowanych scen z nasłuchami z rzeczywistości, które dotyczą globalnego problemu współczesnej kultury, stanowi o wartości literackiej „Psów ras drobnych”. To – oraz zakończenie, w którym motyw (oczywistego od początku) pseudonimu autorki staje się punktem wyjścia dla zawiązania empatycznej relacji z czytelniczką:
(…) nie nazywam się Hund, zmyśliłam to. Mogłabym się przecież nazwać zwyczajniej, jak one: Kasia Śmietana, Wiola Kowalska, Lidia Maślak, ale wtedy mogłoby wam umknąć to nazwisko i zapomnielibyście, a nie chcę zostać całkiem sama. Najbardziej na świecie chcę: miłości, miłości i pieniędzy.
Mam cichą nadzieję, że Olga Hund będzie pisać dalej.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).