Wyje, wyje, wyje

Łukasz Żurek

W „Kokonie” Joanny Lech studium patriarchatu spłyca się i wykoślawia za sprawą konwencji dreszczowca. W efekcie powieść jest zapisem uników, jakie wykonuje literatura, aby trzymać na dystans rzeczywistość

Wyje, wyje, wyje

Jeszcze 3 minuty czytania

Wyje, wyje, wyje

Obrodziło ostatnio u nas w dobre narracje, krążące między innymi lub przede wszystkim wokół kwestii związanych z życiem kobiet w XXI wieku. Recenzowane przeze mnie na łamach „Dwutygodnika” i nominowane do tegorocznej Nagrody Literackiej Gdynia „Psy ras drobnych” Olgi Hund problematyzowały relację między patriarchatem, kapitalizmem a zdrowiem psychicznym kobiet. W „O pochodzeniu rodziny” Joanna Bednarek próbowała za pomocą prozy naładowanej surrealizmem oraz literacko-filozoficznymi kontekstami pożegnać, wygiąć lub wysadzić w powietrze strukturę rodziny wiążącą kobiety, mężczyzn, zwierzęta domowe oraz rzeczy. „Zdrój” Barbary Klickiej męską tradycję prozy sanatoryjnej przepisywał na sugestywną alegorię codziennych mikro- i makrocierpień odkształcających kobiety (chociaż to książka niesprowadzalna do takiej lektury, o czym przekonywał ostatnio Jakub Skurtys). Wszystkie wspomniane utwory były interesujące właśnie dlatego, że splatały się w węzeł z problemami politycznymi. I nie chodzi tutaj o to, że jakiś Społeczny Temat znalazł w nich swój Wyraz, lecz o to, że i „temat”, i „wyraz” – jak napisałby Dawid Kujawa – zostały umieszczone na wspólnej płaszczyźnie rzeczywistości, której są produktem, elementem.

Joanna Lech, „Kokon”. W.A.B., 304 strony, w księgarniach od marca 2019

Dzięki tej perspektywie łatwiej określić wszystko to, co w powieści „Kokon” Joanny Lech nieudane. O ile tamte teksty chciałoby się opisywać poprzez metaforykę splotu, połączeń, o tyle nowa książka Lech przywodzi na myśl nieudane próby ułożenia jednego obrazka z różnych, wybrakowanych zestawów puzzli. „Kokon” to źle zrobiony quasi-thriller psychologiczny, a zarazem koszmarna powieść dotycząca traumatycznych doświadczeń wspólnych tysiącom kobiet. Najciekawsze jest jednak to, że wspomniane wady powieści mają się tak do siebie, jak cegła do wirującego bębna pralki, wzajemnie napędzając dzieło zniszczenia.

„Joanna Lech nie bierze jeńców”

Rzut oka na okładkę uzmysławia, że „Kokon” jest kolejną po zeszłorocznej antologii wierszy miłosnych „Znowu pragnę ciemnej miłości” próbą wejścia Lech – dotąd kojarzonej z poezją i prozą poetycką, czyli z rynkową niszą – do literackiego mainstreamu. Krwistoczerwony tytuł i „niepokojące” zdjęcie to stylistyka wspólna dla przynajmniej kilku thrillerów wydanych w ostatnich latach przez W.A.B., zaś blurby Jakuba Żulczyka i Łukasza Orbitowskiego rozwiewają wszelkie wątpliwości co do tego, jak powieść Lech zamierza się pozycjonować.

Zgodnie z oczekiwaniami początek „Kokonu” jest rodem z dreszczowca. Główną bohaterkę, Igę Imago (o nieznośnie symbolicznym nazwisku za chwilę), zastajemy w sytuacji, w której zamierza kogoś zamordować lub przynajmniej bardzo poważnie skrzywdzić. „Kogo zabije Iga?”, pyta czytelniczka, wchodząc w konwencję thrillera i przesuwając się po krótkich zdaniach, które bardzo chcą ściskać za gardło. (Są krótkie. Szarpane. Równoważnikowe). Szczątkowa odpowiedź pojawi się jednak, zgodnie z oczekiwaniami, dopiero w zakończeniu powieści. Wtedy to narracja skacząca między różnymi planami czasowymi na powrót zatrzyma się na początkowej scenie.

Tak pomyślana rama narracyjna (od niewyjaśnionej zbrodni popełnionej przez Igę do wyjaśnienia, kto w jej efekcie ucierpiał) sprawia, że zasadnicza część „Kokonu” w domyśle czytelniczki ma stanowić przedstawienie przyczyn, które doprowadziły bohaterkę do sięgnięcia po nóż. I tak też poniekąd jest. W kolejnych częściach, podzielonych na poszatkowane, fragmentaryczne rozdziały, obserwujemy Igę w różnych momentach (24 lata, 6 lat, 12 lat, 16 lat…), sytuacjach (dom rodzinny, szkoła, kluby) i relacjach (z matką, Edkiem, brutalnym Bruno, misiowatym Stasiem, przygodnymi dziwakami…). Wspólną nicią łączącą wszystkie części powieści i jednocześnie centrum zainteresowania narracji jest przemoc: innych względem Igi, Igi wobec innych, Igi wobec siebie. Lech nie szczędzi opisów psychicznego i fizycznego nękania bohaterki przez rodzinę, partnerów czy kolesi z klubów, wielokrotnych gwałtów, bulimii, ataków agresji, samookaleczania oraz prób samobójczych.

Powieść podporządkowana jest bowiem estetyce nadmiaru, która niestety nie przyczynia się do zbudowania empatycznej relacji między bohaterką a czytelniczką i góruje nad psychologicznym prawdopodobieństwem, stopniowym budowaniem postaci czy jakkolwiek rozumianym realizmem. Nie wiemy, czy Iga studiowała, gdzie i czy pracuje, w jakim mieście żyje, jakie są jej zainteresowania. Innymi słowy: w „Kokonie” brak neutralnego tła, dzięki któremu moglibyśmy lepiej towarzyszyć głównej bohaterce, współcierpieć razem z nią. Iga jest w całości określana przez ból, który ją spotyka i który zadaje innym, ale dzięki takiemu dokręceniu śruby Lech nie czyni z niej postaci angażującej czytelniczkę w inny sposób niż poprzez irytację lub znudzenie.

Abyśmy nie zapomnieli, że powieściowy świat jest odrażający, a Iga poważnie zaburzona, narracja co rusz podsuwa nam fizjologiczne kąski, niekiedy bliskie groteskowym scenom transgresji z prozy Manueli Gretkowskiej:

(…) kiedyś wyjęła kawałki ciastek z rzygów i je zjadła.

Odwraca kosz i zrzuca sobie zawartość na głowę. Otwiera i zamyka usta. (…) to, co spływa po jej twarzy, Iga zaczyna jeść.

Problemem nie jest jednak sama obecność tych szczegółów (choć często wywołują niezamierzony komizm), lecz to, że częstość ich użycia niemal dorównuje częstości scen bicia i poniżania Igi. Monotonnie chaotyczna narracja mieli to wszystko na jednolitą masę traumatainment, dwuznacznej rozrywki czerpanej z obserwowania brutalnych czy obrzydliwych obrazów. Ostatecznie jednak i to nie wystarcza, aby podtrzymać rachityczny suspens.

„Studium codziennej przemocy…”

Na okładce „Kokonu” znajduje się również blurb Karoliny Sulej, który osadza powieść Lech w kontekście „studium codziennej przemocy” (w domyśle: wobec kobiet) i „Szklanego klosza” Sylvii Plath. Siłą marketingu, ale i siłą rzeczy „Kokon” musi być więc czytany jako literacka wypowiedź na temat przemocy wobec kobiet.

Problem polega na tym, że „Kokon” nie sprawdza się w roli powieści próbującej zrobić coś ważnego (artystycznie, a zatem politycznie) z materią społeczno-kulturową. Opisywana wcześniej dreszczowcowa rama narracyjna sprawia, że historia Igi staje się w oczach czytelnika fatalistyczną spiralą zmierzającą ku tragicznemu końcowi. Co gorsza, zło spotykające bohaterkę nie zostaje osadzone w konkretnych mechanizmach patriarchatu: obrzydliwy Edek, który (najprawdopodobniej) molestował Igę w dzieciństwie, jest „po prostu” złym człowiekiem, sadystyczny Bruno jest „po prostu” sadystyczny. W pewnym momencie Iga zdaje się nawet wyrażać powieściowy światopogląd o złu, które każdy człowiek w sercu nosi: „Jesteśmy pełni zła, wierz mi. I każdy jest zdolny do najgorszych świństw”. Konsekwencji roztopienia patriarchatu w metafizyce zła chyba nie muszę tłumaczyć.

Kolejny problem to sposób, w jaki opisywane jest szaleństwo Igi. W „Kokonie” mamy bowiem raczej do czynienia z „szaleństwem”, wraz ze wszystkimi stygmatyzującymi konsekwencjami tego słowa, nie zaś z „chorobą psychiczną”.

Coś w niej wyło. Wpadła na stolik i dopiła czyjeś piwo, tańczyła. Wyło!

Iga wyje jak ranne zwierzę, drapie paznokciami o wannę, po ręce, twarzy i wyje, wyje, WYJE.

Bohaterka jest przedstawiana jako niekontrolująca swojego ciała i zachowań niebezpieczna wariatka, tak aby czytelniczka w napięciu wyczekiwała zakończenia („co ona zrobi z tym nożem?”). Gdyby komuś jeszcze brakowało stereotypów – w partiach narracyjnych Iga jest konsekwentnie porównywana do „próżni”, „naczynia”, „czarnej dziury”. Naturalnie, bohaterka próbuje wypełnić drążącą ją pustkę albo kompulsywnym jedzeniem, albo mężczyznami. Na przekór opinii samej autorki trudno więc uznać „Kokon” za „opowieść o kobiecej sile”… chyba że przeczytamy powieść w kluczu metaforyczno-symbolicznym.

„…opisane językiem poezji”

Nazwisko Igi – Imago – to w biologii ostateczne stadium w rozwoju osobniczym owadów, co doskonale zgrywa się z fragmentami opisującymi cykl życiowy motyla, którymi poprzedzona jest każda z części powieści. Cierpienia, które spotykają Igę, byłyby więc motorem przemian, a w konsekwencji skutkowałyby wyswobodzeniem się z metaforycznego kokonu (z toksycznych relacji, z własnego ciała). W końcu ostatnie zdanie powieści brzmi: „Uśmiecha się”.

Niestety, interpretacja symboliczna czyni „Kokon” jeszcze bardziej nieznośnym. Po pierwsze, tropów wskazujących na wątek przemiany jest aż nazbyt dużo (Iga chodzi do Klubu Kokon, na Halloween przebiera się za motyla, czyta o rozwoju motyli… wystarczy?). Po drugie, pomimo cytatów o gąsienicach i poczwarkach na planie fabularnym nie widać u dorosłej Igi absolutnie żadnej przemiany. I wreszcie po trzecie – pachnąca gnostycyzmem interpretacja symboliczna uwzniośla cierpienie, które spotyka bohaterkę, zmieniając je w rodzaj bolesnego, ale oczyszczającego doświadczenia. Biorąc pod uwagę fakt, że w jednym z rozdziałów Iga zostaje zgwałcona przy użyciu szczotki do WC, sugerowanie wyższego celu ukrytego za traumatycznymi zdarzeniami wydaje się co najmniej nie na miejscu.

„Imago” to także w słowniku jungowskiej psychoanalizy prototyp persony, zbudowany na podstawie tak prawdziwych, jak i fantazmatycznych relacji z członkami rodziny. A zatem wyjaskrawione relacje z matką i jej konkubentem mogą być po części projekcjami psychiki Igi, podobnie jak końcowe (dokonane lub niedokonane) zabójstwo. Momenty, w których realność przedstawionych zdarzeń zostaje poddana w wątpliwość, dodatkowo wzmacniają tę interpretację. Ale co z tego? Mgiełka symboli i oniryzmu, którą Lech co pewien czas rozpyla nad światem przedstawionym, ma dodać nieco „poetyckości” do w gruncie rzeczy bardzo konwencjonalnie zrobionej, słabej powieści.

W „Kokonie” Joanny Lech elementy thrillera psychologicznego przestają działać pod wpływem problematyki przemocy wobec kobiet, zaś studium patriarchatu spłyca się i wykoślawia za sprawą konwencji dreszczowca oraz wątków metaforyczno-symbolicznych. W efekcie powieść jest tak naprawdę zapisem uników, jakie wykonuje literatura, aby trzymać na dystans rzeczywistość, w której powstaje, oraz fakt, że stanowi jej element.

Paradoksalnie najbardziej naładowane politycznością fragmenty „Kokonu” to literówki, stylistyczne potknięcia oraz muldy składni, przez które prześwituje niewesoła codzienność pracy korektorek i redaktorek.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).