Krama i mikoryza

17 minut czytania

/ Literatura

Krama i mikoryza

Kamil Szuszkiewicz

Jeśli po czasach pazernych indywiduów mamy na nowo łączyć się w hordy, to postępowa jest już walka nie o standardy języka, a o wzajemną przekładalność

Jeszcze 4 minuty czytania

Książki były czerwona i żółta. Żółta cięższa, twarda oprawa, gruby papier. Na froncie dwadzieścia identycznych kotków, ich nazwy w dwudziestu najpowszechniejszych językach, tytuł „Babel” i autor: Gaston Dorren. Lingwista i poliglota, pisano na czwartej stronie okładki. Była szorstka i trochę się mechaciła od trzymania.

„What the F”, pytał tytuł czerwonej. „F” panoszyło się na okładce, niżej podtytuł: „Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych”, i znaczek Parental Advisory jak na rapowej kasecie. Nie tylko on przywoływał dziewięćdziesiąte. Miała oprawę zintegrowaną, papier z jakimś tworzywem, łatwo było to zgiąć albo przetrzeć na mokro. Przypominała mi podstawówkę i plastikowe obwoluty na zeszyt.

Benjamin K. Bergen, profesor lingwistyki kognitywnej, pisał z polotem i precyzyjnie. Gdzie trzeba, tłumaczka Zuzanna Lamża wyplotła nawet z wulgaryzmów długie, spektakularne aliteracje. W pomyśle na tę książkę było coś sympatycznie sztubackiego: wybryk szkolnego geniusza, który wyrósł na profesora i wolno mu rzucać kurwami w celach badawczych. Byle je pisać kursywą. To też przypomniało mi młodość. W naszym liceum był łacinnik popularyzator, maksyma clava curva pie vinco nie ominęła nawet mnie.

„[Czy] gesty takie jak pokazywanie faka są arbitralne? Czy jednak mają charakter ikoniczny?”. Był rozdział o przeklinaniu w językach migowych, amerykańskim i brytyjskim, liczne zdjęcia. Rozdział o brzmieniu przekleństw, w angielskim przeważnie jednosylabowych i zamkniętych z obu stron spółgłoskami. Fikcyjne słowa o takiej budowie ludzie z grupy badanej brali za wulgaryzmy. W polszczyźnie to nie miało odniesienia, za to zaintrygował mnie rozdział o gramatyce. Profesor na wielu przykładach dowodził, że bluzgi tylko częściowo podlegają jej regułom i często pełnią funkcje trudne do określenia lub inne, niż się wydaje. Porozważałem nad gramatyką sentencji „chuj mnie to boli” i byłem gotów się zgodzić. 

Benjamin K. Bergen „What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych”, tł. Zuzanna Lamża, Copernicus Center Press 2019Benjamin K. Bergen „What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych”. Przeł. Zuzanna Lamża, Copernicus Center Press, 416 stron, w ksiegarniach od września 2019Po 1950 gwałtownie spadła liczba noworodków imieniem Dick. Był w tej książce o tym wykres. Nieopodal drugi o tym, jak w oryginalnym znaczeniu słowa cock zyskuje popularność stary rzeczownik rooster. Profesor analizował, jak Rysiek i kogut zostali chujami: wyróżnił siedem etapów, od rozszerzenia się podstawowych znaczeń po wystąpienie eufemizmów. Ewolucja języka wyglądała jak ewolucja przyrody, działa się w każdej sekundzie i było to fascynujące. Zapamiętałem słowo swive, średniowieczne fuck, w użyciu do XV wieku. Brzmiało jak nazwa gatunku muzyki. „Zmiana jest jedyną stałą” – pisał Benjamin K. Bergen.

Żółta książka nie była gorsza. Były abdżady, alfabety i abugidy. Był pogardzany język tamilski i nagle odkryte w nim arcydzieła sprzed dwóch tysięcy lat, polityka rozgraniczała bliźniacze hindi i urdu dwoma rodzajami pisma, ludzie Kemala Atatürka niechlujnie wdrażali językową rewolucję. Był wciągający rozdział o drodze zawiłego, imperialnego staroperskiego – via przyjazd na budowy tysięcy imigrantów i utrwalone przez nich uproszczenia – do dzisiejszego farsi. Rafy i kry polityczne Gaston Dorren omijał chwilami aż zbyt skutecznie. Napisał po angielsku książkę dla ludzi Zachodu: polityczną przemoc, klasowe walki i historyczne napięcia wpisane w dzieje języków omawiał na przykładach państw, do których było wystarczająco daleko. Języki, których historia mogła grozić kontrowersją, dostały neutralną analizę albo garść ciekawostek. Kolonializm pojawiał się w książce często, traktowany spokojnie, ale uczciwie. Neokolonializm nie pojawiał się.

Gaston Dorren Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata. Przeł. Anna Sak, Karakter, 432 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Gaston Dorren, „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”. Przeł. Anna Sak, Karakter, 432 strony, w księgarniach od sierpnia 2019Książce ta subtelna hipokryzja robiła bardzo dobrze. Tu polityka, tu fleksja, tu rewolucja, tu zagmatwane pismo. Razem dużo ciekawsze, niż byłoby dwadzieścia rozdziałów o prześladowaniach i wojnach. Konsultantek i konsultantów naukowych polskiego przekładu Anny Sak naliczyłem trzynaścioro. Dorren podkreślał zapożyczenia i pradawne podobieństwa odległych teraz języków. Tłumaczył i rozjaśniał kulturowe nieczytelności. Przypomniał nawet, jak Holendrzy na Jawie pozwolili wyzyskiwanym ustalić własny język i to skończyło się kramą, czyli czymś przerażającym.

Holenderska Kompania Wschodnioindyjska napadła Jawę spustoszoną dwoma stuleciami wojen, masakr i klęsk głodu. Dawnej kultury nie było szans odbudować, ale lokalna gentra, pozbawiona przez białych władzy, wymusiła na ludności kramę: bzdurny, rzekomo tradycyjny fejk, wysoki rejestr jawajskiego. Tysiąc wyrazów z podstawowego, neutralnego rejestru ngoko miało w kramie swoje dystyngowane odpowiedniki. Ich nieznajomość odbierała prawo głosu. „W sytuacji oficjalnej, na przykład w sądzie, po prostu nie wolno używać żadnych słów z ngoko, które mają odpowiedniki w kramie. […] Krama obowiązuje w każdej rozmowie między nieznajomymi”. Języki Azji Południowo-Wschodniej mają więcej stopni formalności niż nasze, ale czegoś takiego raczej tam nie widziano. Krama to nie był tylko język: cała etykieta, permanentna musztra, która dyktuje, „jak masz siedzieć, stać, chodzić, gestykulować, trzymać ręce, patrzeć, witać się z ludźmi, śmiać się i ubierać”. Język, harmonogram i choreografia w jednym. Ciekawił mnie ten tysiąc słów: które to były? Czego dokładnie miliony nie miały szansy wypowiedzieć? Autor dał przykład prostego rzeczownika i uniwersalnej partykuły przeczącej. Ta druga sugerowała działanie wskroś całej struktury języka, które blokuje możliwość złożenia zdania i nie da się tego obejść. 

„Dworska elita została odsunięta od władzy przez holenderskich kolonizatorów, ale pomimo jej niemocy, a może, co bardziej prawdopodobne, właśnie z jej powodu, dawni dworzanie i arystokraci przywiązywali ogromną wagę do tego, aby plebs traktował ich z uniżeniem. […] Dlaczego jawajski gmin przystał na tę farsę, gdy miejscowe elity stały się marionetkami w rękach kolonizatorów? […] Dopóki Holendrzy byli zadowoleni ze swych miejscowych popychadeł, ci drudzy nie mieli się czego bać i mogli wysuwać najdziwaczniejsze żądania wobec podległych sobie – a więc między innymi wymuszać stosowanie kramy”. Zastanawiałem się, w jakim języku odzywali się do miejscowej gentry kapitaliści. Rzeczy istotne na pewno sami sobie ustalali po holendersku i krama mogła być próbą powtórzenia tego gestu, trickle down rasistowskiej pogardy.

*

Zmieniono czas na zimowy i prawie zawsze był wieczór. Na ulicach podświetlone ledami szyldy koiły po czarodziejsku jak fosforyzujące w nocy dewocjonalia. Sporadyczne żarówki zdawały się przy nich ordynarne. Przyszłość miała chyba być miększa. Cichsza, czystsza. Spokojniejsza, ale to nie znaczyło łagodna: raz prawie wpadłem pod elektryczny samochód, był bardzo cichy i bardzo szybki. Koleżanki naopowiadały mi wtedy o kombuczy i o tworzywach z grzybni. To był dopiero temat. Skoro biodegradowalne ubrania tak łatwo się kompostują, to czy wolno je oblać drinkiem, uwalać jedzeniem? Jak wpłyną na gastronomię? W ogóle jak się to pierze? Bo może wcale, może hodujesz nowe ciuchy, a stare wyrzucasz na kompost. Rzeczniczki citizen science mogły nas wdrażać do czegoś, co miało być nowym krawiectwem.

W żółtej książce Dorren opowiadał, jak rewolucja francuska wykwintną mowę paryskich dworzan zaordynowała wszystkim. „[O]statniego z Ludwików oraz jego prześwietny język spotkały jakże różne losy – pierwszy położył głowę na gilotynie, a drugi trafił na piedestał. […] Były to początki nowej ideologii – nacjonalizmu, który dopatrywał się sprzężenia między trzema zjawiskami uważanymi przedtem za najwyżej daleko spokrewnione: państwem, narodem i językiem”. Jakieś trzydzieści lat wcześniej Watt udoskonalił parowy silnik, a za kolejnych trzydzieści miał się urodzić Pasteur. Tamten paradygmat języka utrzymał się z grubsza do teraz, ale czasy rozszerzonej inteligencji, robotów kradnących pracę, plechowców w miejsce plastiku i pomiatającej ludzkością klimatycznej zagłady mogły mieć wszystko, co trzeba, żeby wymusić nowy.

*

Piosenkarka śpiewała zwrotki po polsku i refreny po angielsku. Znałem podobne manewry z afrykańskiego R&B, ale krajowy pop dla gimbazy musiał to odkryć niedawno. W kinach puszczano „Malowanego ptaka” w języku międzysłowiańskim. Podobał mi się ten język, bo rozumiałem bez uczenia. Spotkałem malarkę z Ukrainy, która po polsku mówiła tylko z najbliższymi, przy pozostałych przechodziła na angielski. „Gdy dwóch Afrykanów natrafia na barierę językową, przypuszczają na nią szturm z obu stron, wszelkimi środkami, jakie mają do dyspozycji: czy to płynną lugandą, prostym suahili czy łamaną angielszczyzną – a często kilkoma naraz”, pisał w żółtej książce Gaston Dorren. Może właśnie taka przyszłość czekała języki naszego regionu? Nie byłaby to nowość. Bywało tak w okolicy przez wszystkie stulecia poza dwudziestym: ludziom pod koniec następnego mogło się ono jawić zaledwie przerwą i nieporozumieniem z milionami ofiar.

Do Japonii przyjechały dwie młode Amerykanki: na reklamowym filmiku zwiedzały sobie Tokio. Pytania o hotel i samolot recytowały po angielsku do pudełeczka, recepcjoniści udawali zdziwienie, pudełeczko generowało japońską mowę i na ich twarze spływała radość. Gremialnie się tym chachano, a dla ewentualnych opornych kwitły co rusz na ekranie napisy z synonimami słowa wow. Bergen pisał, że japoński radzi sobie bez przekleństw, Dorren poświęcił rozdział osobnym japońskim wokabularzom dla kobiet i mężczyzn. Normy te ponoć się rozluźniały, ale to i tak była bardzo złożona kultura i wrażliwość. Jakiej płci i roli było to pudełeczko i skąd mogło wiedzieć, do kogo mówi? Rozumiałem, że wczasowy gadżet to nie tłumaczka przysięgła i że nikt tego nie oczekuje – ale trochę się bałem czasów, kiedy cyfrowe wsparcie języka będzie już dla nas przezroczyste. Przeglądarka chwaliła mi wtyczkę do redagowania tekstów: w filmiku czyściła banalny dokument z byków i niestosownych sformułowań. Bawiłem się kiedyś translatorem w głuchy telefon, turlając dwa akapity przez pięć kontynentów. Straty i przeinaczenia były niewiarygodne, ale wyczyszczenie efektu taką wtyczką dałoby pozór poprawności. Międzynarodowym relacjom mogły już zaraz zagrażać teksty fałszywie bezbłędne i stąd niebezpieczne niczym deepfake.  

W polszczyznę wprowadzano żeńskie końcówki nazw zawodów. Towarzyskie deliberacje, czy ładniej jest mówić chirurżka czy chirurgini, dawały nam prócz poczucia słuszności dziecięcą radość nazywania świata: „A chodź, że tak?”. Ta radość była dość hermetyczna: za burtą zostały osoby, których kapitał symboliczny nie starczał na opłacenie swobody tworzenia poprawnych neologizmów. Dla nich więcej nazw znaczyło przede wszystkim więcej okazji do błędu. Niezgoda niektórych na feminatywy nie musiała być światopoglądowa, choć tak ją monetyzowano.

Język zaczął się chyba wybierać w dwie strony: elitarną, zniuansowaną, politycznie poprawną – i ludową, rudymentarną, wielonarodowościową. Uniwersalne języki być może właśnie ustępowały miejsca współdzielonym idiolektom: byłyby do pary z informacyjnymi bańkami i podpowiedziami algorytmów. Limity znaków premiowały hermetyczny przekaz dla swoich ludzi, podobnie emotki i GIF-y używane w poprzek znaczeń. Mogła to być zapowiedź rozwarstwień, o jakich nam się nie śniło. Ale nie musiała. Może to właśnie teraz były gorsze czasy, bo zwykle takie są te przejściowe. Społeczny software z poślizgiem dogania narzędzia: gdy dawniej technologie kapitalizmu trafiały w feudalne ręce, niedobrze się to kończyło.

Zrazu nie pojmowałem idei safe spaces na imprezach: to wszędzie indziej nagle jest niebezpiecznie? Chodziło o co innego, o gest wspólnoty i zaufania. Nie o to, że wszędzie indziej cię zgwałcą, a o to, że tutaj na pewno nie. Nie tyle zewnętrzny świat był zagrożeniem, ile inne osoby na wiksie tym zagrożeniem miały już nie być. Kluby miały nie przypominać nocnych poczekalni na dworcu: wjeżdżała druga generacja snowlakes, godna chyba lepszej nazwy. Pierwsza była amerykańska: dzieci bogatych rodziców terroryzowały uczelnie, by te szczędziły im traumy, czyli rzeczywistości. Druga już była globalna: młodzież ukształtowana i wychowana w cyfrowych sieciach, gdzie nie wiesz, kto jest po drugiej stronie, ale razem coś budujecie. Stąd miało już nie być pewnych wyrazów i zachowań. Tylko z daleka te dwie grupy były do siebie podobne, chociaż grupowy idiolekt tych drugich ewoluował z tego pierwszego.

W czerwonej książce Bergen opisywał eksperyment z podprogowym wyświetlaniem badanych obelg lub neutralnych wyrazów. W jednej z wersji eksperymentu poznawano potem przedstawiciela lżonej grupy. „Naukowców […] interesowało to, jak uczestnicy badania rozlokowali krzesła – a dokładniej, w jakiej odległości je od siebie umieścili. W porównaniu z tymi, którzy podświadomie odczytywali wyraz «gej» lub «dupek», osoby torowane podprogowo «pedałem» odsuwały się od Marka o około 10 centymetrów dalej”. W innej wersji eksperymentu uczestnicy dzielili publiczne wydatki na zdrowie. Wynik nie był zabawny. Przypomniał mi się Jonathan Haidt i jego pies: decyzje moralne są odruchowe i wtórnie przez nas racjonalizowane.

Bergen tłumaczył: „[K]onkretne części mózgu zajmują się różnymi aspektami języka – ośrodek Wernickiego jest odpowiedzialny za znaczenie, ośrodek Broki zaś zajmuje się brzmieniem”. Ale kurwy rzucane, gdy się skaleczymy, należały do mowy automatycznej, umiejscowionej gdzie indziej: pod korą mózgową, w jądrach podstawnych, które „[o]dgrywają rolę w prawidłowym wykonywaniu czynności motorycznych, hamując niepożądane przez nas ruchy, są także ściśle połączone z ośrodkami emocji”. Podkorowe struktury mózgu, motoryka i emocje brzmiały jak coś bardzo pierwotnego, daleko sprzed cywilizacji i nawet ssaków naczelnych. Ale skaleczony średniowieczny marynarz rzucał swive’em, a nie fuckiem. Jaźń miała przed światem barierę podobną barierze krew–mózg, a język ją umiał sforsować.

Myślałem o ludziach wychowanych w kulturze kramy, której słów ich nie nauczono, o tresurze gestów i min. Terroryzowanie mowy, motoryki i emocji musiało działać zwrotnie na organizm, tworzenie połączeń w mózgu i wydzielanie hormonów. Te na postrzeganie i w konsekwencji na wszystko. Moje i następne pokolenia miały już wygwizdane na kramę, ale piekło ich przodków nie było tylko politycznym zniewoleniem. Działo się na najgłębszych poziomach człowieczeństwa. Cień musiał sięgać bardzo daleko i jeszcze długo.

Intelektualistki nie taiły wiedzy, że polityczna poprawność łatwo przetapia się w order klasowej dystynkcji. Jeszcze nie ustalono, co w związku z tym i co dalej. Myślałem, że jeśli po czasach pazernych indywiduów mieliśmy / miałyśmy na nowo łączyć się w hordy – klejone habitusem i podzielanym idiolektem – to postępowa była już nie walka o standardy języka, a o wzajemną przekładalność: żaden idiolekt nie może się stać nieosiągalny obcym, na co pierwsze chętne byłyby oczywiście idiolekty uprzywilejowanych. Walka o feminatywy była słuszna i sympatyczna, ale mogła być już zwyczajnie spóźniona: toczyła się w społecznych ramach języka ustalonych przez rewolucję francuską.

*

Między słupami latarń porozciągano świąteczne światełka. Zamglona, wilgotna ciemność bez śniegu nie odbijała ich blasku: zdawały się kruche i samotne. Zielone hulajnogi walaniem się po chodnikach pytały o wiaderka i grabki. Wegańskie mięso z komórek macierzystych nie podchodziło ludziom, brak mu było znajomej faktury: proponowano kości z grzybni, na których komórki miały się mnożyć w znajomy kształt ścięgien i mięśni dla dobra przyszłych kotletów. Media powoli odrabiały lejby z czasów mojej podstawówki i coraz częściej przypominał mi się Wiktor Niedzicki, jego program dla młodzieży pełen odnawialnych źródeł energii, atomu, robotów i opakowanej w medycynę bioinżynierii. Nic wtedy nie mówiono o maszynowym uczeniu, ale już dawno było wynalezione. Na klimatyczną katastrofę mówiło się efekt cieplarniany i za rękę z dziurą ozonową chadzały jako tematy wszędzie. Potem jakoś się były rozpierzchły te wątki. Pamiętałem wymianę szklanych butelek i nawet makulaturowe pudełka bez napisów: mogły niedługo powrócić, tylko z kodami QR w miejsce pieczątek „opakowanie zastępcze”. Kryzysowe patenty naszych matek (i ich matek) już zdążyły powrócić jako wiedzione ekologiczną świadomością gesty antykonsumeryzmu.

Nowy świat mikoryzą wrastał każdego dnia w ten poprzedni. Za chwilę miał się zacząć rozkręcać.