Partyzant
Richard Mosse, „Incoming”

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Partyzant

Mateusz Marczewski

Więzienie Fox na Manus zostało zamknięte w 2017 roku pod wpływem protestów społecznych. Boochani odegrał w jego zamknięciu poważną rolę. Gdyby nie podjął walki, być może siedziałby tam do dziś, czekając, aż my, tutaj, zrozumiemy, w jaki sposób odbywa się globalna dystrybucja równości

Jeszcze 6 minut czytania

Behrouz Boochani jest poetą nie dlatego, że pisze wiersze, ale dlatego, że za pomocą słów pokazuje rzeczy, których nie widać. Boochani jest Kurdem; prześladowany za działalność polityczną uciekł z Iranu do Indonezji, gdzie wsiadł na pokład łodzi przemytniczej płynącej do Australii. Na otwartych wodach łódź zaczęła tonąć. Wyratowany, wraz z innymi uchodźcami trafił na wyspę Manus do australijskiego Terenowego Ośrodka Przesiedleńczego dla takich jak on – ludzi, z którymi nie wiadomo, co zrobić. W swojej epopei Boochani staje się więc imigranckim anyone – bohaterem, w którego losie skupia się los wszystkich uciekinierów i wędrowców szukających nowego domu. W więzieniu Fox, które wchodzi w skład ośrodka – „sadystycznym ogrodzie zoologicznym” – urzeczywistnia mit poety, obłaskawiając za pomocą słów szaleństwo więziennej codzienności. Tworzy unikalny raport, który ma właściwości terapeutyczne – takie pisanie potrafi chronić przed obłędem. Ale jego działalność ma jeszcze jedną wartość, wartość czytelniczą, bo opowieść, którą nam ofiaruje, to nie tylko relacja z mrocznego miejsca, jakim jest ośrodek dla imigrantów, ale przede wszystkim relacja ze śledztwa. 

Terenowy Ośrodek Przesiedleńczy położony jest we wschodniej części wyspy, która leży około pięciu tysięcy kilometrów od Australii, na północ od Papui-Nowej Gwinei. Przyklejony do nadbrzeża, na zdjęciach satelitarnych wygląda jak placówka wojskowa. Skojarzenie to nie jest przypadkowe, bo teren ten niegdyś należał do australijskiej armii. Wyspa i ośrodek stanowią metaforę australijskiej polityki imigracyjnej. Jeśli wszystkie kraje wysokorozwinięte zmuszone są prowadzić bardziej lub mniej zorganizowane zarządzanie kwestią uchodźczą, to Australia doprowadziła prewencję i przymus do niechlubnej skrajności. Stało się tak z kilku powodów, po pierwsze, w kraju tym wciąż obecna jest pamięć o wcale nie tak dawnej tragedii rdzennych mieszkańców tego kontynentu i kolonizacyjnych praktykach, które z perspektywy czasu określane są mianem ludobójstwa. Pomimo że z lepszym lub gorszym skutkiem rząd w Canberze stara się odkupić winy, mrok kolonialnej historii wciąż rzuca cień na współczesne australijskie społeczeństwo. Aborygeni i ich smutna historia to nieukojona trauma, która sprawia, że obywatele rajskiego down under z jednej strony histerycznie reagują na każdą nierówność społeczną, w tym niewłaściwe traktowanie imigrantów; z drugiej – niechętnie witają w swoich progach nielegalnych przybyszy. Wygląda to więc na swoistego rodzaju społeczną schizofrenię – współczucie miesza się ze zmęczeniem i niechęcią.

Swoje brutalne oblicze kraj ten pokazał w 2001 roku, kiedy do jego wybrzeży zbliżał się frachtowiec Tampa pod norweską banderą, na którego pokładzie znajdowała się wyratowana z tonącego kutra grupa ponad czterystu afgańskich Hazarów. Kiedy Norwegowie wpłynęli na wody terytorialne Australii, na pokładzie Tampy pojawiła się australijska jednostka specjalna, która w kilka minut opanowała statek, zmuszając załogę do zmiany kursu. Nieudzielenie pomocy ofiarom katastrofy morskiej i bezprecedensowa przemoc doprowadziły do dyplomatycznego impasu na linii Norwegia–Australia. Sprawa ostatecznie została jednak załatwiona w białych rękawiczkach. Uchwalony w rekordowo krótkim czasie, ale precyzyjny w działaniu akt Border Protection Bill uprawniał rząd w Canberze do podejmowania rozstrzygających decyzji w takich przypadkach jak przypadek Tampy. Od chwili wejścia w życie dokumentu prawo poszerzyło uprawnienia władzy – każda jednostka podejrzana o transport nielegalnych przybyszy może zostać zawrócona. Schwytani imigranci trafiają do ośrodków takich jak ten na wyspie Manus lub ośrodka na sąsiedniej wyspie – Nauru.

Hazarowie z Tampy trafili na Nauru. Dwanaście lat później kurdyjski poeta i aktywista Boochani trafia na Manus. Jedyną obroną wobec zorganizowanego niehumanitarnego systemu staje się dla niego pisanie. Używa telefonu ukrywanego w materacu, na którym śpi, wysyła treści komunikatorem, a jego przyjaciele kopiują je i archiwizują. „Wykorzystuje obrazy z mitów i eposów oraz wizji sennych, miesza fantazje z rzeczywistością, tworząc swego rodzaju realizm magiczny” – pisze we wstępie do książki „Tylko góry będą ci przyjaciółmi. Słowa z więzienia Manus” Omid Tofighian, tłumacz książki z farsi na angielski. Efekt tej więziennej pisaniny to coś pomiędzy reportażem a esejem, pracą naukową i autoetnograficzną relacją. Przede wszystkim Boochani jest narratorem specyficznym – ze względu na okoliczności pośpiesznym. Nie mając możliwości czytania i poprawiania tego, co napisał, klei z faktów obrazy, tka w pośpiechu narracje, które ze swojej natury są niepełne i dziurawe, dzięki czemu wiernie oddają tragiczne położenie autora. Książkowa forma, w jakiej teksty te otrzymujemy, z pewnością różni się od pierwotnej formy więziennych notatek, ale pomimo że zostały one starannie wyedytowane, wciąż przebija przez nie głos ponaglanego okolicznościami więźnia. Boochani pisze, jakby spodziewał się utraty szansy na dalsze pisanie; stara się być skrótowy i oszczędny, jednocześnie jego język podąża śladem intuicji. Jego celem nie jest opis, ale ujawnienie tego, co zaledwie wyczuwa zmysłami, a co ucieka słowom. Być może dlatego język Boochaniego bardziej przynależy do świata uczuć niż konkretnej przemyślanej strategii narracyjnej. Powiedzieć można, że jest on bardziej wolny niż sam autor – to pierwsze, co widać po jego więziennym pisarstwie.


Zamiast współczucia mamy więc spostrzegawczość, zamiast łez – precyzyjne omiatanie rozciągającego się na całą rzeczywistość przemocowego działania. Nawet jeśli nie umie powiedzieć, z czym się mierzy, bo przekracza to ramy języka, to niezwykle wyczulony aparat badawczy i uporczywe łowienie danych okazują się potężnym silnikiem jego pisarstwa. W efekcie, czytając Boochaniego, dostrzegamy okrucieństwo więzienia, ale dostrzegamy też problem o wiele szerszy aniżeli kwestia istnienia samego więzienia rozumianego jako konkretna przestrzeń geograficzna. Żeby to osiągnąć, Boochani zygzakuje – skacze w dramatyczną codzienność ośrodka, eseizuje jej fragmenty, potem rzuca się w siebie i swoją beznadzieję, żeby po chwili znów wychwytywać kurioza codzienności. Drobne okoliczności życia rozciąga w nieskończoność, poważne konstatacje zamyka w jednym zdaniu. W ten sposób insider montuje dzień po dniu, w formie sylwicznego tekstu coś, czego nie daje się uchwycić słowami, w ten sposób wyrysowuje konkretny obiekt.

Ale czym ten obiekt jest? Ośrodek na Manus to zaledwie jedna z emanacji obiektu. Obiekt jest czymś większym niż samo więzienie. To swoista heterotopia, w której nie działają zasady powszechnie obowiązującego prawa, w której w miejsce praw codzienności zaprowadzone są całkiem nowe zasady – zasady lokalne, zasady łamiące porządek domniemanej równości i domniemanej niewinności każdego człowieka. Znamy tego typu formy prawno-technologiczne, które służą naszemu dobru. Czasem przybierają one tak monstrualne rozmiary, że konieczna jest ich eksterytorializacja. Wówczas przenosi się takie społeczne zwyrodnienie na peryferia cywilizacji – do krajów słabych i niestabilnych, w przestrzenie, w których pojęcie legalności jest pojęciem możliwym do zmiany jednym podpisem lub do których po prostu trudniej dotrzeć dziennikarzom. Tak powstają te owiane złą legendą i niewidoczne ośrodki, które obsługują podmioty zewnętrzne na zasadach outsorcingu – firmy wybrane w publicznych przetargach dostarczają baraki, firmy cateringowe dowożą żywność, ochronę zapewniają podmioty, w szeregach których pracują byli żołnierze. Zmontowane i usankcjonowane prawem, są one jednak wciąż wynikiem społecznej, zbiorowej, choć milczącej zgody, dzięki której zyskują niezakłóconą przestrzeń do działania. W tym sensie obiekt jest funkcjonalnym, przezroczystym narzędziem, którego nie widać, więc nie można go chwycić i obrócić przeciwko niemu. Prawo i technologia działają w nim wspólnie i w naszym imieniu, organizując porządek i dbając, by rzecz nie przeniosła się do języka. A załamanie języka wydaje się, obok prawa i technologii, trzecim filarem obiektu.


Behrouz Boochani, „Tylko góry będą ci przyjaciółmi”, przeł. T.S. Gałązka, Książkowe Klimaty, 396 stron, w księgarniach od lutego 2021.Behrouz Boochani, „Tylko góry będą ci przyjaciółmi”. Przeł. Tomasz S. Gałązka, Książkowe Klimaty, ArtRage, 396 stron, w księgarniach od lutego 2021Tutaj wchodzi Boochani, który celuje prosto w język i jego funkcję, namierzając swoją wrażliwością wszystkie te przestrzenie, które przez swoje zwyrodnienie nie dają się objąć słowami. Robi to, badając samego siebie i swoje sposoby myślenia. Ogląda więzienie Manus i samego siebie osadzonego w realiach więzienia. Wyszukuje i opisuje wszystkie te elementy, które wymykają się rozumieniu. Są to zawsze słowa nieskładne; widzimy je w chwili, w której dopiero szukają one tematu. Boochani chce pokazać nie tyle cierpienie, a więc skutek działania obiektu, ile sam obiekt – rozciągliwą i ogarniającą wszystko moc technologiczno-prawnych peryferiów świata, w które rokrocznie wpadają tysiące ludzi. Zależy mu na empatycznym opisie konkretnego miejsca i jego przemocowego statusu, ale przede wszystkim zależy mu na wyprodukowaniu w naszym wyobrażeniu obrazu tego obiektu. Jest to więc prawdziwa partyzantka – walka z kolosem za pomocą środków dostępnych w każdym domu. A Boochani jest partyzantem doskonałym – jak każdy prawdziwy bojownik jest osamotniony i niedofinansowany, walczy za pomocą zwykłego telefonu, klecąc w ukryciu broń ze słów, która jednocześnie odgrywa rolę siatki maskującej.

Dlaczego świat na to patrzy, ale nie widzi w tym problemu? – wydaje się pytać. Dlaczego więźniowie i wolni ludzie pozwolili się zniewolić, przymykając oko na działanie tego mechanizmu? Dlaczego daliśmy sobie skolonizować wyobraźnię? Stawia pytania wysokie, bo sam nie dał się skolonizować. Prawdopodobnie stało się tak dlatego, że w chwili, w której uciekał z Iranu – ze świata religijnej dyktatury, która go ścigała, naiwnie zakładał, że poza Iranem rzeczywistość okaże się przestrzenią równości i tolerancji. Nasz świat, którego metaforą okazała się Australia, rozczarował go sposobem działania i przeraził stojącym za nim przyzwoleniem na zło. Tak objawił mu się obiekt, który nie tylko jest splotem prawa i technologii, ale również procesem usuwania społecznych wątpliwości. Boochaniemu w namyśle nad tymi zagadnieniami sprzyjała aura miejsca i wyostrzone w obliczu zagrożenia życia zmysły. W trakcie kilkuletniego pobytu na Manus napatrzył się na samobójstwa i gwałty i to one podpowiedziały mu, że przemoc obecna jest zarówno w Iranie, jak i w demokratycznych społeczeństwach, ale w tych ostatnich w jakiś tajemniczy sposób zanika ona i staje się nieuchwytna. Pisząc swoje relacje, Boochani odnajduje specyficzną cechę obiektu: obiekt potrafi unieważnić konkretne słowa, jak na przykład słowo „gwałt” czy „samobójstwo”. Słowa pod działaniem obiektu przestają mieć swój sens i stają się puste, pozbawione mocy, tak jakby nie dało się za ich pomocą wyjawić swoich lęków i pragnień. 

Boochani, widząc szerzący się zanik sensów i znaczeń, wytwarza więc własne słowa i wkleja je w porządek obiektu. Jego słowa, choć nie posiadają uniwersalnego, zrozumiałego dla wszystkich znaczenia, są i tak bardziej prawdziwe niż stare słowa, które w obrębie działania obiektu zatraciły swój pierwotny sens. Nadaje więc poszczególnym postaciom wymyślone przez siebie pseudonimy. Idąc dalej, zamienia nazwę Terenowy Ośrodek Przesiedleńczy na „więzienie”. W ten sposób wytwarza namiastkę panowania nad poszczególnymi faktami, ale kluczowym zabiegiem na języku staje się wprowadzone przez Boochaniego pojęcie Kyriarchatu. Kyriarchat to system – władza, która nie poprzestając na posiadanych przywilejach, wciąż pogłębia i intensyfikuje swoje istnienie. System Kyriarchalny dostrzeżony przez Boochaniego to – cytuję – „splot systemów społecznych, wzmacniających się nawzajem i rozrastających w celu karania”.

Ten, kto wejdzie do obiektu, zostaje natychmiast obdarty z imienia i nazwiska, stając się podmiotem bezimiennym i pozbawionym konkretnych cech autobiograficznych. Taki podmiot posiada swoją biografię, ale jest to biografia umowna – zbiór faktów, co do których prawdziwości można mieć zawsze wątpliwość. To działanie obiektu, w wyniku którego biografia oraz nasze imię i nazwisko przestają mieć znaczenie, znajduje swoje wytłumaczenie w samej formie działania obiektu. Ci, którzy w drodze do lepszego świata oddają się w ręce przemytników i stawiają swoje życie i życie swoich rodzin na szali, w grze o wolność uznają, że poza życiem wszystko staje się zbędne. Również tożsamość okazuje się balastem – jeśli jest taka konieczność, zostaje porzucona. Nic w tym dziwnego, wola życia jest zawsze silniejsza niż prawda. Ale działanie takie przynosi poważne konsekwencje, bo na skutek problemu z identyfikacją przebywający w obiekcie ludzie nabywają zbiorowo niejasnego statusu. Trudno powiedzieć, co w ich opowieściach jest prawdą, a co zmyśleniem, efektem czego każda próba identyfikacji staje się zaledwie próbą, a twarz uchodźcy podpisana imieniem i nazwiskiem – twarzą uchodźcy z niepewnym imieniem i nazwiskiem. Tym samym obiekt wyrabia w nas poczucie niewiarygodności żyjących tam bytów, zamieniając prawdziwe tragedie w zbiorowość pozbawionych biografii anyone. Poza tym dla obiektu podmiot rozpoznany z imienia i nazwiska to poważniejszy problem aniżeli anonimowa figura. Człowiek pozbawiony danych jest problemem małym, bo nikt o niego się nie upomni, bo nigdy się nie dowie, że tam przebywa.

Ta specyficzna zdolność obiektu do pochłaniania podmiotowości ludzi stała się kanwą popularnego australijskiego miniserialu „Bezpaństwowcy” („Stateless”) dostępnego na platformie Netflix. Oparta na faktach historia opowiada o przypadku młodej Australijki, która na skutek życiowych zawirowań trafia do jednego z takich ośrodków. Jej historia, głośna w Australii, poruszyła Cate Blanchett – ambasadorkę dobrej woli przy Wysokim Komisarzu Narodów Zjednoczonych – na tyle mocno, że zdecydowała się pomóc przy produkcji serialu. Mamy więc bohaterkę zmagającą się z własnymi psychicznymi problemami, otoczoną paletą dość dobrze wyrysowanych psychologicznie postaci więźniów i strażników. Gdzieś w połowie, kiedy prywatne śledztwo pozwala zidentyfikować tożsamość głównej bohaterki, okazuje się, że system nie chce jej wypuścić, wszystkimi sposobami próbując ukryć kompromitujący dla całego systemu przypadek. „Bezpaństwowcy” pokazują więc koszmar więzienia, ale pokazują również mimowolnie to, czym jest obiekt i jak szybko dezintegrują się w nim ludzie. Ale soerial w gruncie rzeczy powstał tylko dlatego, że osadzona była kimś z naszego świata. Gdyby był to ktoś stamtąd, z tamtego świata, prawdopodobnie już na etapie scenariusza pojawiłoby się pytanie o powodzenie całego przedsięwzięcia.


Boochani dość szybko zrozumiał sposób działania obiektu. Rozumiejąc, jak ważna jest w obiekcie tożsamość, przezornie sam siebie wyniósł na poziom metafory. W całej swojej odysei nawet przez chwilę nie był anonimowym więźniem, robiąc ze swojej zaangażowanej postawy metodę obrony. Zarówno przed wejściem, jak i po wyjściu z więzienia był więc dziennikarzem i kurdyjskim intelektualistą; konkretnym, znanym z imienia i nazwiska człowiekiem pióra. Ale co z resztą ludzi ubranych w dżelaby, w dresy i znoszone kurtki? Jakie oni mają remedium na działanie obiektu? W jaki sposób bronią się przed zniknięciem?

To specyficzne znikanie, jakie dotyka każdego człowieka osadzonego w takim prawno-technologicznym porządku, zobaczyć można w pracy wideo Richarda Mosse’a „Przybywający” („Incoming”). Mosse do opowiadania o kryzysie uchodźczym na Morzu Śródziemnym wykorzystuje kamery termowizyjne służące do monitorowania państwowych granic. Dzięki temu uzyskuje efekt pozbawionego emocji spojrzenia technologicznego oka. Kamera termowizyjna rejestruje plamy ciepła, dzięki niej wszystko widzimy jako spektakl form, z którego wyłaniają się ludzkie twarze i sylwetki. Wklejone w kontury łodzi patrolowych i furgonetek strażników, w zasieki obozów, twarze te stają się częścią zjawiska, w którym nie ma gradacji na to, co ludzkie, i to, co technologiczne. Dzięki metodzie służącej nadzorowi oglądamy więc wydarzenia na Morzu Śródziemnym z pozycji zaangażowanej, ale jednocześnie uwolnionej od empatycznego pochylenia nad Innym. W efekcie nie mamy do czynienia w „Przybywających” z konkretnymi ludźmi, ale z makietami ludzi; widzimy nie tyle ludzką tragedię, ile przestrzeń, w której znikają rzeczywiste postacie. Im dłużej przyglądamy się czarno-białym ujęciom, tym bardziej dociera do nas, że tożsamość uchodźców w gruncie rzeczy nie istnieje, że w pojęciu określanym jako „problem uchodźczy” człowiek i jego los nie odgrywają żadnego znaczenia. Ci, którzy stają się uchodźcą, przestają być ludźmi, a dezintegracja odbywa się przy milczącej zgodzie społeczeństwa. 

Ale przecież, mówiąc o uchodźcach, nie można definiować ich jako bezosobowej masy niezdolnej do przekazania świadectwa. Jednocześnie, nawet jeśli będziemy przytaczać przykłady takich opowieści – zawsze tragicznych i zawsze poruszających – to wciąż pozostają one słabymi wołaniami w obliczu całego zjawiska. Winą za taki stan rzeczy można obarczyć powszechnie panującą metodologię tworzenia narracji o problemie uchodźczym, który zwykle opowiadany jest poprzez wizerunek samego uchodźcy. To jego figura staje się osią opowieści, zgodnie z założeniem, że człowiek jest najważniejszy. Widzieć uchodźcę oznacza zatem uruchomić czucie; zdać sobie sprawę z cudzej tragedii lub zdać sobie sprawę z zagrożenia, jakie uchodźca przynosi. Pojedyncza postać budzi nasze współczucie, stając się mimowolnie symbolicznym obrazem całego zjawiska. Jeśli jest to twarz, jest to twarz – symbol, który reprezentuje dziesiątki tysięcy ludzi, którzy przebyli długą drogę, aby utonąć lub zostać pochłoniętym przez bezduszny system. Patrząc w twarz takiej postaci, widzimy więc niesprawiedliwość podwójną: niesprawiedliwość porządku źle traktującego uchodźców i niesprawiedliwość medialną, która domaga się od nas uznania cierpień tysięcy ludzi poprzez nawiązanie empatycznej relacji z jedną, przypadkowo wybraną twarzą. Medialna instrumentalizacja ludzkiego cierpienia prowadzi zatem do specyficznego finału – widząc obraz martwego dziecka leżącego twarzą w piachu, w ostateczności doświadczamy nieukierunkowanego żalu i poczucia winy, że coś takiego tylu ludziom na świecie się przytrafiło, nie będąc w stanie współczuć konkretnej ofierze i jej rodzicom.

Niezwykłość przypadku Boochaniego wynika więc z faktu, że choć jego los staje się metaforą losu wszystkich imigrantów, to on sam takim anyone nawet przez chwilę nie jest. Kiedy wchodził do więzienia, był kurdyjskim aktywistą, poetą i dziennikarzem, człowiekiem o namacalnej dystynkcji. Kiedy wychodził z więzienia, nadal był Behrouzem Boochanim. Co ciekawe, nawet gdy stał się rzecznikiem spraw uchodźców, a stał się nim, zanim opuścił wyspę Manus – to do niego dzwonili dziennikarze z całego świata – to już wtedy był Boochanim, a nie imigrantem, który stał się ikoną australijskiego więzienia. Mamy więc kogoś, kto sam siebie uwiarygodnił, dał odpór obiektowi i nie pozwolił się pochłonąć. Boochani jest nam bliski również z tego powodu, że odnajdujemy w jego figurze sprawczą moc jednostki, która potwierdza mit zachodniego indywidualizmu i racjonalnej, silnej podmiotowości. To, że jest Kurdem, nie odgrywa tu żadnej roli, tak jak nie odgrywałoby roli, gdyby był Tamilem czy Nepalczykiem. Boochani jest przede wszystkim człowiekiem nadającym na naszych falach; człowiekiem, który z próby, jaką zgotował mu nasz świat, wychodzi zwycięsko, który sam o siebie potrafi zadbać i wyjść z opresji z podniesioną głową, mając wokół siebie tłum bezimiennych figur. Przede wszystkim jednak, w przeciwieństwie do innych ofiar dopuszczonych do głosu, nie podnosi larum nad własnym cierpieniem, nie staje się skoncentrowanym na swoim losie słabym bytem. Kiedy bada obiekt i jego wpływ na ludzi, jest naszym człowiekiem na przyczółku niewiadomego, idealnym człowiekiem Zachodu: świadomym nierówności społecznych, podejmującym walkę o równość. Nic więc dziwnego, że wychodząc z więzienia, zaczyna odgrywać rolę autorytetu. Wykłada na uniwersytecie, walczy o prawa człowieka; słowem – działa ramię w ramię z nami we wspólnym interesie.


Mistrzostwo Boochaniego jest mistrzostwem doraźnym i poręcznym; można wokół niego zbudować aktualną dyskusję, bo jego dzieło to dzieło sygnalisty, ale nie epika. Jego tekst to mikroświadectwo, czynnik otwierający i ułatwiający myślenie, bo poważne tematy zawiera w poręcznym formacie. Jego pisarstwo to ostatecznie wzór ponowoczesnej etyki – odsłania ukryte przed nami formy międzyludzkiego okrucieństwa, nie odwołując się do levinasowskiego, eksploatowanego w nieskończoność, samounicestwiającego się etosu Innego. Swoje zadanie wykonuje w chwili, w której przestaje pisać za pomocą telefonu swoją relację. To w tym momencie doraźność literatury, która była jego kołem ratunkowym, przechodzi w fazę schyłkową – rzecz staje się książką i trafia do świata zwartych publikacji o charakterze niefikcjonalnym. Książka opowiada o australijskim Terenowym Ośrodku Przesiedleńczym na wyspie Manus, który my, co jest największym osiągnięciem Boochaniego – powinniśmy nazywać więzieniem.

Więzienie Fox na Manus zostało zamknięte w 2017 roku pod wpływem protestów społecznych. Boochani odegrał w jego zamknięciu poważną rolę. Gdyby nie podjął walki, być może siedziałby tam do dziś, czekając, aż my tutaj zrozumiemy, w jaki sposób odbywa się globalna dystrybucja równości. Pewne jest, że ukazując obiekt i jego zdolność do wypaczania znaczeń, daje nam mglistą wytyczną co do tego, jak takich obiektów szukać i jak myśleć, aby nie dać się zwieść powszechnie panującym narracjom. Powinniśmy zatem wciąż badać nasz własny język, jego skłonność do rozpraszania wątpliwości, które muszą się pojawiać wszędzie tam, gdzie mowa staje się zbyt pewna i zbyt precyzyjna. Słaba mowa, jak pokazuje Boochani, mowa słabych ludzi najlepiej pokazuje niejasne przestrzenie, których istnienia trudno sobie wyobrazić.