Biurowy banalizm

Joanna Piechura

Powieści Halle Butler należą do coraz popularniejszego nurtu prozy biurowej. Pewnie, dyskusja o codziennych relacjach w miejscu pracy jest bardzo potrzebna. Ile jednak można pisać o wypaleniu i wyzysku, jeśli robi się to tak jak autorka „Nowej ja”?

Biurowy banalizm

Jeszcze 3 minuty czytania

Biurowy banalizm

„Nowa ja”, książka amerykańskiej pisarki i scenarzystki Halle Butler, to – wbrew tytułowi – nie poradnik pozytywnego myślenia ani vademecum początkującego przedsiębiorcy, lecz satyryczna powieść o braku perspektyw, depresji, emocjonalnie wyniszczającej pracy i codziennej monotonii, której nie jest w stanie przerwać ani kurs jogi, ani paczka czekoladowych precelków. Gdyby „Dziennik Bridget Jones” (1996) powstał dwie dekady później, jego główna bohaterka przypominałaby właśnie Millie z „Nowej ja”. Historia późnokapitalistycznej odpowiedniczki Bridget – napisana trzynaście lat po wielkim kryzysie, gdy „Realizm kapitalistyczny” Marka Fishera (2009) i „Praca bez sensu” Davida Graebera (2018) zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków – przebiega jednak zupełnie inaczej. U Butler nie ma bowiem ani erotycznych przygód z przystojnym Markiem Darcym, ani przyjaciół, którzy sprawiają, że życie w końcu okazuje się całkiem znośne, ani tym bardziej happy endu.

Halle Butler, „Nowa ja”. Przeł. Kaja Gucio, Czarne, 208 stron, w księgarniach od lipca 2021

Millie to dobrze wykształcona kobieta, która mieszka w Chicago. Rodzice wspierają ją emocjonalnie i finansowo i wciąż się kochają, a przy stole rozmawiają o Alanie Wattsie i polityce. Mimo to Millie nie wiedzie stabilnego życia – zmienia pracę średnio raz na miesiąc i coraz częściej miewa napady paniki, bo czuje, że traci kontrolę nad relacjami z bliskimi, karierą, a nawet nad tym, jak wygląda. Tylko przenikliwa ironia i czarny humor, z jakimi opisuje hipokryzję i małostkowość swoich współpracownic, pozwalają jej zachować resztki tożsamości. Jest wprawdzie przekonana o swojej wyższości intelektualnej, lecz neurotyczny charakter, nawarstwiające się kompleksy i toksyczna atmosfera w pracy sprawiają, że zamyka się w sobie i udaje szarą myszkę.

Poznajemy ją, gdy za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej obejmuje posadę recepcjonistki w ekskluzywnym salonie meblowym. Jej jedynym zadaniem jest odbieranie telefonów i spinanie papierów – otrzymuje za to dwadzieścia dolarów na godzinę, z czego osiem trafia do agencji. Graeber nazywa to pracą „łataczki”: składają się na nią drobne, często zbędne zadania, które łatwo byłoby zastąpić w procesie automatyzacji. Millie codziennie powtarza więc te same czynności i z dnia na dzień czuje się coraz gorzej, pocąc się nieustannie i zwiększając dawki alkoholu, który pije po pracy. Dosadnie opisuje swoje samopoczucie – w powieści gęsto jest od skatologizmów, uwag na temat wydalania, „rzygania”, pocenia się i bólów żołądka. Butler pokazuje, jak przewlekły stres związany z prekarnym trybem życia i opresyjną atmosferą biur, w których pracują kobiety podobne do Millie, najpierw osłabia ich ciała, a potem ogranicza ich wyobraźnię i inteligencję.

Millie znajduje się już w ostatnim stadium tej „prekaryzacji ducha”, a większość czasu w pracy spędza na podsłuchiwaniu absurdalnych dyskusji koleżanek. Zwykle dochodzi do wniosku, że każda z rozmówczyń „jest kompletną idiotką”, która „musiała się sporo naczytać w internecie o relacjach”, lecz „najwyraźniej nie ma pojęcia, co się dzieje w jej własnej głowie”. Czytelniczka z początku nie wątpi, że Millie jest rzeczywiście taka samoświadoma, na jaką się kreuje, tym bardziej, że już na początku asekuracyjnie stwierdza: „Oczywiście ogólnie zdaję sobie sprawę z własnej skłonności do alienacji i wyolbrzymiania wszystkiego i wiem, że te kobiety z pewnej perspektywy są w zasadzie bez winy”. W miarę lektury pojawiają się jednak wątpliwości: czy inne pracownice rzeczywiście są takimi samymi ofiarami jak Millie? Czy naprawdę potrafi ona ocenić swoje samopoczucie i szkodliwość zachowań, których doświadcza?

W miarę lektury coraz częściej odnosimy wrażenie, że Millie jest niewiarygodną narratorką: jej huśtawki emocjonalne i wynikająca z nich samotność pogarszają jej stan, co wpływa na ton narracji. Nieufność potęgują opinie innych bohaterów, przedstawione w rozdziałach prowadzonych w trzeciej osobie. Prędko okazuje się, że nie tylko Millie z pogardą ocenia ludzi wokół siebie. Choć sama powtarza, że dla innych jest niewidzialna i że „nikt nigdy nie patrzy” na to, co robi w biurze i poza nim, drugoplanowe postacie przyglądają jej się nieustannie. Gdy skacowana wychodzi do parku, zatrzymuje ją kobieta, która zdaje się odgrywać rolę strażniczki osiedlowej, i każe jej opuścić okolicę: „Wygląda na to, że kręcisz się w kółko i zataczasz od jakiejś godziny”.

Nic dziwnego, że Millie zachowuje się, jakby była zaszczuta. Wbrew słowom bohaterki, jej nerwowe odruchy sugerują, że coraz gorzej znosi cudze spojrzenia. Tłumaczy to również jej fascynację serialami kryminalnymi – uporządkowana fabuła i przewidywalne śledztwa są namiastką stabilizacji, Millie pożera więc odcinek za odcinkiem z taką samą zachłannością, z jaką popołudniami opróżnia kolejne puszki piwa. Mamy wrażenie, że chciałaby wręcz utożsamić się z przestępcami, których widzi na ekranie – status wyrzutka społecznego byłby pewnie łatwiejszy do zniesienia, gdyby stała za nim patologiczna osobowość. Millie jednak, ku własnemu utrapieniu, nie jest psychopatką. Jest po prostu nieszczęśliwa. Choć recenzenci powieści próbowali połączyć jej wybuchowość i aspołeczne zachowania z chorobą psychiczną, Butler w jednym z wywiadów wyraźnie zaznaczyła: „Nie sądzę, żeby myślenie o problemach egzystencjalnych, lub w ogóle rozmyślanie na tematy filozoficzne, było objawem choroby psychicznej. To powinna być podstawa dla zdrowego umysłu. Millie najbardziej szkodzi samotność”. Samotność kobiety w średnim wieku jest bowiem bardziej tabuizowana niż depresja, alkoholizm, mobbing i ekonomiczny wyzysk razem wzięte.

Perypetie bohaterki „Nowej ja” oddają doświadczenia samej Butler, która urodziła się w połowie lat 80. w Illinois, studia pisarskie ukończyła w kryzysowym roku 2008, a następnie pracowała jako recepcjonistka, pomywaczka, asystentka, telemarketerka, pracownica banku i agencji reklamowej. Rutynę biurową urozmaicała przeglądaniem stron z poradami na temat dobrego samopoczucia i słuchaniem wykładów Slavoja Žižka. W tym samym czasie stworzyła dwa scenariusze filmowe. Pierwszy, „Crimes Against Humanity” z 2014 roku, o rozpadającym się związku, drugi, „Neighborhood Food Drive” z 2017, o inicjatywach społecznych, które służą wyłącznie interesom organizatorów. Jej talent do budowania satyrycznych dialogów i tworzenia postaci, które łatwo uznać za antybohaterki, świetnie widać również w dwóch jej powieściach. Pół roku przed dwudziestymi piątymi urodzinami Butler postanowiła napisać swój pierwszy call out na biurokratyzację, konsumpcjonizm i karierowiczostwo – tak powstał jej debiut książkowy „Jillian” (2015). Przedstawia on losy dwóch kobiet, które pracują w przychodni gastrologicznej i – by przetrwać kolejne dni nudnej, mechanicznej pracy biurowej – nieustannie wynajdują sobie nowe hobby: adoptują psy, na które je nie stać, uzależniają się od tabletek przeciwbólowych, czytają poradniki lub po prostu wzajemnie się krytykują. Podczas gdy młodsza z nich, podobnie jak Millie, należy do pokolenia millenialsów i dostrzega fałsz „amerykańskiego snu”, starsza wciąż walczy o mityczny status „kobiety sukcesu”.

Obie powieści Butler skupiają się na antagonistycznych relacjach między kobietami; mężczyźni odgrywają tu drugoplanowe role. O ile w „Jillian” jedna z bohaterek stara się wytrwać w swoim związku, bohaterka „Nowej ja” dawno porzuciła swój w poszukiwaniu atrakcyjniejszych ofert. Okazuje się jednak, że odgrywanie „czegoś w rodzaju kobiecości lub stabilności psychicznej” jest trudniejsze niż kiedyś. Butler nie ukrywa, że źródłem wyzysku osób zatrudnianych na tymczasowych posadach są patriarchalne prawa, które sprawiają, że bohaterki najpierw za brak sukcesów zawodowych obwiniają same siebie, a dopiero potem – krzywdzące reguły gry. Mężczyźni, którzy pracują razem z Millie, są jednak tak samo dehumanizowani, a biurowa przemoc często przejawia się bez względu na płeć: agresja jest formą przetrwania w nieprzyjaznym środowisku i płynie wertykalnie, od szefowych do asystentek i recepcjonistek. Identyczny rodzaj przemocy stosują matki wobec córek: „Kiedy byłam mała, mama mówiła mi, że życie to gra i czasami trzeba robić rzeczy, których się nie chce, żeby móc robić to, co się chce. Zawsze uważałam, że to dziwna rada” – stwierdza Millie.

Powieści Butler należą do coraz popularniejszego nurtu, który można określić mianem „banalizmu biurowego” albo po prostu prozy biurowej, office fiction. Pierwowzorem jej bohatera byłby oczywiście kopista Bartleby, a współczesnymi następcami i następczyniami – postaci z książek Josepha Hellera, Davida Fostera Wallace’a, Philipa K. Dicka, Joshuy Ferrisa, Ottesy Moshfegh, Ling Ma czy Claire Messud. U nas tym tropem podążył Adam Kaczanowski w swojej najnowszej powieści „Utrata”, przedstawiając dysfunkcyjną rodzinę i wyczerpanych korporacyjną pracą rodziców, którzy szukają ujścia dla gromadzącej się w nich frustracji. Widać to nie tylko w literaturze – kultowe już seriale w rodzaju „The Office”, „Sukcesji” czy „Dziewczyn” pokazują, jak bardzo potrzebna stała się dyskusja o codziennych relacjach w miejscu pracy. Jednak czy office fiction ma przyszłość? Ile można pisać o wypaleniu i wyzysku, jeśli robi się to tak jak Butler, która zamiast wysokoartystycznymi formami woli operować banałem, stylem mówionym i rwaną narracją? Zdaje się, że fikcja biurowa może ulec podobnemu wyczerpaniu co jej bohaterki, jeśli „banaliści biurowi” będą opowiadali o swoim zaangażowaniu społecznym tak samo dosłownie, jak w „Nowej ja” i „Jillian” robi to Butler. Na przykład w ostatnim rozdziale „Nowej ja” co rusz pojawiają się takie zdania: „Rzeka, nad którą Millie została zwolniona ze stanowiska średniego szczebla za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej, nadal płynęła, aż w końcu zgodnie z przewidywaniami wypełniły ją karpie, truchła karpi”. Rozdział sprawia wrażenie doklejonego do reszty powieści, jakby pisarka chciała przygotować ściągę dla czytelniczek, którym umknęło przesłanie fabuły. Nie trzeba chyba dodawać, że podobna metaforyka tylko osłabia ideologiczny wymiar powieści, i tak już przepełnionej wzmiankami o systemowej przemocy i „halucynacjach o idealnej przyszłości” prekariatu.

„Szefowi nie można powiedzieć «pomarańcza»”, podkreśla Graeber, bo w biurze nie ma umówionych bezpiecznych haseł, które zatrzymają agresywną grę i uchronią zaangażowane w nią osoby – od pracy bez sensu i psychicznej krzywdy, która z niej wynika. Czytając „Nową ja”, ma się czasem ochotę krzyknąć: „Pomarańcza!” – trochę dlatego, że książka niewątpliwie opowiada o nas samych, a trochę dlatego, że powtarzalność doświadczeń Millie wkrada się też w język powieści i – wyczerpuje go.