Żyj i pozwól umrzeć

Paweł Jasnowski

Quasi-dziennik Mateusza Pakuły zasilają dwa potężne impulsy związane z agonią ojca: (ogromna) wściekłość i (nieopisany) ból

Żyj i pozwól umrzeć

Jeszcze 2 minuty czytania

Żyj i pozwól umrzeć

1.

Niemal każda dyskusja o eutanazji wpada od razu w wytarte koleiny. Tak zwani obrońcy życia przekonują na ogół o darze, jakim jest (dodajmy, że tylko ludzkie) życie. Uparcie wierzą w godność nieprzerwanej agonii i (międzyludzką) bliskość, która jest jej częścią. Pytani o ból, o zezwierzęcenie, nie wydają się ani trochę zbici z tropu. Istnieje, powiadają, leczenie bólu nowotworowego, ból – brzmi na ogół konkluzja – został właściwie wyeliminowany za sprawą medycyny. Poczuciu bezradności (tak jest przynajmniej w moim przypadku) towarzyszy brak narzędzi do dyskusji o eutanazji. Wydaje się, że trampoliną do niej dziś powinien być nie obwieszony przypisami esej i uczone pogadanki (a więc żywioł tego, co racjonalne), ale sztuka, np. powieść, która, dokładnie odwrotnie, jest z porządku tego, co afektywne, i jako jedyna może godzić nas z siłą pocisku, wywołać efekt dostania obuchem w głowę, zaburzyć ustaloną cyrkulację myśli.

2.

Dlaczego śmierć ludzka – pytał Gombrowicz w „Dzienniku” – jest wciąż jeszcze jak śmierć zwierzęca? Dlaczego agonie nasze są tak samotne i tak prymitywne? Dlaczego – indaguje (czytelnika, ludzkość) – nie zdołaliście ucywilizować śmierci? Pretekstem do tych pytań była uporczywa agonia M., którego Gombrowicz odwiedził w argentyńskim szpitalu. „Kona – pisał – od wielu miesięcy, coraz gruntowniej, ale, jak mówią lekarze, będzie miał konania jeszcze na dobrych parę tygodni. Leżał bez ruchu, głowa na poduszce, zjadany po kawałeczku przez śmierć, co dzień troszkę bardziej umarły”.

Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Nisza, 222 strony, w księgarniach od października 2021

Podobne pytania zadaje dramaturg Mateusz Pakuła w swoim prozatorskim debiucie „Jak nie zabiłem swojego ojca”. Pretekstem do nich jest uporczywa agonia ojca. Jego quasi-dziennik zasilają dwa potężne impulsy: (ogromna) wściekłość i (nieopisany) ból. Pisarz próbuje zamienić w pismo to, co mu się uchyla, pomieścić w języku to, co z niego raz po raz wypada.

3.

Najpierw diagnoza: rak trzustki. I obraz ojca po długiej przerwie: malutka główka pokryta resztką siwych włosów, żywy trup z Auschwitz, z „chłopa-szafy” – „patykowaty ptak z szerokimi ramionami”. Następnie kolejna diagnoza: przerzuty, wszędzie. Potem: wymioty, „rzyganie pod ciśnieniem, które trwa i trwa, za nic nie chce się zatrzymać”, czarną breją do przepełnionych misek, na koc. Odchody i upokorzenie, sfarfoclowany mocz i skóra schodząca z języka. Wreszcie: jęki, krzyki, błagania. A na końcu: rzężenie, bulgotanie i śmierć.

Pakuła od początku uparcie wystawia na scenę skandal cierpienia. Nie robi tego jednak po to, by jakoś go oswoić, jakoś się z nim ułożyć. Nie epatuje także pusto spektaklem śmierci. Jest w tym geście raczej próba unaocznienia tego, czego wcześniej nie zauważaliśmy, a co za tym idzie – o czym nie mogliśmy myśleć. Konkretu, bólu i ciała w rozkładzie. Jeśli rzuca czytelnika w sam środek bólu, topi w płynach, którymi dławi się ojciec, robi to po to, by nie torować drogi ślepej afirmacji życia, a zamiast tego wytyczyć inną drogę – do cywilizowanej śmierci.

Pytanie, które Pakuła stawia, nie – raczej rzuca lub ciska jak kamień, brzmi: „ostatnie dwa tygodnie życia? Ostatni tydzień, po co?”. Dlaczego musiał tak długo czekać? Prosić o pomóc w odejściu i nie móc jej otrzymać? Umierać nie jak zwierzę, ale jak człowiek, „po ludzku”, w nieopisanych męczarniach?

4.

Gombrowicz domagał się w „Dzienniku” Domów Śmierci, gdzie każdy miałby do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie człowiek umęczony chorobą mógłby umierać gładko, nie rzucając się pod pociąg lub wieszając. Bez wysokich pięter, torów i wanien krwi (jak pisał wiele lat później Krzysztof Krauze). Szantaż zawarty w utrudnieniu śmierci – tę „agonią dziką jak za pierwszych dni stworzenia” – autor „Kosmosu” uważał za świństwo naruszające najcenniejszą wolność.

Pakuła podobnie. Nie może uwierzyć, że musi kombinować, obiecywać tacie pomoc, „samemu go mordować, nie wiadomo jak!”, by umarł bez tortury i hańby. Daje wyraz wściekłości, że ojciec nie może legalnie uciec od bólu, że musi godnie przyjąć wyrok, który wydali na niego ludzie mający w naturze, jak mówi Lem w jego sztuce („Lem vs. P.K. Dick”, opowiadającej o korespondencyjnej przyjaźni obu pisarzy), upodobanie do robienia „list składających się z dziesięciu punktów i mówienia ludziom, jak mają się zachowywać”. Gombrowicz tę odmowę widział jako wyraz niesamowitej gruboskórności, gdy idzie o – będący jego obsesją – ból, którego jeszcze się nie doświadcza, o agonię, która jeszcze nie jest nasza. To „lekkomyślność – pisał – z jaką się znosi umieranie, póki ono jest jeszcze cudzym umieraniem”. Język Pakuły jest znacznie bardziej bezkompromisowy i gniewny, być może dlatego, że autor pisze z samego wnętrza rozgrywającego się dramatu, że ból nie jest tu czymś przeczuwanym, lecz naocznym, jest nie cudzy, lecz własny, bo ostatecznie pisarz sam jest uczestnikiem tego skandalu cierpienia. Czegoś, dodajmy, co wymusza dyskurs („piszę, żeby nie zwariować”), choć to właśnie rozpruwa każdą narrację.

Książka jest pozszywana z różnych kawałków, jakby całość nie była możliwa, jakby nie dało się inaczej. Jakby prawda nie mogła zostać wyjawiona inaczej niż na przecięciu różnych tekstów i trybów pisania. Podstawową oś „Jak nie zabiłem…” stanowi dziennikowy zapis. Słowa Pakuły chcą tu odsyłać bezpośrednio do swych desygnatów. Codzienne zapiski „zamieniają się w dziennik umierania taty”. Poczucie winy i gniewu pcha autora do wybuchowych manifestacji – jak gdyby wobec tego, jak mówimy, a raczej nie mówimy o chorobie i śmierci, niemożliwa była już inna narracja („Chuj z tą polityczną poprawnością, chuj z tym wystrzeganiem się języka nienawiści”) i jedyną nadzieją był zarażający czytelnika wybuch gniewu o niespotykanej sile, przyczepiający się do naszych ciał i światów.

A jednak ten zapis się urywa, wyczerpuje, a być może – jedno nie wyklucza drugiego – Pakuła traci do niego zaufanie. Wtedy opowieść przepoczwarza się w pozornie daleką od sceny umierania sztukę pod tytułem „Lem vs. P.K. Dick”. Tutaj – podobnie jak to było w „Marcinie wiecznym Arturze” – autor nie rości sobie pretensji do trafiania prosto w istotę rzeczy, otacza ją, zamiast w nią wnikać, nie zamyka jej w spójnej opowieści, za to przejmująco na nią wskazuje. Pakuła kilka razy wykonuje takie przewrotki, na koniec zostawiając czytelnika z obrazem umęczonego i umierającego dębu Bartek, wobec którego podjęto w Kielcach próbę groteskowej „resuscytacji”.

5.

Pakuła wpisuje się w (marginalny dotąd) głos pisarek i pisarzy, którzy konfrontują nas z pytaniem, dlaczego umierający ludzie nie mają prawa, by zakończyć własne życie. Już Sigrid Nunez w „Pełni miłości” (przeł. Dobromiła Jankowska) i Aneta Żukowska w (niesłusznie przegapionym) „Mięchu” zapytywały, dlaczego nie mogą zmierzyć się z chorobą i śmiercią na własnych prawach i natychmiast zamykani są w rolach, których dla siebie nie chcą, gdzie czekają na nich już „gotowe formy i formuły” (Żukowska).

Ojciec pisarza, podobnie, nie miał wyjścia, musiał być walczący i heroiczny:

Wszyscy mówią tacie: musisz walczyć, nie możesz się poddawać, walcz, walcz, dasz radę, wytrzymasz, trzeba wytrzymać, trzymaj się, zaraz wrócisz na chemioterapię. Sam mu to mówiłem w styczniu – walcz dla mamy, tato. (…) Ale również wielokrotnie widać będzie w jego oczach – ja w każdym razie widzę – prośbę o zaprzestanie, a przynajmniej przystopowanie presji.

U całej trójki widać niezgodę na patrzenie na nowotwór jak na walkę między pacjentem a chorobą, w której – jak pisała Nunez – działać można właściwie i niewłaściwie, jak wojownik lub jak tchórz („Jeśli przetrwasz, jesteś bohaterem. Jeśli przegrasz, cóż, może nie walczyłeś wystarczająco zaciekle”).

Żukowska w „Mięchu” próbowała wymknąć się tym schematom i rozszczelnić język, w którym nie mogła mówić i nie mogła pytać. Praca z językiem jest właśnie tym, co łączy te trzy książki. Każda z nich – na inny sposób i w odmiennej opowieści – próbuje rozregulować (czy wręcz: zdetonować) słownik, za pomocą którego (nie) mówimy o chorobie. Za każdym razem stawką jest wytrącenie nas z myślowej inercji, dokonanie zmiany naszej wrażliwości i wyobraźni. Sześćdziesiąt lat po Gombrowiczu.

Literacki Sopot


Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot. Dziesiąta edycja odbyła się w dniach 19-22 sierpnia 2021 roku, a motywem przewodnim była literatura włoska.

 

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).