Luty
Teraz, we wspomnieniach, mój rok pełnowymiarowej wojny zaczyna się nie od poranka 24, tylko od wieczora 23 lutego. Może dlatego, że tamten wieczór był bardzo filmowy, pełen symbolicznych chwil i szczegółów, do których najlepiej pasowałyby słowa zza kadru: „Nie mogli przecież wiedzieć, że…”.
Ogólnie rzecz biorąc, oczywiście mogliśmy wiedzieć i w jakimś sensie wiedzieliśmy. Byliśmy w kinie, ja z mężem i druga para, nasi znajomi. W ramach programu „TheatreHD” pokazywali sztukę Toma Stopparda „Leopoldstadt”. To sztuka o Holocauście w życiu jednej rodziny: Holocauście jako nadciągającej katastrofie oraz katastrofie, którą wstrząśnięty bohater odnajduje w swojej przeszłości niczym trujący skarb. Ponuro żartowaliśmy, że u progu wielkiej wojny nie mogliśmy obejrzeć lepszego przedstawienia. Tak, wiedzieliśmy, po prostu zmęczyło nas oczekiwanie.
Nie mieliśmy ochoty tak od razu się rozstawać (też w przeczuciu katastrofy), więc pojechaliśmy do znajomych na wino. Siedzieliśmy gdzieś do drugiej w nocy i wytrwale wszystkich przekonywałam, że tak, oczywiście, będzie zaostrzenie sytuacji na wschodzie, ale do żadnej wielkiej inwazji nie dojdzie, bo Putin to łajdak, ale nie wariat, nie ma zasobów do okupowania tak wielkiego kraju, który stawi zaciekły opór, i on o tym wie. Potem pojechaliśmy z mężem do domu. Obudziły nas nie wybuchy, tylko telefon przestraszonej koleżanki, która nie wiedziała, dlaczego nie odzywamy się w żadnym z czatów i czy w ogóle żyjemy. Od niej usłyszeliśmy, że inwazja jednak się zaczęła.
Nigdy jeszcze nie czułam się tak zagubiona, nawet wtedy, kiedy moi oboje niemłodzi rodzice (a jestem jedynaczką) po kolei zostali powaleni przez udar niedokrwienny w samym środku noworocznych świąt i musiałam żonglować medycznym chaosem, równocześnie usiłując nie oszaleć ze strachu i lęku o nich. Tak, 24 lutego 2022 roku czułam się tysiąc razy bardziej zagubiona. Krążyłam po domu, kompletnie nie wiedząc, co robić, znajdowałam jakieś dokumenty, pakowałam jakieś rzeczy, gęsto przeklinałam i między przekleństwami powtarzałam: „I na co im to było, na co!”. Nie wiem dlaczego, ale byłam zupełnie pewna, że teraz „drugą armię świata” czeka nieprzewidziana i bardzo krwawa niespodzianka.
Nie mieliśmy walizki ucieczkowej, podjętej gotówki, zapasu żywności, pełnego baku. Fakt, nie mamy ani dzieci, ani zwierząt domowych: tylko rodziców, którzy, rzecz jasna, odmówili wyjazdu. Mogliśmy sobie pozwolić na nieprzygotowanie. Mogliśmy sobie pozwolić na upór. Bo do dziś nie mam stuprocentowej pewności, dlaczego tak kategorycznie odmówiliśmy wszelkich przygotowań: dlatego że wierzyliśmy w Zbrojne Siły Ukrainy czy dlatego że przeżywanie poniżenia ucieczki, nawet jeśli potencjalnej, sprawiało fizyczny ból, nieznośne było redukowanie siebie do stanu przerażonego zwierzęcia, które pędzi na oślep, by ratować życie?
Być może przyczyną takiej niechęci do ewakuacji było także to, że urodziłam się, wychowałam i mieszkam w Dnieprze. Nie, nie w tym sensie, że my, dnieprzanie, jesteśmy jacyś szczególnie uparci. Po prostu Dniepr zajmuje bardzo szczególne miejsce na mapie Ukrainy, zarówno tej realnej, jak i metafizycznej, zechciejcie wybaczyć mi patos.
Spójrzcie na mapę: Dniepr jest owinięty w Ukrainę niczym w puchową kołdrę. Stąd jest tak samo blisko do wszystkiego, przez co niekiedy mówi się o moim mieście, że jest centralne, wschodnie, południowe. Przez wszystkie dziewięć lat wojny Dniepr był najważniejszym miastem raczej bliskiego niż odległego zaplecza frontu. Nawet przed pełnowymiarową inwazją Dniepr dzieliły od linii frontu dwie, trzy setki kilometrów; to do nas zwożono ciężko rannych, to u nas ani na moment nie przestawał działać wolontariat, wielu ludzi, zmuszonych do ucieczki przed wojną w 2014 roku, znalazło nowy dom właśnie w Dnieprze i w naszym obwodzie. 24 lutego Dniepr był jak dobrze wyszkolony rezerwista, gotów w dowolnej chwili przemienić się w pełnowartościowego żołnierza.
Wojna nigdy nie była dla nas odległa i nierzeczywista. Kiedy wiosną 2014 roku przez południe i wschód Ukrainy przetaczała się fala zainscenizowanych „referendów”, Dniepr także znajdował się w strefie ryzyka. Podobnie jak Charków, Dniepr wytrwał – dla niektórych niespodziewanie, ale zgodnie z naszymi przewidywaniami. Dniepr od dawna już (a może tak naprawdę nigdy) nie był miastem prorosyjskim; nie był też miastem, które mogłoby w niepewności czy wyczekiwaniu przyglądać się rozwojowi wydarzeń. Batalion ochotniczy Dnipro 1 był jedną z pierwszych tego rodzaju formacji w Ukrainie. Wiosną 2014 roku masowo zjeżdżali się tu z różnych regionów ludzie, którzy chcieli bronić swojej ziemi, bo w Dnieprze wiedziano już, jak się do tego zabrać.
Być może to doświadczenie wojny, która sunęła ku nam już wcześniej, ale ostatecznie do nas nie dotarła, stało się fundamentem irracjonalnej wiary, że tym razem będzie tak samo. W każdym razie podjęliśmy decyzję, że dopóki nie grozi nam okupacja, nigdzie nie jedziemy, bo przecież rakiety mogą dolecieć wszędzie. Za znacznik zagrożenia okupacją przyjęliśmy z mężem, na podstawie obserwacji przemieszczania się Rosjan wokół Kijowa, dojście ich wojsk do Zaporoża. Były to zapewne bardzo naiwne rozważania, ale historia stanęła po naszej stronie i ostatecznie nie przyszło nam pakować walizek. Wciąż jeszcze, czytając albo słuchając historii kobiet, które w tych pierwszych dniach wyruszyły z dziećmi za granicę, czuję niekiedy przypływ ulgi, niemal szczęścia, że mnie ten los ominął.
Wiosna
Mimo pewności, że żadnej wojny błyskawicznej nie będzie, i mimo że „skok mangusty” okazał się ruchem leniwca, wiosna była trudna. Przetoczyła się bezowocnie: wśród nieustannego przewijania wiadomości, ciężkiego i bolesnego przywykania do nowych odgłosów alarmów powietrznych i wybuchów, odległych i zupełnie bliskich. Po tych bliskich ze zdziwieniem obserwowałam u siebie objawy PTSD (czyżbym była aż tak wrażliwa?). Wieczorem zaczynałam się niepokoić, trudno mi było zasnąć. Po kilku tygodniach objawy mijały. Ale, rzecz jasna, wkrótce następował kolejny atak rakietowy i wszystko się powtarzało. Wiesz, że przyleci, czekasz, aż przyleci, ale to czekanie trwa bardzo długo i adrenalina wyparowuje, i „normalne” życie ściąga na siebie uwagę, ale jakaś cząstka ciebie nieustannie znajduje się pod ostrzałem, wciśnięta w pierwszą lepszą szparę, osłaniając głowę rękami (choć tak naprawdę pewnie tylko się skuliłaś i nerwowo zapaliłaś papierosa, słysząc pracę obrony przeciwlotniczej i odległe wybuchy). Nie spada na ciebie nalot dywanowy, ale równocześnie nie wiesz, gdzie trafi kolejna rakieta: w twój dom – i zginiesz na miejscu; w sąsiedni – i twój tylko straci okna i dach; w dom kogoś bliskiego czy znajomego – i w ogóle niczego nie stracisz, oprócz cząstki serca.
Wiosna przetoczyła się bezowocnie również w całym mieście: wiele osób jednak wyjechało, wszystko jakoś zamarło, sporo sklepów i kawiarni było pozamykanych, z ulic prawie zniknęły samochody. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam moje miasto tak bezludne. Było to niepokojące, ale trochę też i piękne: jakbym została z miastem sam na sam, jakby wyłoniło się ono z hałaśliwych tłumów i ulicznych korków.
Jedynym, co tamtej wiosny trochę nas wszystkich ratowało, pozwalało poczuć jeśli nie życie, to chociaż jakiś sens istnienia, był wolontariat. Działanie było znośniejsze niż martwe wyczekiwanie nowych wiadomości. Pracowałam od razu na trzy fronty: pomagałam w schronisku dla przesiedleńców jako psycholożka (przydał się trochę zapomniany drugi zawód), pomagałam mężowi, który przyjmował telefoniczne prośby o ewakuację, a do tego służyłam za źródło przydatnych kontaktów w Dnieprze dla wolontariuszy z innych miast. Tę ostatnią funkcję po rozpoczęciu wojny zaczęli pełnić chyba wszyscy ukraińscy menedżerowie kulturalni.
Ogółem, miejska sfera kultury bardzo efektywnie i szybko przeskoczyła na wojenne tory. Wolontariat dla wojska i przesiedleńców, zbiórki funduszy podczas wydarzeń charytatywnych – wszyscy moi koledzy, wszystkie znane mi organizacje zaczęły coś robić. Największe wrażenie wywarł na mnie chyba przykład legendarnego miejsca w Dnieprze, znanego pod nazwą Modul. Ten hub artystyczny, trafnie nazwany przez jego założycieli mytciwnią – „artystownią”, w czasach pokoju miał fantastyczny undergroundowy vibe i był wszystkim naraz: nocnym klubem, barem, szkołą dla didżejów, salą kinową, przestrzenią wykładową. Chłopcy i dziewczęta z Modula po prostu robili wszystko, co wydawało im się ciekawe; zawsze pełni energii i równocześnie wyluzowani, niepostrzeżenie zbudowali naprawdę wyjątkową przestrzeń i inicjatywę, założyli własną markę Dnipropop, z wielkim sukcesem zorganizowali pierwszy festiwal pod taką samą nazwą. Dość było zajrzeć na przytulne podwórko Modula i już człowieka ogarniała atmosfera jakiegoś niekończącego się piątkowego wieczoru, a może nawet pierwszego dnia letnich wakacji; do tego zawsze można było na nich liczyć, przyjść z projektem współpracy, uzyskać pomoc.
24 lutego ekipa Modula kolejny raz pokazała, że można na nich liczyć. Niektórzy poszli na front jako ochotnicy, chociaż nikt nie miał przygotowania czy doświadczenia bojowego; część została w Dnieprze, żeby dostarczać zaopatrzenie, kupować ekwipunek i samochody, zbierać fundusze. Kiedy patrzę na zdjęcia tych chłopaków w panterkach i kamizelkach kuloodpornych, ze zmarszczkami, które nigdy już nie znikną z ich twarzy, ze zmęczonymi uśmiechami, nie mogę nie widzieć ich za barem czy na podwórzu Modula, na kanapach z palet, z kuflem piwa w ręku, i chce mi się płakać od absurdalności, głębi i piękna tego wszystkiego, co się wydarza. I bardzo symboliczne wydaje mi się, że ekipa artystowni poszła na wojnę ze stanu niespokojnej niepewności: na początku 2022 roku budynek, w którym mieścił się hub, wykupił wpływowy deweloper, czy to pod parking, czy to pod kolejne centrum biurowe. Klub dostał tydzień na wyprowadzkę, żadne prośby o czas na znalezienie dla Modula nowych pomieszczeń nic nie dały. Kiedy chłopcy wrócą z wojny, będą musieli zaczynać dzieło swojego życia od początku. W pewnym sensie dotyczy to całego naszego kraju.
Tak oto wiosna dobiegła końca. W ostatnich dniach maja zrozumiałam, że jeśli natychmiast nie kupię sadzonek, mój ogród (mieszkamy w domu jednorodzinnym) pozostanie pusty, bo wszystkiego, co należało posiać wiosną, nie posiałam, i ciepłolubne pomidory, papryki, bakłażany, troskliwie i w porę wysiane innymi rękami, to moja ostatnia szansa. To wybudziło mnie z niespokojnego niebytu. Niewielu chyba Ukraińców oprze się tęsknemu głosowi nietkniętej ziemi.
Lato
Rozsadę kupiłam, i nie poprzestałam na warzywach. Kupiłam pachnące goździki, posadziłam je w wielkiej donicy, żeby stały przy stole, przy którym pijemy kawę i jemy kolację. Wyniosłam na dwór moją małą kolekcję roślin egzotycznych, które zimują w domu, niech łapią słońce.
Praca w ziemi dokonała cudu. Przestałam się tak bać, zniknął silny lęk przed śmiercią, który przez całą wiosnę ogarniał mnie od czasu do czasu. Włączenie się w jakiś nieubłagany cykl, który na nikogo i na nic nie czeka, którego nie obchodzi wojna, w którym niewzruszenie otwierają się i zamykają okna możliwości, i kto chce zdążyć, musi się pospieszyć, okazało się działaniem nad podziw terapeutycznym. Nie można było nie podlać, nie wypielić, nie nawieźć: gdzieś tam, na grządkach, czekały na mnie żywe istoty, nawet jeśli milczące i nieruchome, to przecież nieobojętne wobec moich wysiłków. Zaskakiwały mnie nieoczekiwanie szybkimi przemianami, cieszyły moje oko (czy widzieliście, jak wytwornie, jak królewsko kwitną bakłażany?), ich towarzystwo dodawało mi sił i wypełniało sensem każdy mój dzień.
Wraz z latem odżyłam nie tylko ja, ale również miasto. Ludzie zaczęli wracać, otworzyły się ulubione knajpki, wieczorne ulice z czasem zaczęły wyglądać tak, jakby nie było wojny. Jeśli pominąć fakt, że wieczór kończył się nie wtedy, kiedy ostatni birbanci rozeszli się po domach, tylko wraz z nastaniem godziny policyjnej. Jeśli pominąć mężczyzn i kobiety w mundurach. Jeże przeciwczołgowe, pewnie już niepotrzebne, ale wciąż na wszelki wypadek rozstawione. Sklepowe witryny zabezpieczone workami z piaskiem.
Często słyszę, zwłaszcza ostatnio, skargi niektórych Ukraińców, że miasta na tyłach żyją, jakby wojny nie było, i nie mogę ich zrozumieć. Miasta na tyłach to skomplikowana przestrzeń, w której zwykłe „pokojowe” życie przecina się i splata z wyzwaniami i cierpieniami wojny. To obszar ekwilibrystycznego żonglowania życiem i przeżyciem. To miejsce, w którym wychodzisz z kawiarni po brunchu z koleżankami i słysząc stłumiony wybuch, myślisz: „Ciekawe, opona komuś pękła czy jednak obrona przeciwlotnicza działa?”, i dopiero później dowiadujesz się, że to była rosyjska rakieta, która w jednej chwili zniszczyła dwie klatki bloku mieszkalnego, odebrała życie czterdziestu sześciu osobom i złamała je nieskończenie większej liczbie ludzi. Ale nic z tego nie usłyszałaś, bo twoje miasto przełknęło dźwięk tego strasznego wybuchu, wchłonęło go w mury i zaułki i do ruchliwej uliczki w centrum doleciał tylko przytłumiony huk, który pozostawił ci dodatkowe dziesięć czy piętnaście minut błogiej niewiedzy.
Latem byłam na swoim pierwszym pogrzebie wojskowym: zginął Roma Ratushny, znany aktywista obywatelski, syn mojej dobrej znajomej, poetki Swietłany Povalajevej. Jego śmierć wstrząsnęła całym krajem, zdawało się, otępiałym już i nawykłym do śmierci, bo Roma był człowiekiem tak pełnym blasku, utalentowanym i niezwykłym, że nie można było go nie opłakiwać. Znałam go od dziecka. Opłakiwałam nie tylko jego samego, ale też pęknięte serce mojej koleżanki.
Ale także i ta bolesna historia zawiera w sobie opowieść o skomplikowanej równowadze między życiem i przeżyciem, którą nasze ciała i dusze w dziwny sposób zachowują samoczynnie, jeśli im na to pozwolić. W przeddzień pogrzebu w Dnieprze miał się otworzyć nowy bar, otwierało go wspaniałe małżeństwo, właściciele kilku najsmakowitszych lokali w mieście. Umówiliśmy się ze znajomymi na to otwarcie, jeszcze wtedy, kiedy nie wiedzieliśmy, że dzień później przyjdzie nam iść na pogrzeb Romy. Zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować teraz z wcześniejszych planów, ale ostatecznie niczego nie odwołaliśmy. Kiedy rzeczywistość w takim tempie dostarcza zmarłych, przestaje się odkładać na później spotkania z żywymi. Przyszliśmy więc na piękny taras, który płynął do wtóru didżejskich setów nad centrum miasta z jego eklektycznymi pejzażami, dźwigami, odgłosami pracowitego dnia; obejmowaliśmy się, jedliśmy burgery, piliśmy koktajle. A potem pojechaliśmy na dworzec, z którego pociąg zawiózł nas do Kijowa, na nasz pierwszy osobisty pogrzeb tej wojny. Życie na granicy, życie wbrew.
Później, już pod koniec lata, zginął brat mojej bardzo bliskiej przyjaciółki. Razem organizowałyśmy pogrzeb, krążyłyśmy między firmą pogrzebową, targiem kwiatowym, komendą uzupełnień i kostnicą. W przerwach siadałyśmy coś zjeść w kawiarnianych ogródkach i poszłyśmy na pączki. Rozmawiałyśmy jak zwyczajni ludzie, jak wszyscy wokół, uśmiechałyśmy się i nawet czasem śmiałyśmy. Spojrzałam na nas z boku, okiem przypadkowego przechodnia, i ostatecznie porzuciłam wiarę w mantrę o miastach czy ludziach, którzy wyglądają tak, „jakby wojny nie było”. Wyglądają tak, jakby żyli. Bo wciąż żyją.
Jesień
W Dnieprze wrzesień zazwyczaj jest jeszcze letnim miesiącem, ale w tym roku jesień była wczesna i bardzo prawdziwa. Jednak nie chcieliśmy się z tym pogodzić, staraliśmy się jak najdłużej zostawać na zewnątrz, jeść śniadania i kolacje pod ulubioną starą gruszą, urządzać pikniki z przyjaciółmi. Na jednym z nich na bieżąco śledziliśmy kontrofensywę pod Charkowem. Wydarzenia rozwijały się z taką szybkością, że naprawdę miało się dziwne wrażenie oglądania jakiegoś maratonu w transmisji na żywo.
W październiku zaczęły się ataki na infrastrukturę i Dniepr, jak wszystkie ukraińskie miasta, wpadł w pułapkę głodu energii. Miasto zanurzyło się w ciemnościach. Komunikacja zbiorowa zasilana prądem, bardzo dla Dniepra ważna, zaczęła działać po kilka godzin dziennie, a po ostrzałach już w ogóle nie wyjeżdżała na swoje trasy. W domach mieszkalnych światło było prawie zawsze, przynajmniej w centralnych dzielnicach, ale po kolejnym wielkim blackoucie ograniczenia dotknęły już każdego.
Muszę powiedzieć, że opustoszałe miasto nie jest tak straszne jak miasto pogrążone w ciemnościach. W bezludnym mieście jest coś romantycznego, zaczyna ono przypominać dekoracje sceniczne na swój własny temat. Ciemne miasto staje się obce, a już zwłaszcza kiedy patrzy się na nie zza kierownicy własnego samochodu. Nie poznaje się ulic, znanych od wielu lat. Prowadzi się samochód w nieustannej obawie przed dostrzeżeniem w ostatniej chwili ciemno ubranego przechodnia. Reflektory nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów oślepiają bezlitośnie i bardziej niż zwykle, nierównoważone przez przytulny blask ulicznych latarni.
Kiedy niedawno w Dnieprze przywrócono oświetlenie ulic, cały mój Facebook wypełnił się autentycznie radosnymi postami.
Zima
To była pierwsza zima w moim życiu, kiedy nie czekałam ani na pierwszy śnieg, ani na święta. Od pierwszych chłodów, już od późnej jesieni, od razu zaczęłam wyczekiwać lata.
Nowy rok powitaliśmy u przyjaciół – tych samych, z którymi spędziliśmy ostatni wieczór przed inwazją. Wcześniej ubraliśmy w domu choinkę. Zazwyczaj stawiamy choinkę najpóźniej 25 grudnia, ale w tym roku trudno było się zebrać. Jestem osobą niewierzącą, a równocześnie lubię świętować, jak sobie żartuję, „od Bożego Narodzenia do Bożego Narodzenia”, od 25 grudnia do 7 stycznia, i zanurzać się w atmosferę czarodziejskiej baśni, którą z łatwością mogę przywołać z dziecięcych wspomnień. Lubię zimowe święta, to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń w roku. Tej zimy dość szybko stało się jasne, że z zanurzaniem się w atmosferę będzie trudno, że dziecko we mnie, jeśli nawet nie zniknęło, to wycofało się gdzieś głęboko, w bezpieczną podświadomość i kontaktu z tamtą dziewczynką, która ponad wszystko lubiła spacerować po przednoworocznych ulicach i podglądać przez okna cudze choinki, chwilowo nie mam. W pewnej chwili przyszła nawet zdradziecka chęć, żeby się zwyczajnie poddać, niczego nie ozdabiać, wcale nie świętować, oddać wszystko wojnie, nie walczyć o złudzenie normalności. Ale zdecydowałam, że nie. Dopełnię wszystkich zwykłych rytuałów, nawet jeśli mechanicznie, nawet jeśli bez radości i magii – choćby na znak, że nie zamierzam mojej małej dziewczynki oddać wojnie na pożarcie, że będę o nią walczyć do końca, że liczę na jej powrót i na nią czekam.
Przyjechaliśmy do znajomych o dziesiątej, razem ozdobiliśmy mieszkanie (im też trudno było się zebrać), popłakaliśmy przy noworocznym orędziu prezydenta (nigdy bym nie uwierzyła, że w moim życiu wydarzy się coś takiego), jedliśmy i piliśmy szampana. Dziwnie było wychodzić na papierosa na balkon i widzieć ciemne miasto i niebo bez jakichkolwiek fajerwerków. Zresztą dziwnie było też spędzać ten wieczór w mieszkaniu: już od wielu lat spędzaliśmy go nie przy stole, na radziecką modłę, tylko na centralnym placu, wśród ludzi. W tym roku było to niemożliwe z powodu godziny policyjnej. Drobne, dokuczliwe, wszechobecne ukąszenia wojny.
I znowu luty
Pierwszy prawdziwy śnieg spadł dopiero w lutym, ale nie przyniósł szczególnej radości.
Luty to miesiąc trudny nawet bez wojny. Daje złudną obietnicę wiosny, ale ta obietnica nie spełni się jeszcze przez co najmniej miesiąc, nawet jeśli w kalendarzu będzie już marzec. To miesiąc, w którym wszystko ostatecznie zastyga i umiera, i świat wokół nas staje się żółtoszary, brudny i wyblakły.
Luty to miesiąc dla Ukraińców traumatyczny już od wielu lat. Od czasu strzałów na Majdanie w 2014 roku to dla nas miesiąc strat i straszliwego bólu. Teraz do listy trudnych lutowych dat doszła kolejna.
Czekałam na syndrom rocznicy. Napisałam nawet post o tym, jak sobie z nim radzić, wiele osób mi dziękowało. Ale mnie syndrom rocznicy jednak nie dotknął. Moje oczekiwanie apokalipsy wieczorem 23 lutego przejawiło się co najwyżej tym, że przez moment rozważałam, czy nie zamknąć okna w sypialni, żeby rano nie obudziła mnie obrona przeciwlotnicza. Ale wybrałam świeże powietrze. Obrona rano milczała.
Wiele osób mówi, że ich luty się nigdy nie skończył. Nieskończony luty. Trzysta sześćdziesiąty szósty dzień lutego. Ze mną jest inaczej. Jakimś cudem wyrwałam się z otchłani tamtego pierwszego lutego, przywróciłam czasowi bieg. Z pewnością umożliwił mi to cykl przyrody. Wiem, że wielu moim znajomym i przyjaciołom sprawiało ból patrzenie, jak wszystko na wiosnę okrywa się kwiatami, jak wracają jaskółki o dźwięcznych głosach, jak niebo wypełnia się nieskończonym słonecznym błękitem. Jak to możliwe, jak może piękno sąsiadować z taką rozpaczą, kto zdoła nabrać pełne płuca tego słodkiego powietrza, kiedy serce wciąż jest chorobliwie nabrzękłe niekończącym się lutym? Dla mnie przeciwnie – to był ratunek: widzieć, że istnieje coś silniejszego niż wojna. Wiosna, lato, jesień, zima – i znowu wiosna. Tak musi być i tak będzie. I któraś z tych odwiecznych pór roku przyniesie nasze zwycięstwo.
Przełożyła Katarzyna Kotyńska
Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.