Mężczyzna ma prawo
il. FED / CC BY 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Mężczyzna ma prawo

Oksana Shchur

Czy moi zmarli mieli prawo skorzystać z prawa do nieumierania? Czy byłabym szczęśliwa, gdyby przekraczali granicę w nakryciach głowy, spódniczkach i z fałszywymi dokumentami, a teraz odkorkowywali białe wytrawne w salonie mojego berlińskiego mieszkania?

Jeszcze 5 minut czytania


„Mój przyjaciel, ukraiński artysta, jedzie samochodem do granicy państwowej, ale nie pozwolą mu jej przekroczyć. Bolesne” – pisali w internecie rosyjscy liberałowie o tych, którzy znaleźli się pod ostrzałem ich armii. Niezupełnie „ich”: wojsko i naród nie uznają nawet światowych myślicieli, a tym bardziej rodzimych liberałów. Z grubsza tak to wygląda, jeśli się nie zagłębiać.

Mój przyjaciel, ukraiński fotograf, w pierwszych dniach zakrojonej na szeroką skalę inwazji podwiózł swoją rodzinę samochodem do przejścia granicznego dla pieszych w kierunku Polski i jednocześnie zrobił reportaż o uchodźcach, którzy stali tam w kilkudniowych, kilkukilometrowych kolejkach. Następnie wrócił do pracy do Kijowa.

Mój przyjaciel, ukraiński poeta, wstąpił do lwowskiej obrony terytorialnej. Wziął do rąk broń i spędzał dni, ucząc się, jak jej używać. W nocy pełnił dyżury na posterunkach: sprawdzał dokumenty kierowców i bagażniki samochodów. 

Mój przyjaciel, specjalista od komunikacji w międzynarodowym funduszu, spotykał się z uchodźcami z Charkowa, Czernihowa i Sum na dworcu w Czopie, rozdawał herbatę i jedzenie, pocieszał, wyjaśniał; a potem oni jechali dalej. W pierwszych tygodniach dokumenty nie były zbyt dokładnie sprawdzane – można było wyjechać cudzym samochodem, wywieźć dzieci bez notarialnej zgody rodziców, w walizce zabrać ze sobą wszystko. Wypuszczali bez paszportu zagranicznego – tylko z paszportem wewnętrznym. Znajoma pokazała zdjęcia dokumentów w swoim telefonie i wyjaśniła: oryginały spaliły się, kiedy nasz samochód ostrzelano z granatnika. Polska strażniczka poszła zapytać kolegów, co tamta miała na myśli. I więcej już nic nie wyjaśniała. Bez końca stemplowali daty wyjazdu z kraju – po naszej stronie. A wjazdu – z drugiej strony. Bezduszne stemplowanie brzmiało jak metronom. Życie dzieliło się na przed i po. To się powtórzy jeszcze wiele razy.

Przede wszystkim pilnowano, aby w niekończącym się strumieniu wyczerpanych i przerażonych ludzi nie trafił się oszust poborowy. Niektórzy zdesperowani próbowali przekroczyć granicę w damskich ubraniach, z paszportami żon. Złapano wielu, na pewno. Ale nikt nigdy nie dowie się o sprawach zakończonych sukcesem. Zbiorowa histeria albo… skuteczna metoda, myślałam. W mojej kolejce stał ogromny Solomon w szarej plecionej czapce. Próbowali go sprawdzić, jego wielka mama pokazała akt urodzenia: mój syn ma dwanaście lat, po prostu tak wygląda. Nie tylko tak zresztą można wyglądać, kiedy się jechało pociągiem z Charkowa do Czopu. Solomona przepuszczono. Myślę, że naprawdę był 12-letnim wystraszonym Solomonem ze zmęczonym pekińczykiem na rękach. Pekińczyk cierpiał z powodu odwodnienia i charczał jak starzec. Mężczyźni cudzoziemcy szli na koniec kolejki, chociaż to oni najbardziej chcieli jak najszybciej znaleźć się za granicami wojny. W towarzystwie żony Ukrainki mogli ruszyć nieco do przodu, zaraz za kobietami z małymi dziećmi.

Legalni Ukraińcy też się zdarzali. Każdy miał powód i odpowiednie dokumenty. Student zagranicznej uczelni. Troje dzieci. Niepełnosprawność. Upoważniony. Towarzyszy chorej teściowej. Ma specjalną przepustkę. Wolontariusze, dyplomaci i piloci lotów międzynarodowych mogli przekraczać granicę w różnych kierunkach. Tych, którzy wyjechali na podstawie tymczasowego zezwolenia (artyści, biznesmeni, delegaci zjazdów), ale nie wrócili, nazywano nierepatriantami.

Potem na seansach filmowych i koncertach, gdzie zbierano datki na rzecz sił zbrojnych i dużo mówiono o niedopuszczalności tymczasowego rozejmu, każdego z nich chciało się zapytać: a ty jak, naprawdę miałeś prawo? Oczywiście wszyscy mieli prawo.

Krzyknął do mnie taki jeden: „Czego się boisz, nie musisz siedzieć pod obstrzałem rakiet, możesz wziąć wszystko, czego potrzebujesz, zwierzęta, jeśli masz – dzieci, rodziców w podeszłym wieku i dowolną ilość rzeczy, i wyjechać, a potem wrócić, ile razy chcesz. Bo jesteś kobietą”. Kobietą. To nareszcie przywilej.

Czy miałam prawo żądać wyjaśnień od obcych mężczyzn? Kraje zachodnie nie wymagały dodatkowych wyjaśnień: schronienie przed wojną mógł uzyskać każdy, bez względu na płeć i gender, a także konstytucyjne stosunki z Ukrainą.

Przy tym mężczyźni w większości nie milczeli. Ciągle opowiadali swoje historie.
Jeden nie wrócił w wyznaczonym terminie, ale przecież nadal zgłasza się na ochotnika i zbiera fundusze dla zwycięstwa. A drugi jest tu całkiem legalnie, ma umowę o pracę i chodzi na wszystkie demonstracje. Ten i tamten (będzie to po nich widać jeszcze przez długi czas) trafił na okupowane tereny, przeszedł przez obozy filtracyjne i teraz może jedynie otrzymywać pieniądze. Chcą znaleźć pracę, ale jest jeszcze za wcześnie, za wcześnie dla nich. Są złamani.

„Byliśmy na wsi, w obwodzie charkowskim, niedaleko granicy. Wszystko działo się bardzo szybko. A potem filtracja, do Finlandii i Niemiec. Nie wiadomo, co tu robić” – mówi jeden z nich. To mógłby być mój ojciec. Strach pytać o szczegóły.

Inny, młody, dobrze ubrany: „Z zawodu jestem prawnikiem, więc jestem tu bezrobotny. Chodzę, przyglądam się”. „Masz troje dzieci?” – pytam. „Dlaczego? Dwoje” – dziwi się.

Czy ucieczkę przed wojną można nazwać czynem haniebnym? To tak jakby ci wszyscy mężczyźni wyjeżdżali wyłącznie ze strachu przed mobilizacją. A przecież nie uciekali przed wezwaniami – chcieli spróbować normalnego życia. Chcieli w sposób legalny sprawdzić warunki europejskiego komfortu: woda pitna z kranu, wygodny transport, mieszkania socjalne. Czasami nalegały na to żony, które już wyjechały i ustatkowały się. Po co egzystować między dwiema rzeczywistościami, skoro można być razem, tu i teraz, bo tych straconych lat nie da się w żaden sposób zrekompensować? Moja wiedeńska fryzjerka, dawniej kijowska stylistka, przez pierwsze pół roku pracowała w ciasnym salonie kosmetycznym na Praterze, na pewno nie dawała z siebie wszystkiego z pożyczonymi nożyczkami i suszarką do włosów; posłała dziecko do przedszkola, wynajęła mieszkanie. Mąż zgłosił się na ochotnika w Ukrainie. Niedawno zobaczyłam zdjęcia całej rodziny na jej Instagramie. Park miejski, Belweder, Alpy. Światło, słońce, szczęście. Nie obchodziło mnie, dlaczego ani jak, odpowiedź była oczywista. Obchodziło mnie, czy to coś kosztuje, a jeśli tak, to ile. Od razu w dolarach.

Byli też inni. Pryncypialni. Ideologiczni. Prawie bohaterowie. Tak, tak, chłopcy z Federacji Rosyjskiej. Od ogłoszenia dekretu o częściowej mobilizacji uciekają przed wyimaginowanymi wezwaniami. Rosja ma rozległą geografię, można było pojechać do Estonii, Gruzji, Kazachstanu, Mongolii i tak dalej, poza granice obwodów. W pobliżu punktów kontrolnych utworzyły się korki. Tak wyglądali uchodźcy po drugiej stronie wojny – też z dziećmi i domownikami, zdenerwowani. Wyjeżdżali ci, których było na to stać: klasa kreatywna, klasa średnia, zamożne rodziny. System wypychał tych, którzy nie nauczyli się z nim współdziałać. Bo w rzeczywistości, o czym nie powiedziano życzliwemu Zachodowi, z rosyjskim Komisariatem Wojskowym można było się dogadać. Od czasu rozpadu Związku Radzieckiego korupcja była zwalczana w sposób umiarkowany i kontrolowany, dlatego do okopów w Donbasie prowadziła długa droga z licznymi odnogami. Niezdolność ze względu na stan zdrowia. Służba alternatywna. Odroczenie. W końcu jednostki wojskowe w innych regionach. Zawsze można negocjować. Ci, którzy zostali, wiedzieli, jak negocjować z systemem; jeśli nie chcieli służyć, unikali tego. Próbowałam znaleźć ślady hipsterów, pisarzy, projektantów, informatyków na wojnie, po drugiej stronie linii ognia. Wszystkich tych, którzy krzyczeli w internecie o prześladowaniach ze strony rosyjskiego rządu: „Więźniarka – i do okopów!”. Ale ich na froncie nie ma.

Tych wyimaginowanych rosyjskich dysydentów coraz częściej nazywa się migrantami ekonomicznymi. Są relokowani (to istniejące słowo!) przez firmy, wynajmują mieszkania i ponoszą wysokie koszty. Pomagają im krewni i byli rodacy, którzy osiedlili się dawno temu i znają wszystkie tajniki. Słowiańska jedność to mit, ale rosyjskie getto to rzeczywistość.
Spotykałam tych mężczyzn i ich żony na kursach niemieckiego. Ukraina. Ich komme aus der Ukraine. Odwracali wzrok. To coś z ich kultury: odwracać oczy.

Kiedy rozmawiałam z rosyjskimi emigrantami i ich zwolennikami o kolejnym zniszczonym domu, kolejnym zamordowanym koledze, o zabitych cywilach, też odwracali wzrok i kończyli rozmowę. Tak jakbym zaczęła mówić przy stole o mojej własnej menstruacji: ból, intensywność, czas trwania. Nic nadzwyczajnego, wszyscy wiedzą, że ci się to przytrafia, może nawet teraz, ale mogłabyś to przemilczeć. Nawet jeśli pojawi się brzydka plama na dżinsach, wszyscy będą udawać, że jej tam nie ma. Na znak solidarności i wsparcia.

„Lepiej, byś milczała” – powiedział mój najbliższy przyjaciel, kiedy złościły mnie próby zachodnich pacyfistów, by nakłonić naszych ludzi do dezercji i stworzenia wspólnego schronienia: dla nich, dla naszych uchodźczyń, rosyjskich, białoruskich i innych dziennikarzy, uciekinierów i ofiar reżimu. Nie powinnam za to krytykować ludzi o dobrych intencjach, nawet jeśli ścieżka, którą nimi brukowali, prowadziła do piekła.

Dlaczego w ogóle zdecydowałam, że taka pomoc – to przeciwieństwo pomocy? Nie pokusa diabła, ale wyjście z piekła do oazy, w której wszyscy wpadną sobie w objęcia i się pogodzą? Bo tak naprawdę nie ma nic cenniejszego niż ludzkie życie. Ono jest jedno.
„Wyjechaliśmy, żeby nie strzelać do twoich bliskich” – powtarzali chórem.
„Zbieramy na apteczki (dla Ukraińców zranionych przez naszych rodaków)”.
„Pomagamy tym, którzy przeszli filtrację”.

„Z taką łatwością zdradzacie swój kraj” – pomyślałam i przeważnie milczałam. Tutaj mogłam bezwstydnie pytać, a nawet oskarżać, triggerować i sadystycznie chwytać spojrzenie odwracanych oczu. Ale o co miałabym zapytać? Czy im nie wstyd? Chcieli normalnego życia, przyszłości dla swoich dzieci, stabilizacji. Nie chcieli żyć w permanentnym kryzysie gospodarczym pod przywództwem łajdaków. Mobilizacja się tam już skończyła, ale rosyjscy emigranci się nie skończyli. 

W przerwie między napadami wściekłości i nienawiści do nich wszystkich razem wziętych szczerze zadałam sobie pytanie: co by mi z tego przyszło, gdyby wszystkich wysłać gdzie indziej, do ich Federacji albo na bezludną wyspę? Oczyszczenie krajobrazu? Higiena przestrzeni prywatnej? Czy poczuję się lepiej, jeśli przestanę słyszeć ten język w komunikacji miejskiej i na ulicach? To nie zatrzyma wojny. Chciałabym stać się wreszcie obojętna. Chciałabym przestać słuchać o ich na wpół konspiracyjnych petersburskich towarzystwach, w których matki żołnierzy naradzają się, jak najlepiej oszukać rosyjskich dowódców, o ofertach i cenach relokacji do Armenii, Serbii i Niemiec, o tym, jak w Jałcie są gromadzone gitary dla szpitali wojskowych. Niech oni również stracą zainteresowanie moim smutkiem, niech przestaną podsycać moją nienawiść i karmić się nią.

Niedaleko zebrali się Białorusini, którzy stracili wszystko. Wydawało się, że fala pogardy zmiecie ich z mojej mapy świata. Nie wybaczyłam tamtejszym poetom: tchórzostwa, krótkiej pamięci, infantylności. Znałam z imienia i nazwiska złamanych artystów, którzy trafiali na szczyty list stypendiów. Coś ich łączy z tymi przypadkowymi znajomymi, którzy przeszli przez selekcję i trafili nie do cel, ale do obozów dla uchodźców.

Z czasem zaczęłam dostrzegać godność innych ludzi i ich śmierć.

Aleś Puszkin. Zabawny artysta i performer z białoruskiej wsi Bobr. Najbardziej znany akt artystyczny – wyjście na plac z taczką łajna, w którą wbił widłami portret Łukaszenki. Zlecono mu również ozdobienie malowidłami miejscowego kościoła, zlecenie przyjął i namalował tam prezydenta na Sądzie Ostatecznym. A z boku siebie, z pędzlem i farbami. Został za to ponownie ukarany, a kościół spłonął. Przyjechał do Kijowa, aby pokazać instalację z tą samą taczką protestu. W tym czasie odbywała się wspaniała wystawa sztuki białoruskiej, której nie można było zorganizować gdzie indziej; taka sytuacja prawdopodobnie długo się nie powtórzy. Znaleźli dla Alesia dokładnie taką samą taczkę, pomalowali ją na czerwono, a nawet zebrali potrzebne do instalacji siodła dla koni. Wiedział, że po powrocie czeka go aresztowanie, ale odmówił pozostania na wygnaniu. Wygląda na to, że został aresztowany na lotnisku. Niedawno zmarł w więzieniu. Mówią, że dużo malował przez cały ten czas. Przypomniała mi się historia z jednego z wywiadów, jak bronił prawa swoich dzieci do nauki w języku białoruskim, groził dyrekcji szkoły prasą i kolejnym aktem artystycznym; w końcu jego dzieci uczyły się po białorusku, jako jedyne w całej szkole.

Andriej Januszkiewicz. Białoruski historyk, wydawca. Po wyjściu z aresztu przeniósł wydawnictwo do Polski i teraz stara się rozwijać biznes. Zrobiłam z nim kiedyś wywiad. I kupiłam białoruskie przekłady Herty Müller i Daniela Kelmana na kijowskim Książkowym Arsenale. Powiedział wówczas, że najbardziej udanym komercyjnym projektem jego wydawnictwa jest dobrze wydana i dobrze przetłumaczona seria o Harrym Potterze. Nie pisał do mnie przez dwa lata, ja też nie pisałam. Jest czas na to, by wspierać. Jest czas na milczenie.

Iwan. Od dwóch miesięcy siedzimy w tej samej ławce na kursach językowych. Okazało się, że jest Białorusinem. Wysoko wykwalifikowany programista, przeniósł się wraz z biurem firmy i w chwili przeprowadzki chyba już mieszkał na Zachodzie. „Jestem Białorusinem, ale nie politycznie” – powiedział mi kiedyś. Twierdził, że lubi Korotkiewicza. Dodał, że w jego kraju katolickie święta religijne to oficjalnie wolne dni (nie wiedziałam). Rosjanom odpowiadał po angielsku. Nadal nazywał „Mistrza i Małgorzatę” swoją ulubioną książką; zaśmiałam się i powiedziałam, że od dawna uwielbiam „Piotrusia Pana”, to była szczera prawda, od dzieciństwa marzyłam, żeby zmienić się w Dzwoneczka. A wszystko to kiepskim niemieckim. Potem nie wymieniliśmy się numerami telefonów.

„Berlińska obrona terytorialna”, śmiał się mój przyjaciel ze Lwowa. Jako spadochroniarz miał prawo śmiać się ze mnie („maszynistki z berlińskiego sztabu”), z tych wszystkich delikatnych chłopców, którzy tu politykowali przy piwie i chodzili na zebrania organizacji migranckich – w gruncie rzeczy to są ważne spotkania, ktoś powinien na nie chodzić, żeby Ukraińcy nie przegrali przez swoją nieobecność jeszcze tej małej emigrancko-uchodźczej wojny. W okopach pod Bachmutem i tak nie byłoby z nich pożytku. (Osobiście znałam kilku zdemobilizowanych mężczyzn, którzy nawet teraz, kiedy nie przebiera się w kadrach, zostali odesłani do domu z powodu jakiejś oczywistej nieprzydatności do służby wojskowej; nie przyznali się dokładnie, z jakiego powodu. Ci ludzie nie należeli do inteligencji twórczej, nie byli ani zbyt mądrzy, ani delikatni. Być może okazali się niepokojący).

Inni delikatni chłopcy, mądrzy i piękni, z jakiegoś powodu trafiali do okopów. Różnymi drogami: dobrowolnie lub na prośbę państwa. Jedni służyli w piechocie, inni uczyli się posługiwać nowoczesną bronią, tłumaczyć i pilnować porządku. Niektórzy zginęli lub zaginęli. Ktoś wrócił z niewoli. Końca nie było widać. Nie mogłam sobie z tym poradzić. 

Nie jeździłam na ich pogrzeby. Nie zaczęłam chodzić do miejscowej cerkwi. Nie ustawiałam dodatkowych kieliszków dla zmarłych podczas obiadów w swoim berlińskim mieszkaniu. Wstydziłam się pisać do żywych (oczywiście wielu, wielu moich znajomych żyje i żyć będzie, a teraz to czytają i muszą się ze mnie śmiać).

Czy moi zmarli mieli prawo skorzystać z prawa do nieumierania? W wojsku, ale także we własnych łóżkach i łazienkach podczas ostrzału osiedli mieszkaniowych. Czy byłabym szczęśliwa, gdyby przekraczali granicę w nakryciach głowy, spódniczkach i z fałszywymi dokumentami, a teraz odkorkowywali białe wytrawne w salonie mojego berlińskiego mieszkania? Czy zaprosiłabym ich do siebie, zabawnych i dowcipnych, ewidentnie nienadających się do służby, a czy tych, którzy umieli i kochali walczyć – też bym zaprosiła? Gdzie jest nasza szczera odpowiedź?

Psychologowie radzą zebrać razem zmarłych i zapytać ich, czy życzą sobie, aby żyjący żyli dalej swoim życiem. Taka fantazja pomogła mojej koleżance zapomnieć o przeszłości i wybaczyć sobie to, że przeżyła Buczę i może podróżować, bawić się i zarabiać pieniądze za udział w dyskusjach o wojnie.

I to wszystko. Salon ze sztukaterią na wysokim suficie. Nad dachem brzęczą tylko samoloty patrolowe. Żadnych syren ani obstrzałów. Mieszkam tutaj i wszystko jest ze mną w porządku. Grzech narzekać.

Saszka z orderem Bohatera Ukrainy nie widziałam od szkoły. Saszko był inny. Saszko, nasza szkoła nosi teraz twoje imię, wiesz? Żenia, ile razy nadepnęłam ci na nogę na tańcach ludowych. Igorze, dlaczego tu jesteś, przepadłeś bez wieści. Wika i Wira, anioły. Maks. Jest was za dużo, za dużo jak na taki pokój. Nie wszystkich poznaję.

Jestem z was dumna. Czy mam prawo powiedzieć, że nie chciałabym być z was dumna? Że wszystkich nas źle uczono i że tak naprawdę nie ma nic cenniejszego niż ludzkie życie? Poszlibyśmy teraz obejrzeć freski Wrubla. Innego, nie kijowskiego. Dmitrij Wrubel namalował pocałunek Breżniewa z przywódcą NRD, podpisując mniej więcej tak: Boże, pomóż mi przetrwać pośród śmiertelnej miłości.

Uciekalibyście z „berlińskiej obrony terytorialnej”, tutaj nawet uchodźczynie z dziećmi nie zawsze wytrzymują i wracają do niebezpiecznej, ojczystej ziemi, do swoich. Ale bylibyście tu mile widziani. Mieliście prawo. Jak każdy. Ja też skorzystałam z tego prawa.

Psychologowie dają złe rady. Wszyscy ci ludzie, duchy, umarli, jak tam ich nazwać, a) milczą, b) nie wywołują poczucia winy, c) dają się pożegnać, choć ja nie chcę się z nimi żegnać. Straszne, jak to wszystko jest niesprawiedliwe.

Przełożyła Iwona Boruszkowska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Centrum Mieroszewskiego 
i Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu