Tomasz Piątek jest pisarzem płodnym, czasem nawet wydaje mi się, że zbyt płodnym. Napisał kilkanaście książek, wzbudzając skrajne emocje, również we mnie, choć zasadniczo cenię go jako pisarza. Kiedy mówię o skrajnych emocjach, mam na myśli nie tylko to, że jego książki albo bardzo się podobają, albo wręcz przeciwnie. Myślę także o ekstremalnych środkach, których używa. Bywa skrajnie brutalny („Ukochani poddani cesarza”) i prawie zawsze szalony. Jest w jego powieściach wiele poplątanych wątków, są szalone pomysły, szalone uczucia i szalony język. Tak jakby autor miał w głowie jakąś maszynę produkującą wszystko w nadmiarze, a to, co z niej wychodzi, rzadko bywa miłe. Na tym tle „Miasto Ł” jest czymś nowym, choć oczywiście niezupełnie – miłośnicy jego prozy nie powinni czuć się zawiedzeni.
Tomasz Piątek, „Miasto Ł.”. W.A.B., Warszawa,
160 stron, w księgarniach od maja 2012Po pierwsze to dość prosta historia, pełna ciepła. W starej kamienicy w centrum miasta Ł. – każdy wie, że chodzi o Łódź, miasto biedne, zaniedbane, wyludniające się, składające się z ulicy Piotrkowskiej i tego, co się na niej nie zmieściło – mieszka narrator przypominający autora, jego partnerka i jej nastoletni syn. Oraz ich pies i koty. Żyją tak sobie i rozmawiają. Mnóstwo w tej książce neologizmów – gdyby ktoś od razu zajrzał na ostatnią stronę, nie zrozumiałby ich rozmów. To język tworzony w trakcie relacji, wspólny język rodzinny. Uczymy się go, odkrywamy wraz z bohaterami i bez oporów przyjmujemy, jakby był oczywisty. Egocentryczne szaleństwo zostaje utemperowane przez związek, konieczność, a także przyjemność komunikacji. Wymiany zdań między bohaterami, T. i H., są zabawne i wzruszające, tworzą klimat zupełnie niepodobny do tego, który znamy z poprzednich powieści. Piątka.
Niepokojące jest tylko to, że T. jest złym człowiekiem. Nie tylko tak o sobie mówi, podając liczne na to dowody, ale rzeczywiście wciąż kłębią się w nim jakieś sadystyczne myśli i odruchy. Tym gorzej dla niego, bo jest protestantem, a więc kimś, kto nie wierzy, że dobrymi uczynkami może zaskarbić sobie łaskę zbawienia. A bycie złym to w takim razie chyba oznaka, że jest się skazanym na potępienie? Autor nie poświęca jednak temu problemowi ani chwili uwagi, wierząc w boskie miłosierdzie. I na koniec uzyskuje symboliczne wybaczenie swoich grzechów. Znak od niebios?
„Miasto Ł.” ma też swoją warstwę społeczną, jednak nie jest ona oderwana od osobistej. Życie rodzinne bohaterów właśnie dlatego jest ciekawe, że nie są inkluzywną „rodziną na swoim”. H. jest działaczką społeczną, angażującą się w rozmaite małe i większe sprawy, poczynając od ratowania kota uwięzionego w samochodzie, po próbę odbudowania podwórkowej wspólnoty. T. z kolei jest członkiem swojej wspólnoty religijnej. Obydwoje żyją sobą, ze sobą, ale też ze światem, i nie chodzi tu o pracę zawodową.
W polskiej powieści jest to ewenement. Zwykle rodziny przedstawiane są jako małe królestwa, kręcące się wokół emocji albo schnące z nudów, gdy emocji tych zabraknie. Mogą czasem komuś charytatywnie pomóc, ale nie postrzegają swojej sytuacji w kontekście szerszych problemów społecznych. Tu problemem jest rewitalizacja kamienicy, co oznacza pozbycie się jej mieszkańców, po to, by ich miejsce zajęli lepsi lokatorzy. T. i H. już są tymi lepszymi, mają pracę, są odpowiednim narybkiem dla gentryfikującej się dzielnicy. Należą do grupy „świetlistych”. Inni to „bezrobotnicy”, plebs, a czasem margines. Również ten wątek, o dziwo, kończy się prawie bajkowym happy endem. Zaskakującym, jeśli ktoś zna zażarte publicystyczne boje, jakie Tomasz Piątek toczy z władzami miasta Ł. Ale to jest po prostu bardzo sympatyczna książka!