PIOTR STRZEMIECZNY: Wraz z żoną Olą Kozioł zdecydowaliście się wyruszyć z dwóch krańców Polski i spotkać razem w Łodzi. „On idzie z Zakopanego, a ona z Ustki” – taki był tytuł waszego manifestu. Czy inspirowaliście się performansem Mariny Abramović i jej partnera Ulaya „The Lovers: the Great Wall Walk”?
SUAVAS LEWY: Większość komentatorów porównywało nasze działanie do Abramović i Ulaya. Tak jakby chodzenie było wymyślone przez nich. Przejście do siebie przez Polskę zaproponowałem Oli w dniu zaręczyn. Pomysł wynikał głównie z tego, że Ola w swoich działaniach wykorzystywała piesze wędrówki. Propozycja wydała mi się naturalna i decyzja o jej realizacji zapadła w sekundę. Idea, która nam przyświecała, to dzielenie się i rozmowa z napotkanymi osobami o napędzającym nas wszystkich paliwie, jakim jest miłość. Równocześnie pragnęliśmy przełamywać stereotyp i strach przed obcym. Specjalnie nie wzięliśmy namiotów, bo chcieliśmy wchodzić do domostw i gospodarstw, by prosić o nocleg. Widząc, jak media przedstawiają ten drażliwy temat, pragnęliśmy sprawdzić, jak jest naprawdę i finalnie przekazać w świat informację: nie jest tak źle, musimy sobie szczerze zaufać. Może to utopia, ale jaka piękna.
Nogi bolały?
Było ciężko. Był taki dzień, kiedy przeszedłem przez góry. Od Jordanowa do Harbutowic szedłem szlakiem, cały czas lał deszcz. Ponad 10 godzin w terenie górzystym, kilka zabłądzeń, przemoczenie i wyziębienie. W Harbutowicach miałem ogromne szczęście, trafiając na zebranie koła gospodyń wiejskich, które uratowały mnie bimberkiem, gorącą herbatą i ciastem. Jedna z pań zaoferowała mi nocleg. Ból nóg dał się we znaki dnia kolejnego, potem doszły odparzenia.
Ile zajął wam cały marsz?
Trzynaście dni, to normalne tempo. Dziennie można przejść do 40 kilometrów, idąc dziesięć godzin. Tak na spokojnie, żeby można było się zatrzymać, pokontemplować, napisać coś, zagrać i nagrać, zarejestrować czy narysować.
Co robiłeś podczas tej pielgrzymki?
Suavas Lewy
Ur. 1970. Łodzianin, samouk, multiinstrumentalista i wokalista. Realizuje spontaniczne projekty muzyczne solowo i w kooperacji z artystami różnych dziedzin. Projekty, w które jest/był zaangażowany to: Dźwięk-Bud, Bogowie, B.I.E.D.A., Prząśniczki, Midi Orchestra, 250KG, O.I., LoopAnsamble, GLM ,Cia100, L.A.W., „Śpiewnik władczyń i władców Polski”. Komponuje muzykę do filmów, przedstawień teatralnych i gier miejskich. Założyciel labelu wydawniczego Nasze Nagrania. Lubuje się w muzyce improwizowanej i w prowadzeniu dźwiękowego dialogu z otoczeniem. Zdobywca II nagrody w konkursie kompozytorskim „Cage 1,2,3”
Głównie słuchałem audiosfery, podziwiałem widoki, rozmawiałem, rozmyślałem, nagrywałem ciekawe dla mnie sytuacje dźwiękowe. W górach doszło do interesującego zdarzenia. Górale robili gdzieś dach, a odgłos ich prac dobiegał do mnie z każdej strony, odbijał się od gór i innych budynków. Kiedy próbowałem to nagrać, oni akurat przestawali. Gdy chowałem mikrofon, oni zaczynali. Tak wyszło, że nie udało się tego zarejestrować, więc nagranie zachowałem w swojej pamięci.
Dużo udało ci się zebrać nagrań terenowych?
Trochę tego jest, zapewne część znajdzie się na wystawie, którą z Olą planujemy zorganizować. Ola dostała na nią stypendium prezydent miasta Łodzi i po wakacjach, być może w listopadzie, pokażemy naszą drogę z perspektywy naszych działań, przemyśleń i spotkań. Na razie jeszcze nie wiemy, gdzie odbędzie się ta wystawa. Myślimy o dawno niewynajmowanym pomieszczeniu, sklepie. Miejscu niezaaranżowanym, zapuszczonym, do którego po prostu wejdzie miłość.
Za sprawą tej wędrówki zrobiło się o was głośno.
Temat mógł zaciekawić media, choć sami praktycznie nigdzie o tym nie mówiliśmy. Jedynie nasz miejski, artystyczny portal Miej Miejsce udostępnił informację o naszym manifeście i to się po prostu rozlało. Jak widać, dziennikarze przeglądają facebookowe tablice. Niektórzy postanowili zrobić z tego nawet news dnia.
Było jeszcze jedno takie wydarzenie, po którym rozpisywały się o tobie media. Chodzi o pewną rzeźbę przy ulicy Piotrkowskiej.
„Dupa Tuwima”, teraz zdjęta, bo kamienica przy Piotrkowskiej 101 znajduje się w remoncie. Pomysł wyszedł jako nawiązanie do „Wiersza, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali” Juliana Tuwima, a jako że były cztery dni do rozpoczęcia Roku Tuwima, a Andrzej Czapliński jest utalentowanym metaloplastykiem, to wytłukł rzeźbę z butli gazowej, potem zespawał i udało nam się przy pomocy Sławka Fijałkowskiego z kina Charlie powiesić ją wraz z wejściem roku 2013. Była to z naszej strony wielka chęć zaakcentowania Roku Tuwima, na swój sposób, bez mainstreamu, bez jakichkolwiek grantów.
Rzeźba przyjęła się w Łodzi, i choć teraz jest zdjęta, to właścicielka zadeklarowała nam, że po zakończonych pracach „Dupa Tuwima” musi wrócić na swoje miejsce, bo cieszy się sporym zainteresowaniem. Ludzie przychodzą, całują, robią sobie zdjęcia. Pojawiają się nawet zagraniczne wycieczki!
Były problemy z rodziną Tuwima i naciski ze strony miasta, by „Dupę” zdjąć. Ale kamienica jest prywatna, właściciele wyrażają zgodę i miasto – oraz rodzina Juliana – nie mogą nic z tym zrobić. Oczywiście mają prawo zgłaszać swoje pretensje, my możemy się z tego śmiać, zwłaszcza z uzasadnień i problemów córki Tuwima. Szkoda, że jest to negatywnie odbierane, bo rzeźba jest całkiem niezłym zobrazowaniem tego bardzo dobrego i cały czas aktualnego wiersza.
Od 2012 roku prowadzisz wytwórnię Nasze Nagrania. Właśnie w jej katalogu ukazuje się dziesiąta płyta.
Mam nadzieję, że ilość przechodzi w jakość. Zeszły rok był niezły, bo wydałem trzy płyty, o których było całkiem głośno, pojawiły się dobre recenzje w kilku portalach. Dziwnym trafem okazało się, że moja pierwsza solowa płyta, którą również sam wydałem, jest dark ambientowa, kompletnie skrajna w stosunku do tego, co robię muzycznie na co dzień. Może to chęć skręcania z w miarę ogarniętej już drogi? Eksperymentowania i sprawdzania się?
Artyści, których płyty ukazują się Naszych Nagraniach są bardzo różnorodni. Dźwięk-Bud nagrali płytę poświęconą łódzkim targowiskom, Mutant Goat to biały śpiew okraszony dźwiękami wydawanymi przez instrument zwany big stickiem.
„Ostre noże” Dźwięk-Budu można traktować jako konwersację między dźwiękami łódzkich targowisk i muzyką, którą przygotowaliśmy na tę płytę. Założyliśmy, że do każdego tematu będziemy grać odrębną, specjalnie zaaranżowaną melodię. Czekaj, to jednak źle brzmi, to słowo „aranżacja”, bo tak naprawdę improwizowaliśmy. Tak, to była improwizacja.
Jeśli chodzi o Mutant Goat, to Ola (Kozioł – przyp. red.) zastosowała biały śpiew, który kultywuje od ośmiu już lat. Na „Yonder” postanowiła rozszerzyć tę formułę poprzez krzyk i ekspresyjne operowanie głosem. Nie chciała zamykać się w konwencji białego śpiewu, miał on być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Instrument zwany big stick, używany przez Andrew, też podkreślił odmienność tego wydawnictwa. Big stick to własnoręcznie wykonany przez Andrew jednostrunowiec, wzorowany na tubmarynie. Przepuszczając go przez pogłos, Andrew uzyskuje na płycie wielotonowe hipnotyczne drony pogłębiające apokaliptyczność materiału.
Dla Małgorzaty Bogusz i Michała Rupniewskiego (czyli duetu Bogusz Rupniewski) sama forma improwizacji była pewnym eksperymentem. Trzeba pamiętać, że Gosia wyszła ze środowiska akademickiego, ukończyła wiolonczelę na łódzkiej Akademii Muzycznej. Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w Dźwięk-Budzie, dla niej było to otwarciem nowych światów. Michał improwizacją pała się już kilka grubych lat, współtworzyliśmy razem Dźwięk-Bud i ta ich smyczkowa kolaboracja wydała nam się na tyle ciekawa, że postanowiliśmy to utrwalić na płycie.
A kto wymyślił tekst prasowy do „Ostrych noży” o legendarnym łódzkim muzyku z sześcioma palcami?
To był pomysł Michała Rupniewskiego, który chciał oddać hołd zapuszczonej części miasta, w której przez jakiś czas mieszkał. Grembach jest mało znaną dzielnicą Łodzi, ma swój klimat sprzed pierwszej wojny. Niektóre miejsca nie mają kanalizacji, budownictwo parterowe, nie ma też asfaltu. Michał chciał nadać temu miejscu jakiś sznyt kultowości i tajemniczości.
Niedawno wpadł mi do głowy pomysł, żeby Nasze Nagrania wydawały cykl pod nazwą muzyka „wyodnaleziona”, czyli niby odnaleziona, ale tak naprawdę wymyślona. Bogusz Rupniewski był już w tej konwencji, „Śpiewnik…” jest takim „wyodnalezieniem”, kolejna płyta też taka będzie – „wyodnalezienie” grupy muzyków, którzy przed laty grali w Łodzi na własnoręcznie stworzonych instrumentach. Robocza nazwa to Nomadzi znad Łódki. Będzie to płyta czysto etnograficzna, bez selekcji utworów. Po prostu wrzucimy wszystkie nagrania legendarnej grupy, która w latach 60. i 70. spotykała się w parkach, nad rzeką Łódką i grała na własnoręcznie wytworzonych instrumentach.
Wspominasz, że nie będzie selekcji, a jak to wyglądało w przypadku najnowszego wydawnictwa, „Śpiewnika władczyń i władców Polski”?
Też nie robiłem selekcji, wszystkie nadesłane utwory weszły na płytę. Było tylko zapytanie, prośba o przygotowanie i przysłanie piosenek. Jak kto przysłał, tak weszło.
Dwudziestu dziewięciu artystów.
Nawet więcej, bo tyle jest indeksów, a niektóre piosenki powstawały w duetach. Dużo, choć mogło być więcej, bo niektórzy nie przysłali swoich nagrań, czego żałuję. Zabrakło, na przykład, Bielasa (Jacka Bieleńskiego – przyp. red.), który często mnie przepraszał, ale jednocześnie tłumaczył, że nie potrafił się zabrać za Poniatowskiego, którego otrzymał. Nie wiem, czego zabrakło. Może dystansu? Żal Poniatowskiego, żal też Bielasa, bo jest żywą duszą i legendą tego miasta.
Skąd pomysł na taką płytę?
Wiesz co... spod prysznica! Często sobie śpiewam pod prysznicem i przychodzą mi różne pomysły. Kiedyś podczas mycia zastanawiałem się, co ważne osobistości robiły w takiej sytuacji, bo prysznic i toaleta to takie momenty, gdy jesteś sam ze sobą, jesteś najszczęśliwszy. Jest przyjemnie, leci ciepła woda i uruchamiają się takie funkcje, które na co dzień w sobie blokujesz, jak na przykład chęć wyrażania siebie przez śpiew. Drugą inspiracją było to, co zawarliśmy w manifeście na płycie Bogów – „Pamiętaj, by w dzień każdy dźwięczeć”.
A dobór artystów? To nie są tylko i wyłącznie muzycy.
To prawda, zaprosiłem też działaczy społecznych, łódzkich aktywistów, artystów wizualnych i wykładowców akademickich. Chciałem, żeby było rozlegle, bo inaczej nie byłoby tak ciekawie. Niektóre pomysły są zaskakujące, trochę przewrotne i myślę, że muzycy mogliby nie wpaść na takie rozwiązania. Na przykład Wiktor Polak wydaje jeden dźwięk na jednym wydechu. Czysty konceptualizm.
Jest też twój utwór, jest nagranie Oli Kozioł, a na singiel promujący wydawnictwo wybrałeś „Władysława Hermana i palatyna Sieciecha” w wykonaniu Kuby Wandachowicza i Witolda Munnicha z formacji X.
Różni wykonawcy, „Śpiewnik władczyń i władców Polski”,
Nasze Nagrania 2017Ten utwór bardzo mi się podoba, jest mocnym nagraniem, zresztą osoba Kuby jest ważna dla łódzkiej sceny muzycznej. Teraz pracujemy nad teledyskiem do tego utworu, choć idzie to bardzo wolno. Utwór świetnie obrazuje prawdziwie królewskie, dyktatorskie władanie. W ogóle gdy przeanalizuje się teksty/pomysły na tej płycie, to odkrywa się, że mężczyźni poruszają temat władzy, a kobiety miłości.
Na płycie pojawia się też Łukasz z Bałut i członkowie Psychocukru. Są Kopyta Zła, czyli Joanna Szumacher i Paweł Cieślak, Piotrek z Blisko Pola oraz Paweł z Alles. Hania Gill-Piątek przysłała rewelacyjny utwór, wcielając się w postać Elżbiety Ryksy – bardzo mocny tekst, antypatriarchalny.
A jak to wyglądało z osobami spoza sceny muzycznej? Masz działaczy społecznych, aktywistów, pracowników uczelni wyższych, wykładowców czy doktorantów oraz osoby, które znasz prywatnie po prostu ze spotkań artystycznych.
Wydaje mi się, że łatwiej im było wejść w ten świat. Myślę też, że jeśli żyjesz i działasz w pewnym torze, to ciężko jest ci się przełamać, dotknąć nowego, odnaleźć się w innej sytuacji, jaką było przygotowywanie tej płyty. Zależało mi, żeby na albumie nie znalazły się tylko i wyłącznie utwory. Chciałem różnych podejść, konceptów, działań. Wierszy, dziwnych dźwięków, niekoniecznie piosenek z tekstem o miłości.
Ciekawy wydaje się też dobór władców i władczyń. Skąd właśnie te osoby?
Władców losowałem ja, napisałem na karteczkach poszczególnych królów, królowe... I wszystkich przydzielałem do zgłoszonych artystów. Nikt się nie czuł rozczarowany, przynajmniej nie dał tego po sobie odczuć. Tylko Justyna Apolinarzak chciała się zamienić, wolała być osobą nieznaną, zwykłym pastuszkiem, prawdopodobnie spłodzonym przez przejeżdżającego przez jakąś wieś króla. Pastuszkiem, który ma poczucie, że mógłby być następcą tronu.
Tworzysz muzykę do działań Justyny Apolinarzak i Marty Ostajewskiej, zrobiłeś muzykę do filmu „Miasto snu” czy wystawy „Kobiety, które siedzą w Łodzi”.
Ostatnio coraz mniej zajmuję się takimi rzeczami. To ostatnie to nawet bez mojej wiedzy się odbyło. Ale z Martą mamy taki przyjacielski układ, że może robić wszystko i zawsze na mnie liczyć.
Ciężko się robi muzykę dla artystów wizualnych?
Zależy od artysty. Z Martą dobrze się współpracuje, rozumiemy się bezproblemowo. Wcześniej dużo współpracowałem z tancerzami i performerami, robiłem ścieżki dla teatrów, filmów. Chciałbym do tego niedługo powrócić, ułożyło mi się z powrotem w życiu.
Współpracujesz ze swoją żoną, Olą Kozioł. Często można spotkać wasz duet w Łodzi.
To prawda, ale działamy nie tylko w Łodzi. Jako grupa Przepraszam tworzyliśmy w Bergen w Norwegii, Berlinie, Rzymie, Wenecji i w wielu miastach w Polsce. Działamy razem, performujemy, angażujemy się społecznie, gramy, śpiewamy. Mamy w planach wydawnictwo muzyczne. Ziarno na płytę zostało zasiane, teraz spokojnie rośnie. Może w tym roku się uda.
Była też „Rzeczniepospolita”, kompozycja na 10 głosów, 10 obiektów i przestrzeń przygotowana na wystawę „Rzeczy” w kwietniu ubiegłego roku.
Suavas Lewy, fot. archiwum prywatneTak, to performatywna kompozycja. Wcześniej, też wraz z chórem Strzemińskiego, dwa razy przedstawiana była kompozycja „Podjąć pracę poprzedników” na fortepian, marimbę i chór. Być może uda nam się ją powtórnie przedstawić, niedługo idziemy do Teatru Nowego na rozmowę. Z okazji obchodów Roku Awangardy idealnie byłoby ponownie usłyszeć tezy Strzemińskiego wyśpiewane przez studentów i pedagogów Akademii Sztuk Pięknych.
Poza wytwórnią pracujesz też z dziećmi.
Ten temat daje mi największe poczucie spełnienia. Zwłaszcza gdy widzę biegnące dzieci, które krzyczą „Panie Sławku, co dziś robimy?”. Reakcje dzieci są spontaniczne, miłe i do bólu szczere.
Przez dwa lata świetnie prosperował program Świetlic Artystycznych prowadzony przez fundację Działania. W ramach tegoż przeprowadziłem mnóstwo działań pod nazwą Recyklofonia. W placówkach Towarzystwa Przyjaciół Dzieci budowaliśmy instrumenty ze śmieci, potem pisaliśmy piosenki – muzykę i teksty. Działanie rozwija wyobraźnię projektową, twórczą, a potem muzyczną. Dzieci rozwijają się manualnie – tną, gną, sklejają, oczywiście pod moją kontrolą. Wszyscy chcą wiercić, wszyscy chcą ciąć, przykręcać i odkręcać. Potem sprawdzamy, co powstało. Ważny jest proces, a nie efekt końcowy. Będę pisał o tym licencjat. Studiuję muzykoterapię na łódzkiej Akademii Muzycznej. Tematem, jaki chcę eksplorować, jest muzykoterapia społeczna. Na Starym Polesiu, gdzie mieszkam, tego typu działania są bardzo istotne. Istnieje tutaj bowiem zagrożenie degradacją społeczną, wykluczeniem młodzieży. Chcę pokazać tym dzieciakom, że mamy wpływ na nasze życie i dobrze jest starać się podjąć wyzwanie. Zbawienne jest już samo podjęcie działania, aktywizowanie i stymulowanie zaangażowania oraz doświadczanie dochodzenia do celu metodą prób i błędów.
Kolejny ważny element twojego życia to ekologia.
Recyklofonia uczy recyclingu, dbania o środowisko i świadomego kupowania. Staram się uczyć dzieci, by zwracały uwagę na to, co kupują, bo nie wszystko da się przetworzyć. Promowanie postawy antykonsumpcyjnej jest dla mnie ważne. Produkujemy bardzo dużo śmieci, świadomie czy też nie, ale produkujemy.
Skoro już jesteśmy przy ekologii, przejdźmy do zwierząt. Morświny.
Dobrze to wykombinowałeś. Nagrałem płytę o morświnach. Na dziecięcym klawiszu Bontempi B3. Kilka lat temu przeczytałem artykuł o morświnach. Poruszyła mnie historia z lat dwudziestych dwudziestego wieku, kiedy państwo polskie dopłacało do zabijania tych pięknych ssaków. Pretekstem był nacisk rybaków oskarżających morświny o niskie połowy ryb.
Zwróciłem się do Stacji Morskiej w Helu, że mam taki i taki pomysł. Otrzymałem od nich przetworzone na pasmo słyszalne dla człowieka nagrania odgłosów morświnów i dodałem swoją muzykę.
Sprzedajesz „Morświnem”, ale zysk przeznaczasz na potrzeby działalności Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego w Helu.
Tak, kwota nie jest co prawda duża, bo nakład wynosił 50 płyt, ale zawsze coś. I idea leci w świat. Każda cegiełka się liczy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).