Złączona końcami linia prosta
Punk Marciano / CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Złączona końcami linia prosta

Tomasz Swoboda

Wywrotowej sile języka przeciwstawia się w „Zazi w metrze” jego siła inercyjna. Ludowa kreatywność co rusz wpada w sidła ujednolicającej, zecerskiej i dziennikarskiej kontroli

Jeszcze 4 minuty czytania

Tuż po ukazaniu się „Zazi w metrze” Robert Poulet w tygodniku „Rivarol” przywitał powieść jednoznacznym sądem: „Ogólnie utwór jest nieudany”. Dwa miesiące później w innym tygodniku, „Carrefour”, ten skazany w 1945 roku na śmierć za kolaborację, starszy i znacznie mniej wybitny brat wybitnego krytyka Georges’a Pouleta załamywał ręce nad „triumfem wulgaryzmów i zachwytem pseudointelektualistów”. Pół roku później najwyraźniej poczuł jednak niedosyt, gdyż w tekście zatytułowanym „Zostawmy małe dziewczynki w spokoju” zastanawiał się „nad strasznymi konsekwencjami takiej skłonności do umniejszania przyrodzonego szacunku, jakim otaczamy dzieciństwo”.

Większość krytyków – bez wątpienia nie tak przenikliwych jak Poulet – była jednak dobrego zdania o powieści pięćdziesięciopięcioletniego już i bardzo cenionego autora, który wszakże nie odniósł do tej pory żadnego spektakularnego sukcesu. Sto lat wcześniej podobne oskarżenia o obrazę moralności doprowadziły innego niszowego autora, Gustave’a Flauberta, na ławę oskarżonych, a jego „Panią Bovary” wywindowały na listy ówczesnych bestsellerów. W 1959 roku mechanizmy literackiego powodzenia były już inne: to raczej entuzjastyczne recenzje w prasie, wskazujące ponadto na „lekki” i humorystyczny charakter powieści, pomogły sprzedać 50 000 jej egzemplarzy w ciągu pierwszego miesiąca po premierze.

Podobnie jak wielu innych twórców, którym trochę niespodziewanie udało się osiągnąć sukces czytelniczy i którym ów sukces, by tak rzec, przyprawił gębę – myślę choćby o Lorce i „Romancach cygańskich”, o Camusie i „Obcym” – Queneau będzie utyskiwał na to, że widzi się w nim tylko autora tej śmiechowej „Zazi”, co to się tak dziwnie zaczyna. A przecież napisał powieści o wiele bardziej dopracowane i wielowymiarowe, choćby „Psią trawkę” czy „Pierrot mon ami” oraz „Niedzielę życia”, które wraz z „Loin de Rueil” (Daleko od Rueil) utworzyły tak zwaną trylogię mądrości. Przecież był redaktorem wielkiego przedsięwzięcia, Encyklopedii Plejady – summy ówczesnej wiedzy o świecie – a zaraz potem współtwórcą OuLiPo: Warsztatu Literatury Potencjalnej, jednej z najważniejszych grup literackich drugiej połowy XX wieku, w ramach której realizował dwie wielkie pasje, poezję i matematykę. Zarazem jednak nie sposób powiedzieć, że w swojej twórczości literackiej Queneau unikał pospolitszych przejawów sławy i popularności. „Około 1928 roku – wyznaje – gdy byłem jeszcze surrealistą, próbowałem napisać z Jacques’em Baronem powieść w celach lukratywnych. Chcieliśmy opublikować kryminał i stać się cholernie bogaci. Wyszła nam kompletnie niemożliwa powieść surrealistyczna”. Z kolei od lat 30. intensywnie koresponduje z rezydującym w Nowym Jorku Frankiem Dobo, domagając się wieści na temat tego, co bawi Amerykanów, co jest w modzie i co się sprzedaje. Być może „Zazi” da się czytać jako owoc tych wieloletnich zabiegów: choć wciąż jest to nieudany kryminał, niemożliwa powieść surrealistyczna i na wskroś paryska, z trudem przekładalna (zwłaszcza na „amerykański”) wizja świata jako chaosu.

Aby bowiem opowiedzieć o tym chaosie, postanowił Queneau przyjrzeć się samemu narzędziu, za pomocą którego opowiada się o chaosie, czyli językowi. Robił to zresztą zawsze. Tym razem jednak być może udało mu się osiągnąć najdoskonalszą równowagę między stopniem komplikacji, ilustrującym neologizm jednego z najbardziej cenionych przezeń pisarzy – chaosmos Jamesa Joyce’a – a przystępnością, prostotą i atrakcyjnością formy, jaką owa złożoność przyjęła w powieściowym świecie. Może nawet nie powinniśmy tu mówić o równowadze, lecz raczej o wychyleniu w stronę balansującej na granicy kiczu spektakularności. Widowiskowy i przaśny zarazem świat „Zazi” jest przemyślną mikrostrukturą, w której odbija się model świata w nieustannym ruchu – rozpadającego się i odradzającego, który raz wydaje się misterną konstrukcją, a raz „wyrobem” w sensie, jaki ma dziś to słowo po książce Olgi Drendy.

W pewnym sensie jest to świat na progu rewolucji. Gdy słyszymy, jak w jednym z esejów Queneau peroruje przeciwko dawnym drukarzom, którzy jego zdaniem celowo skomplikowali reguły ortografii, aby strzec korporacyjnych przywilejów, rozumiemy, że nie chodzi mu o samych drukarzy ani o rozluźnienie ortograficznych reguł. Stwierdzenie rozziewu między językiem ludu a językiem oficjalnym i próba przeniesienia tego pierwszego do literatury – próba, w której, ku rozżaleniu Queneau, uprzedził go Céline, publikując „Podróż do kresu nocy” kilka miesięcy przed „Psią trawką” – to w gruncie rzeczy działanie rewolucyjne, jeśli zgodzimy się (a chyba się zgodzimy?), że warunkiem rewolucji społecznej musi być rewolucja językowa.

Ale wywrotowej sile języka przeciwstawia się w „Zazi” jego siła inercyjna. Ludowa kreatywność co rusz wpada w sidła ujednolicającej, zecerskiej i dziennikarskiej kontroli. Są u Queneau całe stronice, na których, mimo iż wciąż się gada, nie mówi się właściwie nic. To mielizna mowy-trawy, bagno komunału, którym tak fascynował się Flaubert, już w jego czasach szerzone przy pomocy masowych mediów. „Sądząc po tym, co piszą w gazetach...”; „Prawda, Marcelino, że tak piszą w gazetach?”; „Za dwadzieścia lat nie będzie nauczycielek. Zastąpi je kino, telewizja, elektronika, te rzeczy. O tym też pisali w gazecie, prawda, Marcelino?”.

Gazetowe proroctwa nie do końca się sprawdziły. Nauczycielki zostały wprawdzie zastąpione przez kino, telewizję i elektronikę (Gabriel nie zna jeszcze słowa „internet”), ale nie są jeszcze gatunkiem wymarłym. Podobnie też nie sprawdziły się proroctwa samego Queneau dotyczące rozwoju języka. Néo-français, ów nowy język, który wprowadził on do powieści, został jednak stłamszony przez środki masowego przekazu. Dziesięć lat po ukazaniu się „Zazi” Queneau powie w tygodniku „L’Express”: „Jeśli ten stan rzeczy okaże się trwały, to od jeziora Czad po Rzekę Świętego Wawrzyńca będzie się rozmawiać niemal jednolitą francuszczyzną, ciuteńkę nadwerężoną, lecz ogólnie kroczącą, jak to się mówi, z podniesioną głową”. Chociaż chyba i tu Queneau się mylił: do odnowienia literackiej francuszczyzny przecież doszło, tyle że nie z tej strony, z której się spodziewał – nie doprowadzili do niego ludzie pokroju wdowy Muak czy Truskajona, lecz pisarze z byłych kolonii, tworzący jak okiem sięgnąć, od jeziora Czad po Rzekę Świętego Wawrzyńca.

Ale mniejsza o proroctwa. Jak to ujmuje Gabriel: „Tu nie chodzi o śmichy-chichy. Liczy się sztuka”. Przez wielkie S? Przy okazji publikacji tomu poetyckiego „L’Instant fatal” (Nieuchronna chwila) w 1948 roku Queneau wyznaje, że jego ulubionymi poetami są Rutebeuf, Villon, Jean Jacques, Boileau, Chénier i Péguy, których bardzo starał się naśladować. I nie jest to akurat z jego strony żart. Uosabianą przez wymienionych autorów klasyczną dykcję i regularność odnajdziemy w całej jego poezji. Z kolei jako współpracownik trzytomowej serii Écrivains célèbres opracował Queneau artykuły poświęcone Petroniuszowi, Boileau, Gertrudzie Stein oraz „kilku mistrzom XX wieku”, gdzie mówi o decydującym wpływie, jaki na współczesną literaturę wywarli Flaubert, Proust, Stein, Gide, Joyce i Henry James. Co do tego nie ma wątpliwości: autor „Zazi” chciał może pisywać poczytne kryminały, ale wpatrzony był w największych.

Ich teksty – tych wymienionych powyżej, ale także Rabelais’go, Montaigne’a, Szekspira, Pascala, Lafontaine’a, Hugo, Rimbauda, Apollinaire’a, Bretona, Sartre’a, Viana czy Malraux – w mniej lub bardziej zawoalowanej postaci pojawiają się na kartach „Zazi”. Jak jednak zauważa jeden z pierwszych wnikliwych czytelników powieści, Roland Barthes, cytaty i aluzje nie służą tu podkreśleniu wspólnoty z szacownym kanonem. Queneau idzie raczej w kierunku parodii, ale – „lekkiej”: słowo to Barthes podkreśla w swoim tekście. „Lekkiej” nie znaczy wcale, że mniej skandalicznej, a raczej to, że Queneau z lekkością obstukuje sypiący się gmach wielkiej literatury, traktując ją na równi z piosenką i filmem, z tańcem i jarmarkiem. „Ballady peryferyjne” – 1956; „Zazi w metrze” – 1959. „Literatura – dodaje Barthes – to forma niemożliwości, gdyż tylko ona może wypowiedzieć swoją pustkę, a wypowiadając ją, znów ustanawia pełnię. Queneau na swój sposób sytuuje się w sercu tej sprzeczności, która być może definiuje dzisiejszą literaturę: wkłada literacką maskę, lecz zarazem wytyka ją palcem”. Niszczy, ale nie z pozycji zewnętrznego krytyka, lecz od środka, jak koń trojański; a zarazem niszczenie to okazuje się regeneracją, zaś nastoletnia bohaterka opowiastki o niczym – alegorią nowej literatury.

Tekst Tomasza Swobody stanowi posłowie do nowego wydania Zazi w metrze, które ukaże się w końcu lutego w PIW-ieTekst Tomasza Swobody stanowi posłowie do nowego, poprawionego wydania „Zazi w metrze”, które ukaże się w końcu lutego 2020 w PIW-ie. Spolszczenia dokonała Maryna OchabMimo to członek Francuskiego Towarzystwa Matematycznego, Kolegium Patafizyki, Akademii Goncourtów i redaktor Encyklopedii Plejady na powrót stanie się w oczach czytelników przede wszystkim humorystą, żartownisiem, który opowiada historyjki przy pomocy zapisu fonetycznego. Choć przyjaciele – jak relacjonuje jeden z nich, Armand Salacrou – wciąż będą się do niego zwracać: „Powiedz, Queneau, ty, który wiesz wszystko...”. Emmanuël Souchier, autor popularnej monografii jego twórczości, posunie się nawet do stwierdzenia, że Queneau cierpiał na opisany przez Gastona Bachelarda kompleks Prometeusza, obejmujący „wszelkie skłonności każące nam wiedzieć tyle, co nasi przodkowie, więcej niż nasi przodkowie, tyle, co nasi mistrzowie, więcej niż nasi mistrzowie”. Miał to zresztą już w młodości, a nawet w dzieciństwie. Jako trzynastolatek koresponduje z uczonymi na temat historii ludów Kaukazu (czy wszyscy ekscentrycy muszą kroczyć śladami Potockiego?), a w wieku lat piętnastu dokonuje autodafe swoich literackich zapisków – bagatela, ponad trzech tysięcy stron! – uznając, że zwilżony popiół może posłużyć do wytworzenia atramentu, a tym samym wpisać się w ideę wiecznego powrotu.

Trochę tak, jak pisał Pierre Roux, jeden z fous littéraires, dziewiętnastowiecznych dziwaków, o których Queneau napisał nigdy nieopublikowaną książkę, jedynie we fragmentach wykorzystaną w „Les Enfants du limon” (Z gliny ulepieni): „Koło to nic innego, jak złączona końcami linia prosta”. Owi ekscentrycy, autorzy rozwiązań kwadratury koła, systemów wyjaśniających funkcjonowanie świata, języka czy czasu, fascynowali Queneau – inaczej niż Foucaulta – nie jako wykluczani szaleńcy, w których powinniśmy przeglądać się jak w zwierciadle, lecz raczej jako ambicjusze starający się za wszelką cenę uporządkować rzeczywistość. Queneau musiał czuć z nimi powinowactwo dusz, gdyż prawdą jest, co napisał o nim Italo Calvino: „Zamierzał on wprowadzić nieco ładu, nieco logiki do świata, który jest ich całkowitą odwrotnością” (przekład Anny Wasilewskiej). Mógł to robić na modłę heglowską: przecież to autorowi „Ćwiczeń stylistycznych” zawdzięczamy spisanie i zredagowanie słynnych wykładów Kojève’a o Heglu. Wybrał jednak inną drogę – kto wie, może nawet trudniejszą, a na pewno bardziej przewrotną. W „Zazi” uosobieniem tych rozpaczliwych i w gruncie rzeczy skazanych na porażkę prób jest przecież sama tytułowa bohaterka. „Niewinność Zazi – to znowu Barthes – nie jest świeżością, kruchym dziewictwem, wartościami, które mogłyby przynależeć tylko do romantycznego czy budującego metajęzyka: jest odrzuceniem języka śpiewnego, sztuką języka przechodniego; Zazi krąży po powieści niczym domowe bóstwo, pełni funkcję higieniczną, antymityczną: przywołuje do porządku”. W świecie, w którym wszyscy są marnymi aktorami prowincjonalnego teatru, a może nawet marionetkami czy wręcz samymi maskami, wypowiadane przez bohaterkę „Mam gdzieś” staje się ostatnim bastionem referencyjności, a może nawet – osons le mot – prawdy, wbrew opinii upadłej Beatrycze, jaką jest Gabriel: „Prawda, prawda! […] Jakbyś wiedział, co to jest prawda! Jakby ktokolwiek na świecie wiedział, co to jest! Wszystko to (gest), to jeden pic: Panteon, Inwalidzi, koszary, kafejka na rogu. Pic i pic”.

Przez blisko dwa lata – od listopada 1936 roku do października 1938 – Queneau prowadził w dzienniku „L’Intransigeant” rubrykę „Czy znacie Paryż?”, które to zajęcie skłoniło go do przemierzania nawet najdrobniejszych paryskich uliczek w poszukiwaniu ciekawostek pomijanych przez przewodniki. Za każdym razem zadawał czytelnikom trzy pytania, na które odpowiedź znajdowała się na kolejnych stronach lub w następnym numerze. W wydaniu z 18 lutego pytał na przykład: „Gdzie spadły pierwsza i ostatnia bomba zrzucone przez niemieckie samoloty podczas ostatniej wojny?”. Panteon, Inwalidzi, koszary, kafejka na rogu – wszystko to nie miało dla Queneau tajemnic. Poplątana topografia w „Zazi w metrze” to ironiczny bałagan obrazujący karnawałowy świat na opak. W rękopisach powieści metro jeszcze działa. Dopiero na etapie przygotowania tekstu do druku pojawia się strajk. Wtedy też znika postać Raymonda Queneau, który w jednej z wersji przekonywał bohaterkę: „Gdyby Bóg był trochę skromniejszy, to może nawet by istniał”. Bóg-powieściopisarz musi więc zniknąć, zostawiając tylko ślady pomijane przez przewodniki, przemieszczone i poodwracane jak w surrealistycznym śnie. Skoro stwórca przez całe życie nie dorobił się prawa jazdy, jego bohaterowie muszą odbyć rajd po Paryżu jak po Monte Carlo. Skoro do śmierci pozostawał ze swoją żoną „na pan – pani”, powieściowe postaci już to zwracają się do siebie bezceremonialnie, już to małpują mieszczańskie konwenanse. Karnawał historii – tej osobistej i tej społecznej – trwa w najlepsze.

Skąd zresztą wiadomo, co góra, a co dół? Czy to karnawał, czy porządek codzienności? Filozoficzne pryncypia czy dziecięce rojenia? Może świat „Zazi”, ale i pisma wygrzebanych ze śmietnika historii fous littéraires, są właśnie miejscem styku dwóch końców linii prostej? Kto z nas nie zastanawiał się w dzieciństwie nad zasadą rządzącą tłumaczeniem słów z jednego języka na drugi? Kto nie dopatrywał się tej zasady w alfabetycznych odpowiednikach poszczególnych liter? Chleb i bread. Czyli „c” to po angielsku „b”, „h” to „r”, „l” to „e”, „e” to „a”, „b” to „d”. Mamy już pięć liter. Ręka i hand – kolejne cztery. Potem system zaczyna się sypać, widocznie jest niedopracowany, ale zasada musi być słuszna. W jedenastym rozdziale pracy Queneau poznajemy osobnika, którego imię zwiastuje tworzoną przezeń poetycką naukę: Desdouitz de Saint-Mars. W jego systemie – trochę inaczej niż w naszym – każda litera francuskiego słowa odpowiada inicjałom słów angielskich składających się na definicję owego francuskiego słowa. Tłumacząc na nasze: Zazi – zadziorna awanturnica zgrywa idiotkę; metro – miejskie eskapady torami rozłożonymi odgórnie. I tak dalej. Proszę samemu spróbować.