Słowo oznaczające przemoc
Port Louis, Mauritius / fot. Yann Gar, CC BY-NC-ND 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Słowo oznaczające przemoc

Tomasz Swoboda

Ananda Devi skutecznie rozprawia się z mitem słonecznych tropików, uczestniczy w procesie dekolonizacji wyobrażeń i przekonująco dowodzi, że kultura zachodnia nie ma monopolu na „realizm niemagiczny”

Jeszcze 4 minuty czytania

Pa krwar nayen, to pa pu sufer – śpiewa Clélio w „Ewie ze swych zgliszcz” i dodaje: Pa krwar nayen to pa pu sufer. Od razu myślę o Ruszczuku Canettiego, gdzie „jednego dnia można było usłyszeć siedem lub osiem języków” (przekład Marii Przybyłowskiej), bo w tym małym mieście mieszkali Albańczycy, Bułgarzy, Cyganie, Grecy, Rosjanie, Rumuni, Turcy i hiszpańscy Żydzi, z których wywodził się Canetti, mówiący w domu językiem ladino. Matka Anandy Devi mówiła do niej w telugu, lecz ojciec tego języka nie znał, więc rozmawiał z córką po kreolsku, ta zaś już w przedszkolu zaczęła naukę angielskiego i francuskiego, które są na Mauritiusie, odpowiednio, językiem urzędowym i językiem kultury, choć niektórzy maurytyjscy pisarze posługują się też chińskim, tamilskim oraz hindi. „Jak zapomniałam języka, który chciała mi dać matka?” – zastanawia się Devi w jednym z wywiadów, zbaczając ze ścieżki Canettiego, który także wprawdzie zapomniał języka sefardyjskich Żydów, lecz dla niego macierzystym językiem, mową matki, stał się niemiecki, wtłaczany mu do głowy po śmierci ojca, a jego przyswojenie było dlań – jak pisze w książce o zapominaniu języka Daniel Heller-Roazen – „jak drugie narodziny, dające mu istnienie, którego w innym razie nigdy by nie zaznał” (przekład Barbary Brzezickiej).

Wybór języka to nie jedyny tożsamościowy dylemat maurytyjskiej autorki. W innym wywiadzie żartuje: „Prawdopodobnie jestem jedną z pisarek o najliczniejszych etykietkach – określa się mnie jako autorkę maurytyjską, indyjską, indo-maurytyjską, afrykańską, frankofońską, francuską, franko-maurytyjską i oczywiście autorkę kobiecą – a przecież wystarcza mi po prostu bycie pisarką”. Stwierdzenie to może brzmieć nieco kokieteryjnie, lecz uwrażliwienie na kulturowe definicje nabiera innego znaczenia, kiedy weźmiemy pod uwagę to, co o tej kwestii pisze polski tłumacz Anandy Devi, Krzysztof Jarosz, a mianowicie że „każda grupa etniczna na Mauritiusie ma swoją pejoratywną lub pejoratywno-żartobliwą nazwę”, od laskar, czyli muzułmanów, przez sinwa, czyli Chińczyków, aż po rozróżnienie na ciemnoskórych (mozambik) i prawie białych (dékouler) Kreolów. Określenie „franko-maurytyjska autorka” jest więc w odniesieniu do Devi tyleż nieudolną próbą jej skategoryzowania, co żartem, a w szczególnym kontekście może się nawet stać wyzwiskiem.

Wszystkie te kulturowo-narodowościowo-językowe napięcia autorka „Smutnego ambasadora” nosi w sobie i wszystkie je musi, chcąc nie chcąc, jakoś rozgrywać. W świeżo wydanym po polsku tomie opowiadań owa gra polega, między innymi, na wyprowadzeniu akcji poza Mauritius. Głównie – choć nie tylko – do Indii, kraju przodków autorki, „kraju cudów i nieludzkości”, jak nazywa go w jednej z nowel, unaoczniając prawdziwość niektórych stereotypowych obrazów, a podważając inne: „Zimno mi było od tego kraju, jego obyczajów i jego perwersji”. Na tym bowiem, między innymi, polega literacka strategia Anandy Devi. Doskonale świadoma klisz i – a jakże! – etykietek, jakimi opatruje się jej macierzysty obszar kulturowy, pisarka delikatnym gestem, tak żeby ani na samej etykietce, ani na i tak obdrapanej już ścianie nie pozostał żaden ślad, ściąga je, zamienia miejscami, odwraca i przekłada, burząc gotowy i oswojony już obraz przestrzeni, którą opisuje.

Ananda Devi, „Smutny ambasador”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 208 stron, w księgarniach od lipca 2020Ananda Devi, „Smutny ambasador”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 208 stron, w księgarniach od lipca 2020

Anandzie Devi obca jest bowiem – jak trafnie to ujmuje Jarosz – „odwetowa krytyka Zachodu (czy Północy) z pozycji postkolonialnego Południa (czy też Południowego Wschodu), zgodnie z zasadą nazwaną kiedyś «Imperium kontratakuje»”. Od zerwania i zniszczenia Devi woli klasyczny gest trickstera, możliwy dzięki umiejętnemu sytuowaniu się „pomiędzy” – pomiędzy kulturami, językami, ale też stereotypami i gotowymi już frazami, które tylko czekają na powielenie. Tak właśnie „Pomiędzy”, tytułując posłowie do „Smutnego ambasadora”, podkreślając „pomiędzość” pisarki – w którym to neologizmie pobrzmiewa, oczywiście, popularna ostatnio kategoria (in)betweennes – a przede wszystkim proponując ten zbiór nowel jako trzecią, po „Zielonym sari” i „Ewie ze swych zgliszcz”, książkę Devi wydaną po polsku, Krzysztof Jarosz sam odkleja z maurytyjskiej autorki etykietki, z którymi zbyt pospiesznie byliśmy skłonni wiązać jej twórczość.

Gest ten nie anuluje, rzecz jasna, lektury wcześniejszych powieści, lecz wzbogaca je o aspekt, który ukazuje Anandę Devi – by nawiązać do słów z jej wywiadu – już nie tylko jako pisarkę indo-maurytyjską czy feministyczną, lecz jako pisarkę tout court. Wciąż jednak pozostaje ona artystką, która skutecznie rozprawia się z mitem pięknych, słonecznych tropików. Wciąż uczestniczy w procesie dekolonizacji wyobrażeń na temat tego świata i przekonująco dowodzi, że kultura zachodnia nie ma monopolu na „realizm niemagiczny”.

Ten realizm to choćby wspomniana przez pisarkę scena, w której jako piętnastoletnia dziewczyna czeka w garbusie ojca na jego powrót i przygląda się przechodzącym nędzarzom z Port Louis. To czas tuż po odzyskaniu niepodległości, rząd zajmuje się głównie poczuciem narodowej dumy, mityczną przeszłością wyspy i jej szlifowaniem na potrzeby turystycznego biznesu. Anandę Devi interesuje coś innego i pierwszą powieść poświęca prostytucji, o której nikt wtedy nie mówi. Od tamtego czasu pisarka niestrudzenie przemierza obszar społecznych przemilczeń.

Ananda Devi, 2016 / fot. Center for the Study of Europe, CC BY-SA 2.0Ananda Devi, 2016 / fot. Center for the Study of Europe, CC BY-SA 2.0

Echa tego pierwszego obrazu ludzi wykluczonych powracają na kartach kolejnych powieści, czasem jako główna oś akcji, a czasem tylko jako przemykające tło, jak w „Zielonym sari”, którego bohater i narrator, Dokter-Bóg, patrzy na „konające ulice Port Louis, brudne, popękane, wzdłuż których toczyły się egzystencje tak nędzne, że zastanawiałem się, czemu w sumie służyło ratowanie tak wielu bezużytecznych ludzi”. Z kolei w „Ewie ze swych zgliszcz” ustami Clélia kwestionuje Devi to, co stanowi pożywkę populistycznych dyskursów, zwracając uwagę na realne źródło społecznych problemów: „my, dzieci z Troumaron, mamy w dupie religie, rasy, kolory, kasty, wszystko, co dzieli ludzi w tym pieprzonym kraju, my, dzieci z Troumaron, należymy do tej samej wspólnoty, która jest uniwersalna, do wspólnoty biedaków i wydziedziczonych”. Matka chłopaka, jednego z kilkorga narratorów tej powieści, przynosi mu z fabryki zdefektowane swetry, na co reaguje on słowami wyrażającymi istotę statusu tych ofiar późnego kapitalizmu: „Ale my nie jesteśmy rękawami. Mamy nie do pary ramiona albo nogi, albo oczy. Jesteśmy ludzkimi odpadami produkcyjnymi”. Podobnymi odpadami są inni robotnicy z Port Louis, których los tak streszcza bohater jednego z opowiadań: „Kiedy państwo postanowiło zautomatyzować załadunek cukru, cała ich dobrotliwość rozpadła się na strzępy”. Jesteśmy tu daleko nie tylko od słonecznych plaż, ale też od mitów, magii, cudowności czy jak tam jeszcze nazwać wyobrażenia o estetycznych powinnościach literatury Południa, które świadomie ignoruje Ananda Devi. A jeśli do nich nawiązuje, to tak jak w „Zielonym sari”, gdzie przywołuje historię maronów, zbiegłych niewolników, którzy, ścigani na skraj klifu, „wzbili się w powietrze, a ich panom, wrośniętym w ziemię z osłupienia, wydawało się, że maronom wyrosły skrzydła i że odlatywali na zachód jak gigantyczne czarne łabędzie”.

Mauritius bowiem, jaki poznajemy w dwóch przełożonych na polski powieściach Devi, jest ziemią przemocy. Przemocy przede wszystkim ekonomicznej, lecz także społecznej, politycznej i seksualnej, przy całej umowności tych rozróżnień, skoro wszystkie te rodzaje są ze sobą ściśle powiązane, co doskonale unaocznia „Zielone sari”, kończące się takimi zdaniami: „Jest tylko jedno słowo oznaczające przemoc, ojcze, mówi. Tym słowem jest przemoc”. Wcześniej bowiem, w blisko dwustustronicowym monologu maurytyjskiego patriarchy – lekarza, przypadkowego bohatera i tyranizującego swoje otoczenie męża, ojca i dziadka – na przemoc szuka się wielu innych słów, a wraz z nimi coraz to absurdalniejszych uzasadnień. „Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, ale to prawda: przemoc jest łaską” – stwierdza Dokter-Bóg po pierwszym skatowaniu żony. Kolejne akty przemocy stają się dla niego okazją do wykładania i rozwijania mizoginistycznych teorii, tyleż komicznych, co przerażających – ośmieszonych przez swoje nagromadzenie, jawnie aberracyjnych dla kogoś, kto jest zdolny posługiwać się rozumem, ale ani razu nieocenionych przez jakiś zewnętrzny głos, przez jakiegoś narratora wyższego rzędu, który byłby wyrazicielem prawdy i sprawiedliwości.

Decyzja o opowiedzeniu tej historii z perspektywy kata sprawiła, że szowinistyczny strumień myśli – doskonale znany każdemu, komu zdarzyło się zajrzeć na strony i fora przeznaczone dla „prawdziwych mężczyzn” – zyskuje mrożącą krew w żyłach autonomię i w swojej perwersyjnej logice tłumaczy rozwój wypadków: „Odkąd zacząłem ją kochać, byłem zmuszony ją karać”. Znajdujemy więc w „Zielonym sari” całą, jak gdyby encyklopedyczną filozofię mizoginii, kumulującą w wywodzie, w którym Dokter-Bóg nazywa obecny czas „erą poczucia winy” i zwracając się do „braci mężczyzn”, przywołuje chlubną historię własnej płci – wielkich „odkrywców, pionierów, założycieli”, dzieje wynalazków i postępu – aby wreszcie nakreślić zagrożenie ze strony kobiet pasożytujących na męskich sukcesach: „jeśli ustąpimy im pola, zostaniemy bezlitośnie skazani na śmierć, oskórowani, pozbawieni naszych dokonań, a na koniec zgnijemy w niewoli i poddaństwie”.

Ananda Devi, „Ewa ze swych zgliszcz”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 192 strony, w księgarniach grudnia 2019Ananda Devi, „Ewa ze swych zgliszcz”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 192 strony, w księgarniach od grudnia 2019

Jeśli w „Zielonym sari” pokazuje Ananda Devi spustoszenie, jakie poczyniła ta pseudofilozofia w umyśle pojedynczego człowieka, a także jej straszliwe konsekwencje dla bezpośredniego otoczenia, to w „Ewie ze swych zgliszcz” konsekwencje te rozkładają się już, by tak rzec, na całą społeczność robotniczej dzielnicy Troumaron. Narratorkami i narratorami tej historii jest czworo młodych ludzi, miotających się między niemożliwymi do spełnienia marzeniami i rojeniami a brutalną codziennością, która chłopaków skazuje na przestępstwa i przemoc, a dziewczyny – na bycie ofiarami. Tytułowa Ewa godzi się z traktowaniem własnego ciała jak towaru, poddaje się molestowaniu ze strony nauczyciela, a jej jedyna przyjaciółka kończy jako wyrzucone na śmietnik zwłoki. Także w dużo lżejszym tomie opowiadań, przenoszącym nas w inne przestrzenie geograficzne i kulturowe, trafiamy na epizod licytacji kobiet na jedną noc, co ma miejsce na Arktyce, czy też na pozbawioną złudzeń konstatację hinduskiej księżniczki: „mieszkańcy tego raju z nieubłaganą precyzją dzielili się na zdobywców i podbitych, co w jej osobistym języku oznaczało podział na posiadaczy penisa i żeńską resztę”.

W rozmowie z Peterem Hawkinsem autorka przyznaje, że lejtmotywem jej twórczości jest milczenie tej „żeńskiej reszty”, jej niesłyszalność i niezrozumienie. Opowiada też, jak sama doszła do głosu jako pisarka: stało się to dzięki konkursowi na nowelę we francuskim radio, gdzie jako inspirację dla uczestników czytano teksty Maupassanta i Poego. Epizod ten jest istotny zarówno ze względu na to, że piętnastoletnia Ananda – zapewne niedługo po scenie z garbusem w Port Louis – zdobywa jedną z nagród i debiutuje jako nowelistka, jak i na to, że formacyjną rolę odegrali tu europejscy klasycy. W innym z kolei wywiadzie wspomina Devi o literaturze jej wczesnego dzieciństwa: to opowiadana jej przez matkę „Mahabharata” oraz czytane przez ojca baśnie Grimmów i Perraulta. Te wielorakie, głównie jednak europejskie wzorce narracyjne szczególnie silnie wybrzmiewają w „Smutnym ambasadorze” – tomie będącym w dużej mierze literacką zabawą i zawierającym nieuchronne odniesienie do najbardziej kanonicznego utworu, którego akcja rozgrywa się na Mauritiusie, czyli „Pawła i Wirginii” Bernardina de Saint-Pierre’a.

W odróżnieniu od Emmy Bovary, która „przeczytawszy «Pawła i Wirginię», marzyła o bambusowej chacie, Murzynie Domingo i psie Wiernym, ale częściej o tkliwej przyjaźni dobrego braciszka, który wspina się na drzewa wyższe od kościelnej wieży, by zerwać dla ciebie czerwone owoce, lub bosą stopą biegnie po piasku, przynosząc ptasie gniazdo” (przekład Ryszarda Engelkinga), Ananda Devi, jako osoba stamtąd, nie z Normandii, nie poddaje się naiwnie urokowi wyspy, a jej postacie nie spoczywają „nad morzem, u stóp skał, w cieniu kokosów, bananów i kwitnących cytryn” (przekład Boya). Bernardin de Saint-Pierre jest wprawdzie częścią kolonialnej przeszłości Mauritiusa, ale jako uczeń Jana Jakuba Rousseau już na pierwszej stronie swojej powieści wspomina o psuciu krajobrazu przez europejskich osadników, a dalej wygłasza pean na cześć kobiet, pisząc między innymi: „Wszędzie, gdzieście się cieszyły naturalnymi prawami, usunęłyście barbarzyńskie wychowanie, niewolnictwo, tortury, okaleczanie, ćwiartowanie żywcem i wszystkie okrutne męczarnie starożytnych, będące nie tyle karami godziwej sprawiedliwości, ile okrutnej dziczy”. Oczywiście, w zestawieniu z „wrodzonym miłosierdziem” i „tkliwością” kobiet słowa te są tylko rewersem monologów Doktera-Boga, ich łagodną, sentymentalną wersją, ale jako macierzysty, a raczej ojczysty i obcy jednocześnie kontekst pism Anandy Devi stanowią jeden z jej kulturowych splotów czy też węzłów i zawęźleń, których rozsupłanie leży po stronie czytelnika.

Ananda Devi, „Zielone sari”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 240 stron, w księgarniach od października 2018Ananda Devi, „Zielone sari”. Przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 240 stron, w księgarniach od października 2018

Podobnie zresztą jak inne nawiązania, choćby przewijający się w „Ewie ze swych zgliszcz” wątek Rimbauda jako nastoletniego poety, z którym utożsamia się jeden z bohaterów, Sad. Usłyszawszy w szkole „Samogłoski”, stara się on poetycką twórczością oszukać przeznaczenie wpisane, jak sam zauważa już w drugim zdaniu powieści, w jego imię: „Pomiędzy smutkiem a okrucieństwem linia jest cienka”. W tym samym, 1788 roku, w którym Bernardin de Saint-Pierre ogłasza „Pawła i Wirginię”, markiz de Sade pisze opublikowaną trzy lata później „Justynę, czyli nieszczęścia cnoty” – jedno ze swych wczesnych dzieł, w których udziela głosu armii swych powieściowych rezonerów, takich jak Dubois, Żelazne Serce czy hrabia de Bressac, uczących naiwną Teresę darwinowskich avant la lettre, swoiście pojmowanych praw natury („Ci, którzy czują się najsilniejsi, nie muszą dla swego szczęścia z niczego rezygnować” – przekład Marka Bratunia), na których opiera też swoją koncepcję świata Dokter-Bóg oraz, w domyśle, rzesza męskich bohaterów Anandy Devi. Opowiadane przez nią historie można bowiem czytać jako walkę o głos, o brzmienie tego głosu – walkę, której symboliczne bieguny wyznaczają Bernardin de Saint-Pierre (a raczej Rousseau z „Umową społeczną”) i markiz de Sade, kraina łagodności i kraina okrucieństwa. Na innym poziomie tych zmagań autor „Pawła i Wirginii” oraz autor „Justyny” stają jednak po tej samej stronie: tradycja ich postklasycystycznego wielosłowia ściera się bowiem u Devi z minimalistyczną poetyką Camusa i Coetzeego. Celowo przywołuję tu wyłącznie męskich autorów, gdyż trzecią płaszczyzną tej batalii jest właśnie płeć: to próba sprawienia, by „żeńska reszta” została choć trochę usłyszana – próba nierzadko przewrotna i paradoksalna, jak w „Zielonym sari”, gdzie polega ona na samozniszczeniu męskiego głosu narratora.

Wszystkie te językowe i narracyjne zabiegi, z pozoru gwałtowne, lecz w gruncie rzeczy bardzo subtelne, są w polskich wydaniach utworów Devi słyszalne dzięki wytężonej pracy Krzysztofa Jarosza, który książki te przełożył i każdą opatrzył obszernym posłowiem. Lektura tych tekstów pozwala nie tylko dowiedzieć się cokolwiek o literaturze i kulturze maurytyjskiej oraz o samej autorce, ale też dostrzec wielowymiarowość jej pisarstwa, począwszy od nieoczywistej relacji między kolonializmem a patriarchalizmem i rasizmem, przez rozliczne gry i zabawy literackie, fachowo i zarazem z przymrużeniem oka omówione przez tłumacza, aż po niepokojącą swojskość problemów, na które natrafiamy w opowieściach Anandy Devi. I choć Jarosz zarzeka się, że postępuje „zgodnie z zaleceniami Spinozy, konstatując fakty, a nie naśmiewając się czy nadmiernie smucąc”, z jego szkiców prześwieca coś w rodzaju pogodnego żalu za upadającą literacką kulturą, bez której zrozumienie dzieła takich autorek jak Ananda Devi nie będzie już możliwe. Zapomniane języki to bowiem nie tylko telugu czy ladino.