Obcowanie
Gerd Altmann

12 minut czytania

/ Literatura

Obcowanie

Esther Kinsky

Jak jasny lub ciemny staje się mój „czerwony”, gdy dowiaduję się, że w innym języku nazywa się on red lub rouge? Jak wątłe lub rozłożyste staje się nagle moje „drzewo” jako tree lub arbre? Świadomość istnienia tego, co inne, wytwarza za każdym razem dystans do tego, co własne

Jeszcze 3 minuty czytania

Jedna z moich prababek ze strony matki, starsza pani, która większość życia spędziła w położonym na pustkowiu gospodarstwie, wychowując jedenaścioro dzieci zgodnie z obowiązującymi w nim podstawowymi zasadami, kręciła głową, gdy jej wnuczka z dumą powtarzała pierwsze zapamiętane francuskie słówka. „Ale tak nie można”, powiedziała podobno: „Stół to stół, nie można tak po prostu nazwać go tabl!”.

Z tego błogiego w podeszłym wieku przeświadczenia o tożsamości słów i bytów pokpiwali nawet ci członkowie rodziny, którzy sami nie opanowali żadnego języka obcego. Podśmiewali się z niej prawdopodobnie dlatego, że na podstawie własnych przelotnych doświadczeń lub opowieści innych ludzi byli zdania, iż obcy wyrażają się w obcy sposób, co z kolei być może stanowiło dla nich świetną okazję, by zrugać tych obcych i sprawić, że zamilkną.

Prababka zaś w sumie miała rację. Ów stojący u niej w izbie stół, otoczony krzesłami, może nawet z leżącym na nim zeszytem do francuskiego – własnością jej wnuczki, mógł pozostać dla niej wyłącznie stołem; obraz i słowo splotły się ze sobą, toteż nazwanie go w inny sposób wiązałoby się z koniecznością przemianowania wszystkiego wokół. Gdyby pokazać jej zdjęcie całkowicie innego stołu – okrągłego w biało-czerwone kropki albo złotego, z ozdobnymi, powyginanymi nogami – w drodze wyjątku zaakceptowałaby może określenie tabl i pogodziła się z faktem, że mebel spełniający bardzo podobną funkcję co jej stół, ale o całkiem innym wyglądzie, nazywa się inaczej. Obce przedmioty, obce nazwy – dopuszczała taką możliwość, byleby tylko nie nazywać jej świata w obcy sposób. Gdyby kiedykolwiek choć przez chwilę zastanowiła się nad kwestiami związanymi z przekładem, prawdopodobnie uznałaby swój świat za nieprzetłumaczalny.

Nie wiem, czy stosunek kręcącej głową prababki do znajomości francuskiego przez jej wnuczkę z czasem uległ zmianie. Epizod dotyczący słów „stół” i table był jedną z tych drobnych rodzinnych anegdot, które miały coś zobrazować, co oczywiście w mniejszym stopniu wiązało się z tłumaczeniem niż ze statusem i powszechnością obcości, stanowiąc ukryty zwiastun swego rodzaju postępu. Starsze kobiety, żyjące tak jak moja prababka, przed sześćdziesięciu, siedemdziesięciu laty musiały pogodzić się z tym, że wnuczka formułuje, mamrocze, czyta i pisze słowa, które są dla nich niezrozumiałe i nie mają nic wspólnego z ich światem. Prababka prawdopodobnie umarła, nim moja mama zdołała pogłębić swoją znajomość francuskiego i stosować potem magiczną sztuczkę znaną nam z dzieciństwa, kiedy to przed obcojęzycznymi znajomymi wydobywała słowa z językowego cylindra, wypuszczając je niczym przerażone króliki. Przyglądaliśmy się temu z coraz mniej rozdziawionymi buziami, aż wreszcie pojęliśmy, który królik odpowiada któremu przedmiotowi lub czynności; stół i chleb, szklanka i talerz, wszystkie przedmioty mogły nazywać się inaczej, a mimo to w naszych oczach pozostawały takie same. Nawet jeśli nazywanie przedmiotów w obcy sposób nadal miało w sobie wówczas coś z cyrkowej sztuczki, nie czułam się przez to wyobcowana i choć nie znałam słowa „tłumaczyć”, przetłumaczalność otaczającego mnie świata była dla mnie czymś oczywistym.

Akceptacja powierzchownej przekładalności świata występuje tam, gdzie spotkanie z językiem obcym stanowi codzienne doświadczenie, a nie coś szczególnego; to jednak, że ktoś uznaje mówienie po obcemu za oczywistość, naturalnie nie czyni z niego jeszcze tłumacza. Aby nim zostać lub w ogóle mieć taki zamiar, bez wątpienia potrzeba zamiłowania do języka jako materiału, podobnie jak muzyk musi przejawiać zamiłowanie do danego instrumentu, rzeźbiarz zaś – do tworzywa. Język nie jest ustalonym systemem, w obrębie którego słowa można wedle określonych reguł przesuwać wzdłuż wyznaczonych torów, lecz materiałem oferującym nieprawdopodobnie szeroki wachlarz możliwości pozwalających dać wyraz światu.

Język to z jednej strony panująca konwencja, z drugiej zaś nasza najbardziej osobista własność. Choć stanowi produkt zbiorowej historii, to każdy ma własne wyobrażenie o każdym słowie, własny stosunek do nazw rzeczy, zakorzeniony w osobistych doświadczeniach, nawet jeśli bardzo rzadko mówi się o jego swoistym charakterze, drzemiącym na różnej głębokości pod skorupą funkcji porozumienia. Spotkanie z językiem obcym jest za każdym razem przywoływaniem owego językowego świata, zarówno w wymiarze osobistym, jak i zbiorowym, przy czym tego ostatniego – poprzez zwykłą konieczność konsensu – dotyczy to w mniejszym stopniu.

Jeśli zapisany tekst rozumiemy jako stworzony ze słów świat sam dla siebie, to tłumaczenie jest nazywaniem tego świata w inny sposób. Ujmując sprawę bardzo powierzchownie, można powiedzieć, iż jedno z założeń polega na tym, że język tłumaczenia ma w zanadrzu materiał – słownictwo i możliwości gramatyczne – przygotowujący grunt pod tekst. Wyobraźmy sobie języki, w których nie ma określenia na dane zjawisko przyrodnicze ani trybu warunkowego; jeśli w tłumaczeniu tekstu ważną rolę odgrywają te właśnie środki, przeszkodą zawsze będą przeciążone konstrukcje służące jego interpretacji. W językach, między którymi odbywa się wymiana literacka, słownictwo – czyli to, co wskazywane – stanowi zazwyczaj mniejszą trudność niż uwarunkowania gramatyki. Przykładowo ani w angielskim, ani w językach słowiańskich nie istnieje jednoznaczna forma mowy zależnej, przez co przekład długich tekstów, których stylistycznym wyznacznikiem jest właśnie mowa zależna, przemienia się w ryzykowny taniec na linie, ponieważ tłumacz tworzy język na własną rękę. Przekładalność tego typu materiału wymaga od tłumacza ciekawości i zaufania w stosunku do tego, co można zrobić z językiem niczym z gliną, z której ludzie przed wzniesieniem wieży uformowali cegłę jako pierwszy wynaleziony przez siebie materiał budowlany.

Poza tymi uwarunkowaniami języka jako materiału w przypadku tłumaczeń literackich chodzi o przeniesienie tego, co nazwane, wraz ze wszystkimi odniesieniami i konotacjami, wraz z całą jego historią, do innego, obcego, nowego uniwersum, w którym odniesienia i konotacje siłą rzeczy przesuwają się lub zacierają, u podstaw słów leży inna historia, a konsens można osiągnąć wyłącznie poprzez wybór dróg okrężnych. Banalnym tego przykładem jest pojęcie Kakerlaken (karaluchy). Po polsku to „prusaki”, pochodzące od nazw Prusy, Prusacy. Określenie to z jednej strony wywodzi się z łacińskiej nazwy gatunku Blatella germanica, z drugiej jednak oczywiście stanowi wyraz zrozumiałej wrogości wobec Prusów i Niemców i jest zakorzenione w tym kontekście historyczno-społecznym. W przypadku nowszych dzieł tak wrogi wobec Niemców wydźwięk w oryginale schodzi przeważnie na dalszy plan i mamy do czynienia z normalnym, potocznym określeniem na robactwo. Kiedy natomiast sięga się po starsze utwory, pojawia się pytanie, jak przełożyć to słowo. Posiłkując się dawniej powszechnymi i również wrogimi nazwami tych owadów: Franzosen lub Russen, ingerujemy w istniejący w polszczyźnie kontekst i nadajemy mu obcy charakter; decydując się na zastosowanie słowa Preußen i jego objaśnienie, tworzymy dystans burzący płynność tekstu; wybierając zaś neutralne słowo Kakerlaken, przenosimy się na inny poziom językowy i nadajemy tłumaczeniu koloryt, który nie odpowiada oryginałowi i prawdopodobnie odbiega również od brzmienia oraz zabarwienia reszty utworu. Niuanse te mogą wydać się czytelnikom nieistotne lub wręcz niewarte uwagi. Tłumacz jednak ma zobowiązania wobec każdego słowa w oryginale i odpowiada za każde słowo przekładanego utworu, co nieustannie musi prowokować go do rozważań i podejmowania decyzji: w jakim stopniu nawiązać w przekładzie do oryginału, co to oznacza dla powstającego tekstu, jak dużo pozostanie obcości, jak bardzo oryginał wskutek przeobrażenia go na tłumaczony język zostanie wyobcowany ze swojej pierwotnej, autoryzowanej wersji? Proces, w trakcie którego odnajduje się odpowiedzi na te pytania, ma charakter bardziej intuicyjny niż analityczny i bardziej niż wewnętrzne rozważania dotyczące za i przeciw przypomina testowanie brzmienia, strojenie językowych instrumentów.

To, co i nne, zawsze w pewnym stopniu odbiera poczucie pewności temu, co własne, podaje w wątpliwość obrazy, porządki i wartości wiążące się ze słowami i zdaniami, ponieważ cechuje je różna walencja środków wyrazu. Różnice te zaobserwować można zarówno na płaszczyźnie zbiorowej, jak i indywidualnej. I tak na przykład w języku niemieckim pojęcie Führer jest obciążone do tego stopnia, że jako tłumaczenie angielskiego guide czy polskiego „przewodnika” może funkcjonować tylko w niewielu kontekstach, opatrzone objaśnieniami. Jak jasny lub ciemny staje się mój „czerwony”, gdy dowiaduję się, że w innym języku nazywa się on red lub rouge, jak wątłe lub rozłożyste staje się nagle moje „drzewo” jako tree lub arbre, co dla mojej krótkiej wypowiedzi ich ging fort oznacza znajomość innego języka, w którym istnieją różne czasowniki wyrażające Gehen (chodzenie, chód), a ich użycie zależy od tego, czy chodzę wielokrotnie, czy pokonuję krótką trasę i czy uwzględniam dotarcie do celu? Świadomość istnienia tego, co inne, wytwarza za każdym razem dystans do tego, co własne , i w innym świetle ukazuje środki wyrazu oraz możliwości swojskiego języka. Sposób obchodzenia się z owymi środkami i możliwościami tego, co własne, w świetle tego, co inne, sondowanie głębin swojskiego języka na tle horyzontu tego obcego stanowi znaczną część pracy tłumacza, polegającej na nieustannym badaniu każdego słowa.

Tekst pochodzi z książki Esther Kinsky „Obcowanie z obcym”, która w przekładzie Sławy Lisieckiej i Zofii Sucharskiej ukaże się 21 lutego nakładaem Wydawnictwa Od DoTekst pochodzi z książki Esther Kinsky „Obcowanie z obcym”, która w przekładzie Sławy Lisieckiej i Zofii Sucharskiej ukaże się 21 lutego nakładem Wydawnictwa Od Do

Ze słowem wiąże się także pusta przestrzeń, która występuje przed nim i po nim, podobnie jak wraz z tym, co wypowiadamy, pobrzmiewa również to, co niewypowiedziane. Dawno temu czytałam historię o starszym mężczyźnie, który w intencji zmarłej matki miał odmówić kadisz, żydowską modlitwę za zmarłych. Minęły dziesięciolecia, od kiedy po raz ostatni miał styczność z hebrajskimi słowami i pismem hebrajskim, a jeszcze więcej czasu od upłynęło od chwili, gdy w dzieciństwie nauczył się odczytywać tekst tej modlitwy. Ponieważ nie zdążył odświeżyć swojej znajomości języka, usiłuje zapamiętać hebrajskie znaki i ich zapis fonetyczny. W chwili gdy ma odmówić modlitwę i odtworzyć jej brzmienie, pomaga mu wyłącznie przywołanie pustych przestrzeni między słowami. Holokaust jako wydarzenie definiujące ubiegłe stulecie jest tak obecny wśród większości świata czytelników, że można zakładać, iż w oryginale i w tłumaczeniu widać odniesienie do nieobecności, do zaniku narodu żydowskiego; to, co istnieje – tekst – staje się zrozumiałe jedynie przez to, czego nie ma. Jak jednak czytać tę historię w jakiejś kulturze, w której dzieje Europy są znane wyłącznie z przekazów − o ile w ogóle są znane? Jeśli została przełożona na język chiński, w jaki sposób czyta ją na przykład dwudziestoletni Chińczyk w Chongqing, który całe dnie spędza na składaniu komputerów z poszczególnych części? Jakie znaczenie uzyskuje zarówno to, co niewypowiedziane – odniesienia historyczne – jak i same puste przestrzenie wypełniające miejsca pomiędzy nimi? Jak wyrazić to, co niewypowiedziane i oparte – podobnie jak to, co wypowiedziane – na konsensie, nie przerywając przy tym milczenia ustanowionego przez autora? Wypowiedzenie tego, co w oryginale pozostaje wyraźnie niewypowiedziane, to drastyczna ingerencja. Czy wyręczać się przypisami, objaśnieniami? Uzupełnić tekst o klucz, którym zdezorientowany czytelnik może posługiwać się do woli? Od obcego mówienia bardziej problematyczne jest tylko obce niemówienie. Do mówienia po obcemu należy także milczenie po obcemu.