Późny rok 2021. Nadciąga czwarta fala pandemii. Wszystkie postapokaliptyczne scenariusze wykupił Netflix, HBO robi powtórkę z Bergmana, a producenci gier inwestują w remastery klasyków. Na nowych konsolach znowu zabija się tego samego Diablo co 20 lat temu, wykonuje te same deskorolkowe triki z Tonym Hawkiem, a nawet, gdy zapadnie noc, znów można wejść na jedną z trzech ścieżek w „Quake’u”, by napawać się widokiem krwi (oraz genialną muzyką Trenta Reznora). Na długiej liście „powtórek z rozrywki” znalazł się też Alan Wake – obłąkany pisarz w kryzysie, który ponad dekadę temu został następcą Maxa Payne’a, bohatera legendarnej strzelaniny noir.
„Alan Wake” łatwo mógł wyróżnić się z tłumu, bo gier o ludziach pióra nie było zbyt wiele. Owszem, dzięki serialom „Californication” czy „Girls” światowa publiczność mogła zobaczyć, że pisarstwo to, wbrew pozorom, wcale nie nudna praca, a zyski z niego płynące mogą być różne, niekoniecznie materialne. Tylko właśnie: zarówno Hank Moody, jak i Hanna Horvath swoje największe boje toczą w tle literatury. Na upartego ich losy można by zaimplementować do wszystkich innych miejskich zawodów (o czym doskonale wiedzą utożsamiający się z nimi widzowie). Świat gier w swoich nielicznych próbach starał się pójść o krok dalej – nadać twórczości sens i moc sprawczą. Już w serii „The Bard’s Tale”, mającej początki w latach 80., ekscentryczny bard używał swoich pieśni do przywoływania sojuszniczych jednostek. Postaci tego typu niejednokrotnie pojawiały się na pierwszym lub drugim planie RPG-ów fantasy. Podobnie zachowywał się np. nałogowo cytujący Blake’a V. – młodzieniec z „Devil May Cry V”, który za pomocą wierszy gromadził energię i sterował bestiami w walce.
Branża gamerska miała też inne pomysły. W 2016 roku powstała gra „Californium”, będąca przygodówką opartą na biografii Phillipa Dicka. Nawiązanie do wyżej wspomnianego „Californication” jest oczywiste, sama produkcja jednak niezbyt się udała i słuch o niej zaginął. Można przewidywać, że sporo biograficznych aluzji znajdziemy również w „The Invincible” – zapowiadanej polskiej produkcji na podstawie „Niezwyciężonego” Stanisława Lema.
Najciekawsze są jednak wirtualne kreacje związane z procesem twórczym i marzeniem sennym. Temat ten śmiało eksplorują japońskie JRPG, jak te z serii „Persona” czy „Catherine: Full Body”, których artystyczne postaci gubią granicę między jawą a snem, w związku z czym dopuszczają się różnych, często okrutnych (ale i głupich) występków. Podobnie jest z „Alanem Wakiem”: być może na jawie, być może we śnie walczy z odpadami własnej wyobraźni. Pokonując swoje wcześniejsze, mniej lub bardziej zapożyczone, „bestie”, jakimi wypełniał książki, niechcący pisze nową, zapewne najbardziej udaną powieść.
American Horror Game
Alan Wake mógłby występować w „Misery”, „Miasteczku Twin Peaks”, „Z Archiwum X”, „Lśnieniu” i innych wielkich hitach epoki VHS. To wzięty pisarz, który przechodzi kryzys twórczy, wpływający również na jego życie osobiste. Nieustanne telefony od agenta, kłótnie z żoną, pustka w głowie, a przede wszystkim nocne koszmary. Czas wyjechać! Odciąć się i poukładać wszystko na nowo. Nie od dziś jednak wiadomo, że wieś na odludziu spokojna jest tylko na pierwszy rzut oka. Uśmiechy, serdeczność, niewyszukane żarty – to zawsze mydli mieszczańskie oczy. Po przyjeździe okazuje się, że na miejscu wszyscy wiedzą, kim ów młody mężczyzna jest – nawet kelnerka w kawiarni okazuje się jego wierną fanką. Koszmary oczywiście nie ustępują. Już pierwsze noce w nowym lokum rzucają pisarza na pastwę uzbrojonych w siekiery rednecków.
Na początku wydaje się jednak, że wszystko to tylko sen. Po krwawym wstępie budzimy się w świecie amerykańskiej klasy średniej, której kaprysem stał się dom nad jeziorem. Wymieniamy czułe spojrzenia z żoną. Oglądamy nowe lokum. Przez te kilka chwil naprawdę można pomyśleć, że teraz czeka nas już tylko odpoczynek. Ale zaraz pojawia się pierwszy stres. Alan wpada w szał, kiedy okazuje się, że żona potajemnie urządziła mu gabinet, z biurkiem i maszyną do pisania. Zaczyna mieć wizje na jawie, retrospekcje. Nerwy rzucają go w otchłań koszmarów, a te z czasem stają się coraz bardziej realne. Wake popada w konflikt z prawem, jego żona zostaje porwana. On sam próbuje to wszystko rozwikłać. W rozlicznych bojach i ucieczkach, pośród nocy znajduje fragmenty książki, którą rzekomo napisał. Manuskrypt staje się dziwaczną kartą przetargową w poszukiwaniu porwanej żony, a także kluczem, by dowiedzieć się, co tam się, do cholery, wyprawia.
Owszem, fabuła jest zlepkiem dosyć ogranych elementów. Są one za to podane w sposób naprawdę przemyślany. W zremasterowanej wersji gry jeszcze mocniej uwypuklono manipulację oświetleniem, która już w oryginale robiła niesamowite wrażenie, a tu, w wysokiej rozdzielczości i z podbitym stereo, staje się prawdziwym sednem tej dramatycznej rozgrywki. Bo, jak to w survival horrorze, dzierżymy latarkę i pistolet. Amunicji notorycznie brak, baterie szybko się wyczerpują. Nie da się traktować oponentów jak ruchome drzewka, w które można strzelać do skutku. Wszystko zależy od timingu i wyczucia, kiedy podjąć decyzję o uniku bądź ucieczce. W chwilach wytchnienia za to możemy obejrzeć najntisowe smaczki (w rozmieszczonych gdzieniegdzie telewizorach) i doskonale zbudowane przerywniki filmowe. Pojawia się też kultowy międzywymiarowy telefon, który widzimy w kolejnych, nawiązujących do siebie produkcjach „Remedy”: „Quantum Break” i „Control”.
Wiele elementów prezentuje się archaicznie, zwłaszcza fizyka głównego bohatera. Za to nawet na niskich poziomach trudności gra potrafi nieźle zaleźć za skórę, a w swojej najbardziej surowej wersji – z psychologicznej opowieści z (mocnym!) dreszczykiem zmienia się w naprawdę przerażający horror. Co może być bowiem straszniejszego niż uciekanie przez ciemny las, niczym zwierzyna łowna, przed zgrają ludzi uzbrojonych w siekiery, opętanymi maszynami rolniczymi i ptakami z Hitchcocka?
Po każdym rozdziale pojawiają się muzyka i napisy końcowe. Są one hołdem dla wielu telewizyjnych produkcji, które dla twórców „Alana Wake’a” stały się inspiracją. Pozwalają też zaakcentować, że to „gra w pisarza”, „gra w serial”, „gra w horror”. To dzieło szkatułkowe, zabawka – puszka Pandory, z której wylatują wszystkie demony amerykańskiego kina. Nie będzie spoilerem, jeśli napiszę, że po ukończeniu całej historii można śmiało pomyśleć, że mamy tu do czynienia z świetnie rozegraną historią o procesie tworzenia. Piszący znów odgrywa przewodnią rolę, na przekór wymogom rynku i wielu innym, zewnętrznym trudnościom. W „Alanie Wake’u” twórczość literacka prezentuje się w najbardziej atrakcyjnym ujęciu. Główny bohater jest tym, kim był młody Mickiewicz, pisząc: „ciemno wszędzie, głucho wszędzie…”, jak Norwid „oszalały biegnie w noc, kiedy inni syci śpią”. I niczym Bukowski „gdzieś pobłądził, by którejś nocy po prostu umrzeć”. W tej postaci zawierają się wszystkie niematerialne obietnice pisarstwa: wejście w zabójczy trans, kiedy w bólach, mimochodem rodzi się utwór. Literatura jest tu wielkim, niebezpiecznym przeżyciem. Przygodą, która przez lata kusiła wielu młodych i zdolnych, którzy zmarnowali dla niej najlepsze lata.
Bezpowrotnie utracony seksapil
Gdy jednak Alana Wake’a choć na próbę zderzyć z pisarską rzeczywistością, chociażby polską, czar pryśnie. Polski czytelnik od swoich pisarzy dostaje dziś głównie jeden komunikat: „powodzi się” lub „nie powodzi się”. Dyskurs związany z pisaniem zdominowany został przez mercedesy Szczepana Twardocha, tempo produkcji ksiażek Remigiusza Mroza oraz, z drugiej strony, opisami trudnej sytuacji młodych twórców generowanymi przez młodych twórców. Sam akt tworzenia jest już nieciekawy.
To oczywiście słuszne, że twórcy beletrystyki walczą o poprawę sytuacji artystów na rynku pracy. Sprawia to jednak, że mierzący się z własnymi zmorami Alan Wake jest dziś jeszcze większą fikcją niż przeszło dekadę temu, kiedy mógł chociaż na ekranach monitorów kroczyć w parze z Johnnym Deppem z „The Secret Window”. Odarte z romantycznych złudzeń, pisarstwo zupełnie straciło w Polsce swój seksapil. Jakby chórem śpiewają o tym „Wydatki” Łukasza Zawady i „Wypiór” Grzegorza Uzdańskiego. Gdyby więc niezwykle utalentowane studio Remedy chciało pokusić się o grę o polskim pisarzu, czy nie lepsza od survival horroru byłaby strategia ekonomiczna? A może dodatek do „The Sims” o nazwie „Życie na miarę literatury”?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).