Godzina przekornej róży
Charles Demuth, rawpixel.com (CC BY 4.0)

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Godzina przekornej róży

Marta Justyna Nowicka

Przyjaźń przeplatającą się z miłością albo po prostu bliską relację między dwojgiem ludzi tej samej płci – przez wieki interpretowano wyłącznie jako przyjaźń. Nawet jeśli „najbliżsi przyjaciele” opisywali z podziwem ukochane ciała tego drugiego lub tej drugiej

Jeszcze 6 minut czytania

Ponad ćwierć wieku temu, w dziwnym świecie, w którym nosiliśmy nieco mniej masek, wiele rzeczy wyglądało zupełnie inaczej, ale niektóre z nich wyglądały całkiem podobnie – kiedyś, wbrew pozorom, też był czerwiec i też był Dzień Dziecka. Pamiętam pojawiającą się czasem wtedy jak kolorowy meteor moją matkę chrzestną, która w gdyńskiej, nieistniejącej już księgarni Ex Libris spytała kilkuletnią mnie, czy wolę wielki, kuszący i błyszczący komplet nalepek Disneya, czy książkę autorstwa Marii Krüger. Naklejki kusiły kolorami i możliwościami, a z okładki książki patrzyła na mnie dziewczyna w dziwacznym kapeluszu, falbaniastej spódnicy i koszuli z bufiastymi rękawami. Siedziała obok wielkiego zegara i krwistoczerwonej róży, zamyślona, zadumana, może spóźniona. Zapatrzona w uciekający czas? „Naklejki się odlepią i już nic z nimi nie zrobię, a do książek można wracać” – pomyślałam zaintrygowana, wyciągając rękę po wydaną przez Siedmiogród powieść. Nosiła tytuł „Godzina pąsowej róży”.

Nie pomyliłam się, wracałam do tej książki nie raz. Zaczytany egzemplarz dalej stoi u mnie na półce. Sięgnęłam po niego ponownie w jeden z pandemicznych wieczorów, odkrywając – jak za każdym powrotem do ważnych lektur – tak wiele na nowo i nie mogąc uwierzyć, że pewne zdania były w tej powieści już wcześniej, że były w niej zawsze. Pamiętam, że jako dziecko fascynowały mnie w „Godzinie pąsowej róży” tajemnicze słowa, które przepychem brzmienia zachęcały do bliższego poznania piękna la belle époque. „Pudermantel”, „tiurniura”, „marengo” – wchłaniałam pobudzające wyobraźnię obce wyrazy. Wsiąkały we mnie głęboko, wypełniały krwiobieg wonnymi i sycącymi zmysły zdaniami, które stawały się częścią mnie. Szumiało mi w głowie od wspaniałości XIX-wiecznego świata, w którym nagle, przypadkowo i niechcący znalazła się główna bohaterka, Anda. A ja razem z nią.

Fabuła wydanej w 1960 roku książki jest prosta: nastolatka przestawia wskazówki w czarująco brzuchatym zegarze o nieznanych jej właściwościach i cofa się w czasie o prawie sto lat. Poszczególne okresy XIX wieku oglądam odtąd jej oczami – dziewczyny, która nie pasuje. Młodej kobiety, która nie rozumie na przykład, dlaczego jako niezamężnej wolno jej nosić się wyłącznie na biało. Anda nie zna reguł, nie czyta kodu, który dla wszystkich poza nią jest podobno zrozumiały i oczywisty, nie czuje, co wolno. Szokuje długością ubrań, słowami i przede wszystkim – pragnieniami.

Wyruszamy na poszukiwanie naszych queerowych korzeni. Spróbujemy opisać homo-, trans- i bidziedzictwo, bo wiemy, że queer jest też specyficznie polski.
„Hom-e. Nienormatywne historie Polski” to cykl, w którym przybliżamy kulturę polską od strony tęczy. Historyczki i reporterów zachęcamy do pogłębionych kwerend w archiwach, badaczy kultury i krytyczki do odważnych reinterpretacji. Osoby LGBTQ+ walczyły na frontach wojen, współtworzyły ruch Solidarności, stały w kolejkach po pralki, szukały szczęścia. Są częścią naszej historii. Ich duma jest naszą wspólną dumą.

Cykl dedykujemy naszemu zmarłemu we wrześniu 2021 roku przyjacielowi, współredaktorowi „Dwutygodnika”, Pawłowi Soszyńskiemu, który był pomysłodawcą, siłą napędową i twórcą tego projektu, dobrym duchem wielu queerowych historii.

To, co było uznawane za normę w latach 60. XX wieku, bynajmniej nie było nią w latach 80. wieku XIX. Normy są zmienne. A czy pragnienia pozostają te same? Andy – tak. Dziewczyna nie zamierza dopasowywać się do – jej zdaniem – idiotycznych, ograniczających ją reguł. Nie zgadza się i ta niezgoda ją definiuje. Krüger tworzy bohaterkę, która czuje własną odmienność, nieprzystawalność do świata. Jest „uparta” i „przekorna” – nie chce żyć w gorsecie sztywnych norm, które utrudniają lub nawet uniemożliwiają samodzielne myślenie, słuchanie własnego ciała, a nawet – po prostu – oddychanie.

Zainteresowanie normą i przekornie istniejącymi poza nią, uparcie dążącymi do tego, by móc oddychać po swojemu, wraz z fascynacją wiekiem XIX, z którym łączy nas może czasem więcej, niż dzieli, pozostało ze mną do dziś.

Kultura samotnych mężczyzn

W XIX-wiecznej Polsce, której nie było na mapie, umiejętność poprawnego odczytywania kodu była wyjątkowo pożądana jako niezbędna strategia pozwalająca przetrwać. Za mówienie lub pisanie wprost o pewnych potrzebach, za bezpośrednie podawanie informacji o sytuacji w kraju, za niedopasowanie się do praw, norm, nakazów i zakazów narzuconych w poszczególnych zaborach – czekały surowe kary. Rozmawiać i zachowywać się swobodniej, nie czuć się „na cenzurowanym” można było prawie wyłącznie w grupie „swoich”, sprawdzonych osób. Dlatego XIX wiek to rozkwit subkultur – nie kast, nie warstw społecznych, ale bardziej zgrupowań, w których jest się z wyboru. Głównie jednopłciowych.

Trudno się temu dziwić – z danych źródłowych wynika, że bardzo nielicznym Polakom w nowym życiu na emigracji towarzyszyły żony. Wiosną 1832 roku we Francji znalazło się 1173 mężczyzn, 10 kobiet oraz 22 dzieci. W wielkich miastach francuskich, przede wszystkim w Paryżu, gromadzili się sami Polacy czujący się „obco”, wyrzuceni ze swojego świata, wykorzenieni. Gnani potrzebą istnienia we wspólnocie – języka, doświadczeń, marzeń o niepodległości – a także złaknieni zwyczajnej ludzkiej bliskości, polscy emigranci wytworzyli z czasem specyficzną kulturę. „Kultura samotnych mężczyzn” – jak określiła ją Alina Witkowska – to kultura ludzi połączonych wspólnym celem i wspólnymi marzeniami. Taki rodzaj wspólnoty w wyjątkowo silny sposób cementował więź nawet między tymi, którzy w bardziej sprzyjających warunkach nie czuliby ze sobą najmniejszego pokrewieństwa dusz.

W obrębie tej kultury istniało kilka subkultur jednopłciowych, które możemy nazwać homospołecznościami. Czym jest homospołeczność? To grupa – w tym przypadku – mężczyzn, którzy preferują towarzystwo innych mężczyzn, poszukują innych mężczyzn i czerpią przyjemność z przebywania z nimi. W grupie mężczyźni zwracają uwagę innych mężczyzn, są przez nich stymulowani i nimi zainteresowani. Mężczyźni pozbawieni możliwości zdobywania kobiet (przedstawicielki francuskiej arystokracji niekoniecznie były chętne do zawierania bliższych relacji z polskimi emigrantami; większą chęć przejawiały te Francuzki, którym się za to płaciło – stąd też jedną z częstszych przyczyn śmierci Polaków we Francji w pierwszej połowie XIX wieku były choroby weneryczne), niemogący flirtować z nimi, kłócić się i godzić na nowo wykazują silne tendencje do tworzenia męsko-męskich relacji i wchodzenia w rozmaite męskie zrzeszenia, nie tylko o charakterze politycznym, ale często też towarzyskim i rozrywkowym.

Oczywiście, zgrupowania jednopłciowe istniały od zawsze, ale dopiero w XIX wieku możemy mówić o ich rozkwicie na taką skalę. Maria Janion jako przykłady homospołeczności wymienia, obok polskich emigrantów we Francji, m.in. filomatów i filaretów, z czasów wcześniejszych – hufce rycerskie, z późniejszych – legionistów Piłsudskiego, a z grup współcześnie istniejących –nawet drużyny futbolowe. Mnogość społeczności tego typu, a także pewnego rodzaju tradycja grupowania się w ten sposób skłoniła badaczkę do uznania, że kulturę polską można wręcz uznać za homospołeczną.

Tęsknota za męskością

Autor tego pojęcia, niemiecki pisarz, psychoterapeuta i filozof Hans Blüher, w swoim trzytomowym dziele o erotyce i mężczyznach z 1913 roku szeroko opisywał dwa dążenia mężczyzn: do stworzenia rodziny i bycia częścią męskiej wspólnoty. Nawet u typowego ojca rodziny, który zdaje się nie znać niczego poza swoją żoną i dziećmi, widać wyraźne ślady tęsknoty za związkami z mężczyznami – twierdzi filozof. Jednak, jak łatwo się domyślić, tęsknota ta, podobnie jak sama homospołeczność, może przybierać różne formy i rozmiary.

Zdaniem Blühera próby wypełnienia istniejącej pustki mogą zaprowadzić mężczyznę do dwóch rodzajów homospołeczności. W społecznościach pierwszego typu w centrum stoi mężczyzna wielbiony i podziwiany, czczony jako Wielki Bohater, np. heros, szaman, kapłan albo król. Myśląc o polskim gruncie i XIX wieku, bardzo trudno nie dopisać do tego ciągu wyliczeń jeszcze jednego typu podziwianego, otaczanego zachwytem mężczyzny – wieszcza.

Zachwyt może być duchowy, może być cielesny. Nie twierdzę, że Adam Mickiewicz, otoczony namacalnym wręcz uwielbieniem fanów, filo-matów, filo-bratów, kochających braci, był przedmiotem erotycznych fantazji takiego Tomasza Zana czy Jana Czeczota. Wśród dworzan świecącego geniuszem Adama nie było przestrzeni na wyjątkowe wyróżnienie któregoś z miłujących, wzajemne zachłyśnięcie się, współistnienie dwóch równie ważnych osób, na – używając innego urzekającego mnie XIX-wiecznego słowa – tak wówczas zwaną „jednoduszność”. Paradoksalnie więc ci, którzy chcieli najwięcej – chcieli wszystkiego i od jednej osoby – nie mogli funkcjonować w romantycznych grupach stworzonych z samych mężczyzn. Homospołeczności skupione wokół Wielkiego Bohatera nie były idealnymi miejscami dla osób nieheteronormatywnych i wykluwania się ich uczuć.

Zachwyt niejedno ma imię

Hans Blüher zakładał istnienie również drugiego typu homospołeczności – takiego, w którym pożądanie homoerotyczne nie zostaje wyparte. W ich centrum stoi Pierwszy Ulubieniec czy „mężczyźniarz” – jak chce filozof – człowiek pożądany i za ciało, i za umysł. W takich społecznościach było miejsce dla osób queerowych, pożądających przekornie, igrających z płcią i narzucanymi jej normami.

Jednak w Polsce, której nie było, skupiano się na kwestiach patriotycznych i dlatego wyraźny ślad pozostawiły po sobie jedynie społeczności męskie z Pierwszym Wieszczem, a nie Pierwszym Ulubieńcem w centrum. Mężczyźni wpatrzeni w Adama, najpierwszego z wieszczów, zafascynowani nim wyłącznie duchowo, podkreślający „czystość” każdego kontaktu fizycznego z nim nie zapadali się w pełni w swoim zachwycie. Filomatom, którzy marzyli o jedności z Bratem wyłącznie w jej duchowym aspekcie, udawało się pozostać przy zdrowych zmysłach. A przecież romantyzm to miłość szalona, nieznająca granic, miłość silniejsza niż śmierć.

Romantyk bowiem chce porażenia gromem, gardzi snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce – jak hrabia Henryk, bohater „Nie-boskiej komedii”, którego odraza względem żony rośnie wraz ze wzrostem zachwytu nad muzą, kochanką, przygodą. Zjawa, która uosabia życie – przynajmniej artystyczne – pociąga za sobą przykładnego dotąd męża. Pociąga go, uwodzi, prowadzi w nieznane – a on z zachwytem podąża za nią ku samozagładzie.

Modelowy romantyk szuka takich doznań i lgnie do tych, którzy je w nim wywołują. Pragnie bliskości, doświadczeń, rozmyśla o nich, marzy. Wobec samej wizji idealnego kochanka romantyk jest bliski omdlenia i całkowicie bezbronny. Czy jest to zawsze wizja osoby płci przeciwnej, przyszłej małżonki? Raczej nie – przedstawiciel tej epoki nie snuje planów zwiększania majątku za wszelką cenę, pozostawienia po sobie potomków, nie dąży do zawarcia małżeństwa, które w korzystny sposób połączy ziemie i wioski małżonków, niekoniecznie zależy mu na społecznej akceptacji.

Śladów największej, najbardziej szalonej romantycznej miłości nie powinniśmy więc szukać między przykładnymi mężami i ich żonami. W polskich homospołecznościach pierwszego typu znajdziemy ślady po pożądaniu heteronormatywnym. Jak więc śledzić ślady innego pożądania? Czy istniała XIX-wieczna kultura queer, świat równoległy, w którym bezpiecznie wybrzmieć mogły wypowiadane uczucia tych, którzy istnieli poza XIX-wieczną heteronormą? A jeśli tak – to jak jej szukać?

Nie panikuj, to tylko romantyzm

Homoseksualna panika, która podszywa wątpliwościami wszelkie aktywności wykonywane wspólnie z kimś tej samej płci, a w głowie umieszcza zapętlone w nieskończoność pytanie: „A co, jeśli ją/jego kocham?”, i szereg możliwych na nie odpowiedzi, w XIX wieku praktycznie nie istniała. Nie istniało straszliwe słowo „homoseksualność”, a więc – nie istniało też takie pojęcie jak „homofobia” (choć argumenty ad personam istniały od zarania dziejów).

Mężczyźni żyjący w epoce romantyzmu, których dziś określilibyśmy jako heteroseksualnych, nie wahali się mówić o swoich uczuciach – również wobec innych mężczyzn. Świadczą o tym zachowane listy, wiersze, opisy bohaterów dzieł literackich i historie ich relacji. Nikt w XIX wieku nie wpadłby na to, że niemęskie jest mówienie o przywiązaniu, zachwycie, potrzebie bliskości – czy też o miłości, po prostu, jaką darzyli się mężczyźni. Jednak – tak jak dzisiaj – nie wszyscy szukali fizycznego spełnienia i zespolenia wśród przedstawicieli tej samej płci.

W polskiej homospołeczności filomackiej kochano się, wspierano i dyskutowano oraz wielbiono znajdującego się w jej centrum mężczyznę. Jednak nie tylko język, ale i bliskość fizyczna wyglądała inaczej w XIX wieku. Wolno było okazać uwielbienie ciałem, dotknąć ręki idola. Mężczyzna nierzadko całował drugiego mężczyznę w czoło, co interpretowano jako gest oddania, a najczęściej obdarzano nim – zgodnie ze źródłami – Tomasza Zana, Arcypromienistego wśród Promienistych, jednej z najwcześniejszych homospołeczności romantycznych.

Co jednak można było zrobić, gdy komuś to nie wystarczało? Jak powiedzieć „kocham”, gdy mówią to wszyscy naokoło? Jak wyznać miłość, gdy wkoło sami miłujący i wielbiący? Jak – mówiąc językiem dzisiejszej epoki – działał romantyczny gaydar, jakim kodem porozumiewano się, chcąc przekazać: „Kocham cię i nie wystarczy mi twoje czoło”?

I że cię nie opuszczę aż do śmierci

Do dziś mówimy, że niektórzy romantycznie „umierają z miłości”. I choć sformułowanie to rozumie się najczęściej jako opisujące przesadny, niezdrowy typ kochania kogoś, faktycznie obrazuje ono sposób, w jaki kochał romantyk. Czy z powodu miłości odebrał sobie życie Ludwik Spitznagel, pierwszy samobójca polskiej literatury? Romantyzm nie odcina się od śmierci. To śmierć – jako koniec relacji – urealnia miłość, nadaje jej mocy równej słowom, a nawet od nich większej. Ci z mężczyzn, którzy kochali innych mężczyzn tak, jak dziś rozumiemy „kochanie”, swoim kochanym obiecywali nie tylko tu i teraz, ale – jak w przysiędze małżeńskiej – również wieczność. Marzyli, śnili i tworzyli wspólne marzenie o starzeniu się razem, istnieniu do końca.

„Chciałbym Ciebie zawsze czuć w każdej chwili życia Twego” – tak pisał Juliusz Słowacki do Zygmunta Krasińskiego i takich słów mogliby użyć także przedstawiciele homospołeczności pierwszego typu. Jednak gdy Słowacki w swoich marzeniach, opisywanych w listach do Krasińskiego, wyraźnie przedstawiał wizję ich wspólnego starzenia się i powrotu razem do miejsc, w których połączyły ich niezwykłe wspólne doświadczenia, trudno wierzyć, że można kochać bardziej.

Co ciekawe, porównanie do przysięgi małżeńskiej nie jest tylko metaforą. Zupełnie zapomnianym faktem jest, że najprawdopodobniej jeszcze do pierwszej połowy XIX wieku istniał staropolski zwyczaj, w ramach którego dwóch mężczyzn mogło przysiąc sobie miłość i przyjaźń, a związkowi temu błogosławił ksiądz. Rytuał ten szczegółowo opisał w swojej powieści „Bracia ślubni” Zygmunt Kaczkowski, a o samej tradycji zwanej „pobratymstwem” wspominali m.in. Józef Ignacy Kraszewski w powieściach, Adam Mickiewicz w wykładach oraz Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej”. Po wymianie obrączek i dokonaniu zaślubin braterskich dwóch mężczyzn mogło określać się jako „bracia ślubni”.

Redaktorzy „Dezorientacji. Antologii polskiej literatury queer” zauważają, że zgromadzone wokół Narcyzy Żmichowskiej Entuzjastki – o których szczęśliwie współcześnie mówi się nieco więcej niż o braciach ślubnych – zawierały ze sobą związki „posiestrzenia”, które to słowo Żmichowska, twórczyni pierwszej homospołeczności feministycznej w Polsce, utworzyła na zasadzie analogii do „pobratymstwa” właśnie.

 

Przyjaźń z Erosem

Przyjaźń przeplatającą się z miłością, przyjaźń mówiącą – jak to w romantyzmie – językiem miłości albo po prostu bliską relację między dwojgiem ludzi tej samej płci – przez wieki interpretowano wyłącznie jako przyjaźń. Tacy „najbliżsi przyjaciele” czy „najbliższe przyjaciółki” mogli wspólnie mieszkać, podróżować, zapisywać sobie dobra w testamencie, opisywać z podziwem ukochane ciała tego drugiego lub tej drugiej... Nieważne, co robili: skoro nie byli przeciwnych płci, to i tak ich relacja rozpatrywana była w kategoriach przyjaźni właśnie.

Zdaniem Adama Mickiewicza, ducha wielbionego w oderwaniu od ciała, stojącego bezcieleśnie w centrum homospołeczności Towarzystwa Filomatycznego: „Trzeba by było osobną stworzyć płeć dla przyjaciół, jak jest dla miłości”. Zostawmy jednak Pierwszego Wieszcza w jego bezpiecznej i niezachwianej pozycji i poszukajmy gdzie indziej, poszukajmy inaczej.

Szukanie tych osób osobnej, nieistniejącej płci, których relacje z powodu ich płci właśnie rozpatrywano wyłącznie w kategoriach przyjaźni, nie jest łatwe. Przypomina łowienie motyli. Przynętą były słowa, mieniące się, wieloznaczne, kolorowe, obiecujące. Słowa tworzyły kod czytelnych – bardziej niż dziś – odniesień do obrazów, ludzi, mitycznych stworzeń i zdarzeń. Siatka na motyla musiała być niewidoczna dla innych, ale skutecznie łapać myśli i skojarzenia zainteresowanych. Nawiązywano do postaci wypełniających grecką mitologię, w której miłość nie była dostępna wyłącznie mężczyznom i kobietom, szekspirowskich elfów migoczących niebinarną seksualnością, do siły zwierzęcej namiętności. Z wplatanych gdzieniegdzie słów zakochany niczym poeta tkał tekst, w który po łeb, po szyję, po pas i jeszcze niżej wpaść mógł tylko ten, dla którego te słowa były przeznaczone. Romantyk czarował słowami.

Zaczarowane listy

Nieliczne niezniszczone listy George’a Byrona do jego umiłowanego, Johna Edlestona, korespondencja Oscara Wilde’a z jego kochankiem, przyjacielem i wydawcą, Robertem Rossem – to właśnie przykłady tego, jak dzięki doborowi słów, sposobowi pisania i wysławiania się odnaleźć tych przekornych, niedopasowanych do normy, istniejących poza nią, w równoległej rzeczywistości. Tych, którzy kochali miłością, która nie znała imienia. Listy takie pisano oczywiście nie tylko w języku angielskim.

Roland Barthes, definiując dyskurs miłosny, opisuje budowę listu miłosnego właśnie na przykładzie listu romantycznego (a właściwie – preromantycznego). Plan listu, który umierający (całkiem skutecznie) z miłości Werter pisał do Lotty, wyglądał następująco: zapewnić Lottę o radości, jaką jest myślenie o niej, przejmująco napisać o swojej samotności, odczuwalnej w każdym miejscu, w którym jej nie było obok niego, wspomnieć o osobach, które Lottę Werterowi przypominają i z którymi może o niej rozmawiać – i wreszcie – wypowiedzieć życzenie, niczym magiczne zaklęcie, by byli razem. Tak wiele wątków i tylko jedna, powracająca jak echo informacja: „myślę o Pani”.

W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o queerowe relacje należy szukać listów, zapisków, wierszy, w których powracający motyw to: „myślę o Panu”. Jest Pan wszędzie, przyjacielu, Pana obraz w moich słowach, w mojej niefotograficznej pamięci zakochanego, który do zapisu używa hiperboli, powtórzeń, wykrzyknień. Pana obraz, Przyjacielu, jest obrazem totalnym w mojej głowie, przepełnia ją tak, że nie mogę nie przelać go na papier.

Dotychczas szukałam zapisu queerowej namiętności w korespondencji Juliusza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego. W listach dwóch poetów, w których każde ich spotkanie promieniuje we wspomnieniu, w których niemalże słychać pogłos ich śmiechów, sprzeczek, czułych wyznań. Cóż mi po całowaniu w samo czoło, cóż mi po kontrolowanym zachwycie – zdają się pytać Jul i Zyg. Próbują zapisać swoją namiętność, tworzą własny kod, a jednocześnie odtwarzają w listach pewien schemat ukrycia, który dotyczy wszystkich zakochanych. Biorąc pod uwagę wspomnianą już konieczność przysłaniania znaczeń i pisania w sposób zrozumiały dla wybranych, można wręcz mówić o tworzeniu kodu w kodzie. Na ile ukryć przed ukochanym wstrząsy, jakie powoduje tak silne uczucie? Zakochany w mężczyźnie mężczyzna zastanawia się nie dwa razy, a tysiąc razy, nad tym, jak zapisać brak. Jak odezwać się, gdy ten drugi tak długo milczał? Być delikatnym i starać się ukryć wzburzenie, ujawnić je w sposób agresywny, wzbudzić furię miłości czy może namiętnie przypomnieć się w marzeniach o całkowitym połączeniu?

Kto, poza niepowtarzalnie i niepodważalnie odmiennym, przekornym i queerowym Słowackim i silniej trzymającym się heteronormy, ale zdecydowanie podatnym na wdzięki również męskie, również nieszukającym relacji z mężczyznami w homospołecznościach Krasińskim pisał takie zaczarowane listy? Listy pisane nieheteronormatywnym kodem, mieniące się od podtekstów, niedomówień i motyli złapanych specjalnie dla Pierwszego Ulubieńca, dla tego jedynego. Czy pisali je jacyś bracia ślubni? Po kim zostały te namacalne dowody braku? Bo przecież pisanie zaczyna się wtedy, gdy nie ma już przy nas ukochanego, ukochanej. Wiem, że te listy, powstające w godzinach przekornej róży, czekają na odkrywców, upartych poszukiwaczy. Wciąż pragnę ich szukać, powoli znajdywać, delikatnie zdejmować z nich ślady, odciski palców, gestów, westchnień, myśli i namiętności.

Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady USA w Polsce / The project is supported by the U.S. Embassy in Poland

Logo Ambasady USA w Polsce

This article was funded by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.