Jak ze stali
fot. Valentyn Kuzan

12 minut czytania

/ Literatura

Jak ze stali

Rozmowa z Sofiją Czelak

Doświadczenie wojny podważa tradycję, człowiek się nią rozczarowuje. Chce się krzyczeć, używać nowego języka. Sztuka i muzyka muszą być nowe, żeby współbrzmiały z nowym odczuwaniem – mówi dyrektorka programowa lwowskiego BookForum

Jeszcze 3 minuty czytania


JURIJ ZAWADSKI: W bezładzie tych dni, ciągnących się jeden za drugim, chciałoby się wrócić w ulubione miejsca – przejść się ulicą Niepodległości w Iwano-Frankiwsku w oczekiwaniu na niespodziewane rozbryzgi wody z podstępnej nowej fontanny albo posiedzieć w cieniu drzew koło Wieży Prochowej we Lwowie, obserwując krzątaninę moli książkowych pod pomnikiem Iwana Fedorowa, czy wyruszyć w długą pieszą wędrówkę po Kijowie i dotrzeć przez kładkę na wyspę Truchaniw. Te wspominki i nadzieje nie dają spokoju. Czy od początku wojny jesteś we Lwowie? Jak się tam żyje w tak trudnym czasie?

SOFIJA CZELAK: Na początku pełnowymiarowej inwazji Lwów przemienił się w twierdzę, która otworzyła drzwi przed setkami tysięcy ludzi zmuszonych do porzucenia swoich domów. Było takie wrażenie, że nasze miasto nas obroni. Że jest po naszej stronie i domy będą brały na siebie uderzenia, żeby nas ochronić. Lwowskie budynki to potrafią, przetrwały wiele wojen. Ale była też straszliwa frustracja po pierwszych bombardowaniach: co z nami jest nie tak, czemu tu nic nie dolatuje? W ten sposób, na własnej skórze, zrozumieliśmy, czym jest syndrom ocaleńca.

Ale stopniowo Lwów zaczął wracać do życia, otwierały się kawiarnie i restauracje, zaczęły się wycieczki po galeriach i koncerty w filharmonii. Zaczęłam myśleć, że życie wróciło do normy. Bo mniej więcej półtora miesiąca po rozpoczęciu pełnowymiarowej wojny zaczęłam wyjeżdżać: najpierw do Iwano-Frankiwska, odwiedzić rodziców. Muszę powiedzieć, że Iwano-Frankiwsk wydał mi się bardzo przestraszony i smutny, nie tak skoncentrowany jak Lwów. A potem dwa razy byłam w Kijowie. Za pierwszym razem miałam możliwość zobaczyć Buczę, Irpień, Hostomel, Makarów, Borodziankę, Iwankowo dwa tygodnie po wyzwoleniu. A potem byłam w Kijowie 9 maja, kiedy wszyscy stamtąd wyjechali z powodu potencjalnego zagrożenia, a ja, przeciwnie, przyjechałam. Kijów był wtedy bardzo słoneczny, ciepły i pusty. I prawem kontrastu życie we Lwowie wydawało mi się bardzo normalne, aż zbyt normalne, póki nie wyjechałam na kilka dni do Warszawy: właśnie tam przypomniałam sobie, czym jest normalne życie, które nam wszystkim zostało ukradzione. W Warszawie zobaczyłam, jak głęboka jest moja trauma.

Taką samą nostalgię budzą wzmianki o festiwalach i targach książki. Ty, jako jedna z kierowniczek lwowskiego BookForum, przed wybuchem wojny planowałaś organizację wydarzeń książkowych i literackich. Co udało się już zrobić w tym roku i jak obecnie wygląda sytuacja? Rozumiem, że nie da się w tej chwili racjonalnie planować wydarzeń, ale jakie uczucia dominują?
Przed inwazją opracowaliśmy koncepcję, zaprosiliśmy gości honorowych, miałam umówionego kuratora głównego tematu, była wizja programu ramowego. Jakieś dwa miesiące po rozpoczęciu wojny otworzyłam plik z koncepcją, przeczytałam go jeszcze raz – i zwyczajnie wybuchnęłam śmiechem. Naszym tematem miał być cytat z „Gwiezdnych wojen” – „nie-mroczne widmo”. Festiwal miał być dla ludzi, którzy świadomi są własnej odwagi. Temat został sformułowany pod wpływem nieustannych informacji o rosyjskim ataku. W koncepcji planowaliśmy aktywnie wspierać Białoruś i Kazachstan, dzielić się doświadczeniem przeciwdziałania rosyjskiemu kolonialnemu dyskursowi imperialnemu.

I kiedy czytałam to wszystko po lutym, wydało mi się takie banalne i zbędne. Teraz to nam wszyscy pomagają. Siedzi gdzieś jakaś dyrektorka zachodniego festiwalu i wpisuje do koncepcji działania wspierające ukraińskich autorów, a my jesteśmy tymi, którym chce się pomóc. Jak to się wszystko szybko zmieniło, prawda? Ale teraz doskonale rozumiem awangardę i futurystów. Doświadczenie wojny podważa tradycję, człowiek się nią rozczarowuje. Chce się krzyczeć, że dyskusje o dekolonizacji po 24 lutego straciły sens, chciałoby się robić coś nowego, używać nowego języka, bo dotychczasowy język nie jest w stanie wyjaśnić wszystkiego, co się czuje. Sztuka i muzyka muszą być nowe, żeby współbrzmiały z nowym odczuwaniem. I wszystko to powinno być wbudowane w nowe formaty.

Po inwazji ludzie wyznawali, że nie mogli ani czytać niczego poważnego, ani nawet oglądać filmów. Dopiero teraz powoli wracają do czytania. Jakie książki są obecnie twoim zdaniem najbardziej popularne wśród ukraińskich czytelników? Po jakie teksty najczęściej sięgają?
Ludzie interesują się i dużo czytają literatury historycznej, zarówno fikcji, jak i non-fiction. Historia stała się dla Ukraińców najważniejszym tematem. To zrozumiałe, bo ludzie chcą znaleźć odpowiedź na pytania: „Dlaczego zaczęła się wojna? Dlaczego nie dają nam spokojnie żyć?”. Pierwszymi książkami, które zaczęłam czytać (jakiś miesiąc po rozpoczęciu pełnowymiarowej inwazji), były „To nie jest propaganda” Petera Pomerantseva i „Powrót do Lwowa” Philippe’a Sandsa. Przeżywa się je w inny sposób, mając własne doświadczenie życia w warunkach wojny, kiedy słyszy się wybuchy bomb.

Sofija Czelak

Menedżerka kulturalna, tłumaczka z języka czeskiego. Od 2016 roku pracuje jako dyrektorka programowa Lwowskiego Międzynarodowego Forum Książki „BookForum”, jednego z największych festiwali literackich w Ukrainie. Od 2022 roku pracuje w Ukraińskim Instytucie Książki jako kuratorka stoiska narodowego Ukrainy. W ukraińskiej telewizji publicznej „Suspilne Media” prowadzi program o kulturze. W 2019 roku otrzymała nagrodę „Kyiv Post 30 under 30 Award”.

Tworzenie obrazu Ukrainy na świecie to jedno z zadań kultury. Jakie widzisz zmiany statusu Ukrainy w kontekście kultury światowej? I co możemy zrobić dla promocji ukraińskiej kultury zarówno teraz, jak i potem, po wojnie?
Jak na ironię od 10 lutego moja dodatkowa praca w Ukraińskim Instytucie Książki to stanowisko kuratora narodowych stoisk Ukrainy na międzynarodowych targach książki. I od 24 lutego intensywnie pracuję nad obecnością i dostrzegalnością Ukrainy na świecie. Przez ten czas zorganizowaliśmy stoiska na Targach Książki dla Dzieci w Bolonii, na Targach Książki w Londynie, na paryskim Salon du Livre, na Warszawskich Targach Książki, na targach Świat Książki w Pradze. Przed nami Göteborg i Frankfurt. Te wszystkie stoiska nie mogłyby zaistnieć bez wsparcia ze strony organizatorów, bez udostępnienia Ukrainie bezpłatnych miejsc i bez dodatkowej pomocy. W szczególności organizatorzy targów nie zapraszają Rosji.

Ale jest też druga strona medalu: niezrozumienie, dlaczego Ukraińcy proszą o zbanowanie rosyjskiej kultury, także opozycyjnej. BookForum jest na przykład członkiem pewnej międzynarodowej platformy kulturalnej. I dyrektorzy niektórych festiwali bardzo agresywnie tłumaczyli mi, że to poważny błąd, niemalże nazywali mnie nazistką. Po raz pierwszy w życiu płakałam na zoomie podczas alarmu powietrznego. Nie dało się go nie usłyszeć przez mój mikrofon. I w tej sytuacji miałam tłumaczyć, że wspieranie rosyjskich autorów i autorek, nawet liberalnych, to działanie na korzyść propagandy, bo rosyjska kultura to imperialna tarcza, za którą jadą rosyjskie czołgi. Każdy obywatel i obywatelka Rosji, który otrzyma honorarium i wyda je w Rosji, zapłaci z tego podatki, które sfinansują rakiety, a one mogą spaść na dowolne ukraińskie miasto, choćby na nasz kochany Lwów. Jeśli uważnie wsłuchać się w słowa wypowiadane przez najbardziej liberalnych spośród nich, to tak czy inaczej o coś można się potknąć: na przykład mówią o budowie przyszłej demokracji w Rosji nie dzięki wysiłkom rosyjskich liberałów, tylko na krwi ukraińskich dzieci. To frustrujące.

Wyjeżdżasz za granice swojego kraju – i płaczesz, chodząc po ulicach Berlina, Paryża, Warszawy, z rozpaczy, traumy i świadomości, że imperium postanowiło ukraść twoją młodość i życie. Przychodzisz we Lwowie do kafejki, do której zazwyczaj wszyscy przychodzą, ale „wszyscy” już nie przyjdą, bo objęła ich mobilizacja i dziś twoi przyjaciele nie wypiją z tobą kawy. Nasi mężczyźni nie mogą brać udziału w festiwalach literackich, bo najzwyczajniej w świecie nie wolno im wyjeżdżać za granicę, ale dowiadujemy się, że to Rosjanie są dyskryminowani. Kiedy podejdzie się do stoiska pewnego znanego polskiego wydawnictwa, widać na nim równie dużo książek Rosjan i Ukraińców, a więc ze sprzedaży tych książek dochód równomiernie popłynie i do Ukrainy (warto pamiętać, że rynek wydawniczy jest tu w głębokim kryzysie z powodu bombardowań Charkowa i Kijowa), i do Rosji. To bardzo przykre.

Dlatego w tej kwestii jestem kategoryczna. Uważam, że to nieetyczne – zapraszać Ukraińców na wydarzenie, w którym biorą udział Rosjanie. Nawet tak przelotne kontakty mogą spowodować retraumatyzację. Wyobraź sobie, że spotkam na takim wydarzeniu kogoś, kto przedtem na scenie opowiadał o ksenofobii wobec Rosjan. Stoję przed tym człowiekiem, wrażliwa i bezbronna. I ten człowiek będzie mi patrzył w oczy. To przypadek, że w mój dom nie trafiła bomba, to szczęśliwy zbieg okoliczności, że moja rodzina żyje. I ja nie uważam, że sankcje są gorsze niż to, że któregoś dnia mogę umrzeć, bo Rosja postanowiła odmówić mojemu krajowi prawa do istnienia.

Rozumiem, że różnie to bywa, ale bardzo zasmuciła mnie niezdolność rosyjskiego społeczeństwa do protestów i oporu. Ludzie, którzy przedstawiają się nawet jako opozycyjni Rosjanie, reprezentują państwo będące agresorem. I nie mówimy tu o etnicznej rosyjskości. W Ukrainie też jest wielu etnicznych Rosjan, obywateli i obywatelek Ukrainy, którzy walczą o ukraińską wolność albo trafiają pod rosyjskie naloty. Rosja jako państwo walczy również przeciwko nim. Jeśli chodzi o ukraiński głos – nie ma co ukrywać, nie da się teraz przeprowadzić prestiżowego wydarzenia, nie zapraszając Ukraińców. Temat wojny jest ważny, to kwestia godności organizatorów. I jeśli to organizatorzy takiego wydarzenia zachowują się nieetycznie, to znaczy zapraszają i Ukraińców, i obywateli Rosji, mogą stracić ważny dla programu ukraiński element, czyli narazić swój wizerunek na szwank.

W obecnych warunkach wykonuje się mnóstwo pracy dla zwycięstwa Ukrainy. Równocześnie pisze się, planuje, domyka stare projekty i tworzy nowe pomysły, jednak stan emocjonalny jest ciężki i pracuje się z trudem, nawet jeśli znajdzie się czas. Jak sobie z tym radzisz, do jakiego stopnia rozumowi udaje się zwyciężyć nad emocjami?
W Ukrainie jestem jak ze stali. Pracuję po 10–14 godzin, i mowa tu nie tylko o pracy zarobkowej, ale też o wolontariacie. Na własne oczy widziałam zbombardowane domy w Irpieniu i Borodziance, stałam nad miejscem masowych pochówków w Buczy. Moi koledzy ponoszą rany na froncie, giną moi dobrzy znajomi. W moim domu mieszkało dobre dziesięć osób, w najgorętszym okresie w „półtorapokojowym” mieszkaniu było czworo dorosłych, dziecko, kot i pies. Ponieważ jednak postanowiłam robić wszystko, żeby przyspieszyć zwycięstwo, nie myślę o zmęczeniu, ono dla mnie nie istnieje. Mówiłam już, że jak tylko przekroczyłam granicę, znalazłam się za umowną linią, pod bezpiecznym niebem, zaczęłam bardzo dużo płakać. Za sprawą wolontariuszy, którzy starali się mnie nakarmić. Bo zrozumiałam: jestem teraz tutaj, na targach książki, a w Ukrainie ich nie będzie. Bo ludzie nie mogą wyjść z domu po godzinie 23, cieszyć się i tańczyć. Ale kiedy przekraczam granicę w drodze powrotnej – znów jestem stalą, której nic nie złamie.

Co będzie po wojnie, co będziesz robić?
Bardzo chciałabym powiedzieć, że pewnie odpocznę. Ale po wojnie czeka nas odbudowa. I wiesz, na razie moje plany są krótkodystansowe. Dożyję do zwycięstwa, to pogadamy. Tymczasem się trzymam.

Przełożyła Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego oraz Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.

logo