Co piszczy w trawie cytrynowej
Francis Tuan, Anna Lan, Pham, fot. Piotr Nykowski, Mateusz Żurowski, Dominika Jezierska

20 minut czytania

/ Muzyka

Co piszczy w trawie cytrynowej

Francis Tuan

Młodzi muzycy polsko-wietnamskiego pochodzenia – Anna Lan, Pham i Francis Tuan – rozmawiają o swoich korzeniach i o tym, w jaki sposób wpłynęły one na ich życie i twórczość

Jeszcze 5 minut czytania

Francis Tuan: Na początek mam do was ważne pytanie: Các bạn có nói được tiếng việt không?

Anna Lan, Dawid Pham Ngoc: [milczenie, po chwili śmiech].

Francis: Ja też nie rozumiem tych słów, tata mi je napisał. Zapytałem was, czy mówicie po wietnamsku, ale rozumiem, że mam już odpowiedź [śmiech].

Anna: Kiedy się urodziłam, mój tata mieszkał już kilkanaście lat w Polsce i dobrze mówił po polsku. Druga sprawa, że bardzo rzadko bywał w domu. Pamiętam jednak takie momenty, że brał mnie na ręce, włączał światło i mówił, jak jest po wietnamsku „włączać światło”. Oczywiście już tego nie pamiętam. Umiem policzyć do dziesięciu i jakieś proste rzeczy typu „babcia”, „mama”, ale tata po prostu nie miał czasu, żeby mnie nauczyć języka.

Pham: U mnie było bardzo podobnie. Gdy miałem jakieś sześć lat, ojciec z nami siadał i zapisywaliśmy z rodzeństwem w zeszytach słówka. To było całkiem okej, ale ta presja uczenia się chyba niezbyt dobrze na nas wpływała. Na początku była chęć, ale później już nie. Teraz próbuję znów nauczyć się wietnamskiego, bo wiem, że to są drzwi do moich korzeni. Uczę się przez aplikację.

Francis: Też próbowałem uczyć się przez aplikację, ale nie byłem w stanie robić tego systematycznie. Mój tata czasem uczył mnie słówek, ale pamiętam głównie taką rymowankę w stylu „król Karol kupił królowej Karolinie”, gdzie wszystko zaczyna się na „k”. Niestety nie obcuję z wietnamską kulturą na co dzień. Jak myślicie, z czego to wynikało, że jako dzieci nie mieliśmy motywacji, żeby jednak tego języka się nauczyć?

Pham: Przez bardzo długi czas moje pochodzenie było dla mnie wielkim minusem. Moje interakcje z rówieśnikami były z tego powodu trudne, a życie – bardzo chaotyczne. Przez mieszane pochodzenie ani w Polsce, ani w Wietnamie nie czułem żadnej przynależności. Wychowałem się tutaj, więc dlatego czuję się bardziej Polakiem, ale wiem, że jest ta część wietnamska, do której muszę się dokopać. W młodości nie czułem takiej potrzeby – z ojcem mogłem rozmawiać po polsku. Teraz, kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, widzę, że jest tu znacznie więcej Wietnamczyków i czuję, że może to być przydatne.

Francis: Ja po pewnym czasie zacząłem żałować, że od dziecka nie uczyłem się języka, zwłaszcza kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat pojechałem wreszcie do Wietnamu. Wtedy najbardziej odczułem, że chciałbym porozmawiać, nawiązać kontakty z rówieśnikami w rodzinie. Chociaż większość z nich mówi po angielsku, to jednak bez języka wietnamskiego nie jest to konwersacja na głębszym poziomie.

Anna: Moi dziadkowie oczywiście mówili tylko po wietnamsku, ale widywałam się z nimi raz na rok – byłam dwa razy w Wietnamie, a oni przez jakiś czas, dopóki mieli siłę, przylatywali do Polski. Zawsze był jednak ktoś, kto mógł tłumaczyć. Potem miałam takie epizody, że bardzo chciałam się nauczyć, kupiłam sobie książkę do języka wietnamskiego i próbowałam. Ale jak się jest dorosłym, gdzieś to się rozpływa. Obracam się przede wszystkim w środowisku Polaków i czuję się Polką. Nie czuję w ogóle tego powiązania z Wietnamem, tym bardziej że moja więź z tatą była trudna, przynajmniej na początku. Miał trudny charakter i mogę powiedzieć szczerze, że jak byłam mała, to się po prostu bałam, kiedy on przyjeżdżał. Myślę sobie, że miałam uraz do tego języka. To ważne, co powiedział Dawid – u mnie pochodzenie też wpływało na relacje z rówieśnikami: mówili do mnie „cing ciang ciong”, „Chińczyk”, pokazywali skośne oczy. Wydawało mi się, że jestem taka sama jak inni, i nie rozumiałam tego. Patrzyłam na siebie w lustrze i wydawało mi się, że przecież nie ma różnicy. Potem wyobrażałam sobie, jakby to było urodzić się w innej rodzinie, mieć tatę Polaka – może wtedy wyglądałabym normalnie? Pragnęłam odrzucić tę część siebie i to też był powód, dla którego nie chciałam się uczyć języka.

fot. archiwum artystkiAnna Lan, fot. Mateusz Żurowski

Anna Lan

Wokalistka, autorka tekstów, kompozytorka. Pisze piosenki dla wrażliwców, którzy, tak jak ona, odczuwają ten świat „trochę bardziej”. Jeśli musiałaby określić swój styl, wypadłaby gdzieś pomiędzy art popem a indie popem. Jej inspiracje to m.in. Tori Amos, Mela Koteluk, Kaśka Sochacka, Agnes Obel, Aurora. Jest absolwentką Szkoły Piosenki Elżbiety Zapendowskiej i Autorskiej Szkoły Muzyki Rozrywkowej i Jazzu im. Krzysztofa Komedy.

Francis: Czy macie wrażenie, że z czasem w Polsce się to zmieniło i jest teraz większa akceptacja dla naszej odmienności? Pytam o to, bo mam doświadczenie, że kiedy byłem mały – oczywiście może dlatego, że byłem mały – byłem wskazywany palcem, ale teraz, mimo jakichś dziwacznych pytań o mój wygląd, z których czasem układam piosenki w stylu „Pan Zupka”, nie odczuwam odrzucenia na tym polu.

Pham: W tym aspekcie na pewno dużo pomógł internet. TikTok i wszelkie tego typu wynalazki powoli rozszerzają świadomość, ale mam wrażenie, że jestem teraz w bańce, mieszkając w Warszawie. Tutaj pojawia się dużo różnych ludzi, ale w moim rodzinnym mieście dwa-trzy lata temu słyszałem o jakimś kolejnym przypadku, że dokuczają osobie mojej „półnarodowości”. Miałem nawet ochotę pojechać do tej szkoły, znaleźć te dzieci i porozmawiać z nimi w taki najnormalniejszy sposób – powiedzieć, że nieświadomie krzywdzą tę osobę, bo to wszystko się kumuluje w człowieku i później trzeba z tego wychodzić.

Anna: Ja też jestem w bańce, mieszkając w Warszawie. W ogóle w większych miastach, takich jak Katowice czy Wrocław, jest dużo Wietnamczyków. Ludzie – nazwijmy to – opatrzyli się z nami i nie dziwi ich już tak ten widok. Niestety, wciąż zdarzają się animozje wokół innych grup etnicznych. Ale rzeczywiście bardzo rzadko ktoś na mnie dziwnie patrzy. Kiedyś jednak były takie sytuacje – pamiętam na przykład, jak kilkanaście lat temu, gdy byliśmy razem z bratem pod Piasecznem, podszedł do nas pijany pan i zaczął nas przezywać, używać brzydkich słów i mówił, że Wietnamczycy zabierają mu pracę. Wyglądał na osobę, która naprawdę bardzo się garnęła do tej pracy [śmiech]. Z takich gorszych sytuacji, to było jakieś dwadzieścia lat temu, moi bracia zostali pobici na tle rasowym przez dresów pod Warszawą. Było to w czasach, kiedy chodzili do liceum albo gimnazjum. Teraz rzeczywiście nie czuję tego odrzucenia i łączę to też z tym, że pogodziłam się ze swoim wyglądem, że jest inny i nawet jeśli ktoś krzywo patrzy, ja mam to gdzieś.

Francis: Ja też jestem w bańce, dość specyficznej, bo poza tym, że jestem muzykiem, jestem też polonistą. Jakoś tak bez pardonu poszedłem na takie studia, nie zastanawiając się, czy mi wypada. Część znajomych mojego taty bardzo się dziwiła: jak to, Wietnamczyk na polonistyce? Ale cieszyli się z tego powodu i ja też się cieszę, zwłaszcza w takich sytuacjach, kiedy po jakimś koncercie zostaję zaczepiony przez pana motocyklistę, który nazywa mnie Chińczykiem, i tak dalej. Był trochę podpity, ale go zagadałem, chyba przez dwie godziny z nim rozmawiałem i on w końcu podszedł do swoich kolegów i powiedział do nich: „On jest bardziej Polakiem niż wy wszyscy razem wzięci” [śmiech]. Więc czasem można ludziom wytłumaczyć, że nie za bardzo się od nich różnimy, a może nawet jesteśmy pod pewnymi względami bardziej polscy. A jakie wy macie doświadczenia ze spotkań przy okazji muzycznych wydarzeń? Wszyscy wywodzimy się z różnych scen, więc jest dla mnie bardzo ciekawe, czy jakkolwiek pochodzenie wpływało na wasze życie muzyczne.

Anna: To moje początki w świecie muzycznym, więc trudno mi powiedzieć, czy to pomaga, czy nie pomaga. Pewnie mój wygląd, na tle osób o słowiańskiej urodzie, jest bardziej charakterystyczny. Ale w tym środowisku ludzie są otwarci i nie czuję, by ktoś był do mnie uprzedzony. Wręcz przeciwnie, wszyscy traktują mnie jak swoją.

Pham: Moje pochodzenie jest chyba powodem, dla którego w ogóle robię muzykę. Tworzenie muzyki, czy taniec, czy rysowanie – to były moje odskocznie od świata zewnętrznego. Mogłem spędzać po osiem godzin w domu, rysując albo próbując się nauczyć jakiegoś nowego tańca. W końcu padło na muzykę. Najpierw chciałem być informatykiem, ale to byłoby podążanie za wszystkimi, z którymi nie mogłem się za bardzo dogadać. Mam wrażenie, że w świecie muzycznym nie ma żadnych granic – gdy zaczynałem z muzyką, kontaktowałem się z ludźmi ze Szwecji przez Skype’a, układaliśmy nowe utwory i rozmawialiśmy o nich, mimo że były bardzo liche. Byli ludzie z Holandii albo z Belgii i nie było żadnego ograniczenia. Internetowi przyjaciele to byli moi ulubieni przyjaciele. Ogólnie w świecie artystycznym raczej nie patrzy się na pochodzenie, chyba że ktoś jest, nie wiem, bardzo przystojny. Bo to często z mieszania się wychodzą tacy Franciszek albo Ania [śmiech].  

Francis, Anna: [śmiech]

Pham, fot. archiwum artystyPham, fot. Dominika Jeziorska

Pham

Producent muzyki elektronicznej, inspirujący się brzmieniami hip-hopu oraz indie. W 2016 roku wydał debiutancką epkę „Movements” (ponad 300 mln odtworzeń). Współpracował z takimi artystami jak Mario, Imanu, Quebonafide, Taco Hemingway, Dawid Podsiadło czy Vito Bambino. Występował m.in. na festiwalach Lollapalooza, Middlelands, Open’er Festival, OnAir.

Francis: Wychodzi więc na to, że środowiska muzyczne są dla nas neutralne, a może nawet pozytywne. I właśnie w związku z muzyką mam pytanie: nad czym ostatnio pracujecie, jakie są wasze najbliższe plany muzyczne? Aniu, niedawno wydałaś debiutancki singiel z teledyskiem, który odniósł duży sukces – kiedy możemy się spodziewać kontynuacji „Walizki”?

Anna: Następny singiel będzie trochę inny, ale w moim stylu. Już się produkuje, niedługo będę nagrywać wokale, więc mam nadzieję, że w ciągu miesiąca, maksymalnie dwóch, się pojawi. Mogę już podać tytuł: „Nie wiem, gdzie jesteś”. Będzie wielogłosowy, jest tam dużo warstw, ma momentami formę kanonu – pojawia się jeden motyw, który się powtarza i głosy się na siebie nakładają. Do tego utworu powstanie też teledysk w postaci animowanego kolażu i mam nadzieję, że będzie to coś fajnego.

Francis: Dawid, pamiętam, że mówiłeś, że robisz teraz trzy… cztery płyty?

Pham: Tak, jedną płytę mam skończoną pod względem instrumentalnym i teraz pracuję z wokalistami, żeby wypracować klimat, który sobie obrałem. I będzie to raczej klimat polski. Chciałem w ten album włożyć wszystko, co kojarzy mi się z Polską. To będzie mój pierwszy album polskojęzyczny – pierwsze piosenki polskojęzyczne, które zrobię; będę się też udzielał wokalnie. Pozostałe albumy są elektroniczne i eksperymentalne, ale wszystkie tworzę mniej więcej w tym samym czasie. Skaczę po prostu z jednego projektu na drugi.

Francis: Jestem tego bardzo ciekaw, bo chociaż tworzymy różną muzykę, znajduję się w pewnym sensie na podobnym etapie – na poprzedniej płycie robiłem utwory z angielskimi tekstami, a właśnie w tym roku wydałem polską płytę „Samiec omega”. Swoją drogą, na obu wykorzystywałem dużo wietnamskich instrumentów. Długo słuchałem od ciotek i wujków, że powinienem w jakiś sposób nawiązać do wietnamskiej muzyki. Zawsze mówiłem, że na razie nie, może kiedyś, ale w końcu rzeczywiście to nastąpiło, bo kuzynka wysłała mi samolotem przez wspólnego znajomego dwustrunowy instrument đàn nguyệt. Stwierdziłem, że skoro mam taki instrument i nikt w Polsce takiego nie używa, to sobie na nim pogram. Przez kilka dobrych lat łączyłem gitarę elektryczną z đàn nguyệtem, ale ostatnio chyba w tej konwencji się już trochę wyczerpałem i zostaję przy gitarze. Zastanawiam się, czy wam też wujkowie i ciotki mówili, że powinniście grać wietnamską muzykę?

Pham: U mnie to jest ciągle przewijający się temat, chciałbym trochę po to sięgnąć, ale też nie chciałbym być kompletnym ignorantem albo robić tego stereotypowo, tylko rzeczywiście wrzucić coś głębokiego. W sumie przypomniałeś mi o tym, że miałem pomysł na piosenkę, która byłaby jak taka wietnamska ballada. Te ballady, które pojawiają się w międzynarodowym show dla Wietnamczyków „Paris By Night”, są bardzo klasyczne i z niczym innym mi się nie kojarzą.  

Francis: Mi się kojarzą z „Careless Whisper” George’a Michaela, tylko granym na syntezatorze Yamahy. W tym programie jest rzeczywiście dużo takich ballad, czy raczej wietnamskiego bolero, bo tak się chyba nazywa ten nurt. Chociaż oni to nagrywają w Europie i Stanach, to kierują ten program głównie do Wietnamczyków i pojawiają się tam przede wszystkim tradycyjne piosenki zagrane „nowocześnie”. A właściwie raczej właśnie w stylu początku lat 90., końcówki 80.

Pham: Moim marzeniem jest zrobienie czegoś z Duy Manh, który jest w Wietnamie taką legendą jak Krzysztof Krawczyk w Polsce. Jego piosenki są o hazardzie i o tym, że ma problem z substancjami, jest takim „rockmanem”. Raz nawet zagrał w Warszawie w Sogo, klubie nocnym. Byłem na tym koncercie. Naprawdę jest to osoba, z którą chciałbym zrobić kiedyś razem utwór.

Anna: Ja mam ostatnio niewielki kontakt z wietnamską częścią rodziny, więc takiego nacisku na tę muzykę nie odczułam. Ale jak byłam mała, to śpiewałam karaoke po wietnamsku, taką piosenkę o małym bocianku. Zawsze jak dziadek przyjeżdżał, mówił: „Zagraj to, zaśpiewaj”. I śpiewałam i grałam na keyboardzie. Potem miałam epizod, że śpiewałam wietnamskie piosenki, nawet gdzieś na YouTubie można ich posłuchać. To było jakieś trzy, cztery lata temu – Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie organizowało wtedy wietnamski festiwal. Odbywały się tam pokazy tańca z wachlarzami bojowymi, teatr lalek, gotowano wietnamskie jedzenie i był koncert, który ja miałam przygotować. Znajomy odezwał się do mnie, „bo ty chyba masz korzenie wietnamskie, to może to zrobisz”. I zrobiliśmy duet z moim chłopakiem, który gra na basie, i szukaliśmy jakichś piosenek do wykonania. Momentami było trudno znaleźć coś, co dałoby się zaśpiewać. Ta muzyka jest dosyć specyficzna i niełatwo ją przełożyć na nasze europejskie instrumenty. Było jednak trochę takich bardziej nowoczesnych utworów, szczególnie spodobały mi się piosenki Mỹ Tâm – ona śpiewa bardziej zachodnio, a jej piosenki brzmią prawie jak amerykańskie. Przerobiliśmy też po swojemu jedną piosenkę dla dzieci; było ogólnie dużo zabawy z tym. Pomagała mi troszkę jedna Wietnamka mieszkająca w Polsce, która jest działaczką w Warszawie, pokierowała mnie pod kątem akcentów. To był straszny kosmos dla mnie – jak je w ogóle zaznaczyć w piosence? Czasami akcenty szły wbrew melodii, a w języku wietnamskim one są jeszcze ważniejsze niż w polskim.

Francis: To prawda. Tłumaczyła mi to kiedyś kuzynka, z którą nagrałem jedną piosenkę – ja śpiewałem po angielsku, ona śpiewała swoją zwrotkę po wietnamsku. Wcześniej ułożyłem z tatą wstępny tekst, ale ona powiedziała, że tak nie może być, bo melodia idzie do góry, a akcent w jednym słowie w dół, więc to będzie zupełnie inne słowo, jeśli ona to tak zaśpiewa.

Anna: Właśnie, tam tonalność języka wpływa na melodię. Tego nie ma w języku polskim.

Francis Tuan, fot. archiwum artystyFrancis Tuan, fot. Piotr Nykowski

Francis Tuan

Wokalista, multiinstrumentalista i kompozytor, który od kilkunastu lat działa w różnych projektach muzycznych, wydaje płyty oraz koncertuje w Polsce i za granicą. Razem z zespołem Katedra wystąpił w finale piątej edycji programu „Must Be the Music”. Obecnie wykonuje muzykę indierockową z domieszką wietnamskiego folku i ironicznych tekstów o problemach młodych dorosłych. Jest doktorem filologii polskiej, pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim.

Francis: A słuchacie na co dzień wietnamskiej muzyki? Etnicznej albo rozrywkowej?

Anna: Nie bardzo, rzadko słucham czegoś wietnamskiego, raczej siedzę w polskiej muzyce.

Pham: Mój bardzo dobry kolega wysyła mi przeróżne wietnamskie i chińskie piosenki. Studiował sinologię i podrzuca mi wszystko, z czym powinienem się połączyć. Jest chyba jakimś moim duchowym mentorem. Podsyła mi czasem coś nowego, takie rzeczy, które można nazwać „Gen Z”, jakieś nowe hiphopowe utwory czy UK drille robione przez Wietnamczyków. To jest po prostu szok.

Francis: Ja przeżyłem szok, kiedy Spotify wszedł do Wietnamu. To było parę lat temu, bardzo długo nie był tam dostępny. Z ciekawości wszedłem w wietnamskie playlisty i one są naprawdę niezłe. Pod pewnymi względami dla mnie wietnamska współczesna scena jest ciekawsza niż Polska. Oni teraz wszystko nadrabiają, wszystko dzieje się naraz. Jest taka jedna artystka Vũ Thanh Vân, która – wydaje mi się – może połączyć gusta nas wszystkich. Poza tym, że świetnie śpiewa, robi różnorodne numery, czasem indie, czasem soulowe, ma balladki, nawiązuje do muzyki elektronicznej, ma jakieś featy z raperami – a wszystko jest wspaniałe. Naprawdę ciekawie się to obserwuje, szkoda tylko, że nie wiem, o czym są te piosenki. Ale to moja perspektywa – jestem tej muzyki ciekaw, bo mam takie korzenie. Zastanawiam się, jak myślicie, czy wietnamska kultura może być w jakiś sposób atrakcyjna dla Polaków?

Muzeum Azji i Pacyfiku im. Andrzeja Wawrzyniaka

Cykl tekstów wokół kultury wietnamskiej w Polsce powstaje we współpracy z Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie, które działa już od ponad 50 lat, zostało założone 26 lutego 1973 r. przez Andrzeja Wawrzyniaka (1931–2020), dyplomatę i kolekcjonera. Obecnie kolekcja liczy prawie 23 tysiące obiektów i jest jedyną w Polsce poświęconą wyłącznie Azji i regionom Pacyfiku. Muzeum jest miejscem spotkań artystów i naukowców, dzieci i seniorów, osób pochodzących z krajów azjatyckich i polskich miłośników podróży – wszystkich, którzy pragną przenieść się wyobraźnią do odległych geograficznie krajów.

Nowa ekspozycja stała, „Podróże na wschód”, umożliwia zwiedzającym kontakt z niemal tysiącem muzealiów, obrazujących bogactwo i różnorodność kultur Azji. Znajdują się tu obiekty z krajów arabskich i Iranu, Azji Centralnej, Mongolii i Indonezji oraz galeria „Strefa dźwięków” ze stu dwudziestoma instrumentami muzycznymi.

https://www.muzeumazji.pl/

Anna: Myślę, że tak. Jak jeszcze istniał Stadion Dziesięciolecia z aleją wietnamskich barów, mój brat tam często chodził jako pół-Wietnamczyk, ale było też wielu Polaków i w ogóle ludzi z różnych kultur. Te osoby były ciekawe tego i na pewno to jest jakiś kierunek. Teraz, wiadomo, jest dużo większy dostęp do wszystkiego, ale myślę, że istnieje popyt na kulturę wietnamską.

Pham: Sporo moich znajomych interesuje się slow life’em albo aspiruje do takiego trybu życia i mam wrażenie, że Wietnam, oprócz Skandynawii, Włoch czy Hiszpanii, jest dobrym do tego miejscem i dobrą alternatywą. Ludzie są równie mili co w Hiszpanii, jedzenie jest równie dobre jak we Włoszech, a klimat chyba lepszy niż w tych wszystkich miejscach, które wymieniłem. Mam też wrażenie, że wietnamska kultura jest nienachalna i jak ktoś przyjeżdża do Wietnamu, to prędzej będzie mieć problem z zasymilowaniem wszystkich dań, które ma do zjedzenia, niż z samą kulturą. 

Francis: To bardzo ciekawe, co mówisz o slow lifie, faktycznie można coś takiego zauważyć. Zwłaszcza na wietnamskiej prowincji życie jest wolniejsze i często rytm dnia nie jest specjalnie uporządkowany. Na przykład jak ktoś prowadzi restaurację, to na dole ma lokal, na górze dom, i sobie chodzi z jednego piętra na drugie – i raczej za bardzo nie rozróżnia, czy pracuje, czy odpoczywa. Z azjatyckich krajów w ostatnich latach promują się u nas głównie Japonia przez anime i Korea Południowa przez k-pop, ale Wietnam rzeczywiście mógłby wyróżnić się tym swobodnym podejściem. W takim razie chyba rzeczywiście trzeba wrócić do nauki języka i wspólnie zapisać się na kurs!

Anna: [śmiech]

Pham: Jestem jak najbardziej za! [śmiech]

Francis: Więc do zobaczenia! A wszystkim oczywiście polecamy słuchać muzyki osób polsko-wietnamskiego pochodzenia i śledzić, co w trawie piszczy.

Pham: W trawie cytrynowej!

logo