A w co wierzysz? W start-up wierzę
rys. Xoan Baltar / CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Obyczaje

A w co wierzysz? W start-up wierzę

Aleksandra Przegalińska

Stając się start-upowcami, ludzie porzucają pesymizm i uczą się postawy deterministycznej. Pracując nad innowacyjnymi rozwiązaniami technologicznymi, stają się ludźmi przyszłości

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie wierzysz w cuda? Tradycyjne religie nie przekonują cię, a ich koncepcja świata i człowieka wydają ci się nieadekwatne? Możesz za to uwierzyć w start-up, jedną z najdynamiczniej rozwijających się religii późnego kapitalizmu. Książka Mike’a Michalowicza „Start-Up bez pieniędzy. Filozofia trzech listków papieru z 2013 roku” zaczyna się tak:

Jestem zmęczony... Zmęczony setkami, o ile nie tysiącami książek biznesowych, które są jedynie tytułami i nie zawierają treści. Większość z tych książek należałoby skondensować do jednej lub dwóch stron wartościowej treści. (...) „Start-up bez pieniędzy” ma być z założenia publikacją inną i o wiele lepszą niż tradycyjne książki biznesowe oraz przestarzałe akademickie nauki: od pierwszego do ostatniego słowa. Nie znajdziecie tu nieaktualnych koncepcji ani „zoptymalizowanej metodyki przedsiębiorczego działania”. Mój tekst przychodzi wprost „z okopów”. Cały wysiłek, doświadczenie i wszystkie swoje zasoby włożyłem w to, aby „Start-up bez pieniędzy” stał się jedną z najlepszych książek. Zdecydujcie sami, czy nią jest. Ta książka ma sprowadzić Was na ziemię, pomóc w przegnaniu sceptyków i dać Wam kopniaka w tyłek tak, byście się ruszyli i zaczęli działać. Im mniej posiadasz czegoś, co jest Ci niezbędne, tym ważniejsze się to dla Ciebie staje i tym mądrzej z tego korzystasz. Prawda ta dotyczy wszystkiego – miłości, jedzenia, pieniędzy, a nawet (lub zwłaszcza) papieru toaletowego.

Właśnie tak: należy dać nam kopniaka w tyłek, byśmy zaczęli działać. Start-upy są jak iskierka nadziei w ogólnocywilizacyjnym smęcie: ich świat jest dynamiczny, kolorowy i pełen nadziei. Każdy jest tam potrzebny, bo w tym świecie jest zawsze coś do zrobienia. Przede wszystkim zaś, może się w nim jeszcze zdarzyć coś niezwykłego. To coś niezwykłego to wedle starego nazewnictwa „cud”, a wedle nowego „innowacja zaburzająca” (disruptive innovation). Owa innowacja zaburzająca, czyli przełomowa, zmieniająca stosunki społeczne technologia, rewolucjonizuje rynek zdominowany przez technologie tradycyjne, a przede wszystkim odkrywa przed ludźmi nową, nieuświadomioną przez nich potrzebę, którą jednocześnie sama wypełnia. Tak jak Facebook, który nauczył ludzi, że bardzo ważne jest o sobie publicznie pisać i szukać aporobaty w postaci lajków, innowacja zaburzająca zmienia świat. Jaki jest ogólny kierunek tej zmiany, nie wiadomo, ale na pewno jej efektem jest INNE, a INNE w start-upowym świecie zdecydowanie jest lepsze niż znane.

Jakkolwiek trywialne może wydawać się poszukiwanie Świętego Graala start-upowej religii, czyli innowacji, dla ponowoczesnego człowieka, który rozgląda się wokół siebie, bezradnie konstatując, że wszystko zostało już zrobione, to jednak bardzo ważna możliwość. Podobnie jak dla kapitalisty z poźnych lat 90., który szczęśliwy był przed kryzysem, uważał, że życie ma sens i wszystko jest na swoim miejscu, a teraz działa w stresie, nieustannie gnany lękiem, że to wszystko runie lada chwila.

Start-upy to mekka współczesnego pozytywizmu i pragmatyzmu, ale też mozaika różnych, nierzadko sprzecznych ideologii, które niespodziewanie złożyły się w całkiem lekkostrawną całość. Podstawa jest taka: chcesz coś zmienić – działaj. I niech twoje działanie ma realne manifestacje w postaci nowych narzędzi, nowych aplikacji, nowych platform społecznościowych. Nie ma co czekać na spełnienie dziejów, które nie wiadomo kiedy nastąpi. Tu i teraz możemy zmieniać świat, czuć ekscytację i widzieć owoce swoich działań.

Religia start-upu szerokim łukiem omija mielizny współczesnego świata. Nic się nie stało – mówi – kryzysu właściwie nie było, była jedynie korekta w postaci bańki internetowej. Nie należy martwić się deficytem, kredytami, ujemnym przyrostem naturalnym. Technologie naprawią ten zdegenerowany świat, a ty możesz stać się częścią wielkiego programu naprawczego, jeśli zostaniesz start-upowcem. Wartości namnażają się cudownie, bo start-up to religia o walorach wysoce terapeutycznych. Jakże łatwo poczuć sens życia, kiedy realizuje się projekt z pasją, z ludźmi, których się lubi i którzy tę pasję dzielą, jakże miło przejść przez początkowe niepowodzenia, by na koniec odnieść sukces, jak w amerykańskim filmie.

Religia start-upowa nie jest formacją skamieniałą, wie bowiem, że petryfikacja grozi odpływem wiernych. Zatem zmienia się i upgrade’uje: najpierw dominowały w niej nurty związane z inkubowaniem projektów technologicznych w garażu, by ostatecznie zaprezetować rozwiązanie, które zadziwi świat. Guru tamtego paradygmatu był młody, zdolny i dysponujący czasem wolnym Bill Gates, który w przydomowej norze w skupieniu pracował nad podwalinami Microsoftu.

Obecnie paradygmat majsterkowania w garażu odchodzi do lamusa. Przyjmuje się raczej koncepcję lean, czyli koncepcję elastyczności w tworzeniu technologii, która wprawdzie nie jest nowa (Taiichi Ōno z Toyoty stosował bowiem filozofię lean manufacturing w fabrykach tej firmy już kilka dekad temu), ale może być z powodzeniem prezentowana jako „świeże podejście”. W tym podejściu jesteśmy elastyczni, testujemy projekt na każdym etapie jego powstawania, oddajemy w ręce beta-testerów (czyli testujących pierwsze wersje produktu), którzy dają nam feedback – informację zwrotną, a tenże feedback pozwala nam się jak najlepiej dostosować do ich potrzeb w przygotowywaniu produktu końcowego, czyli market fit.

Nie chowamy już jak Bill Gates naszego projektu w legendarnym garażu, lecz pokazujemy go światu wcześnie, nawet jeśli jest niedoskonały, tak jak niedawno Google Glass. Są przecież ludzie, którzy dadzą się pokroić (i słono zapłacą) za to, żeby móc testować coś innowacyjnego, czego nie ma nikt inny. Niech więc to robią, stając się „wczesnymi ewangelistami” (early evangelists) nowego produktu technologicznego, którzy wprowadzą go pod strzechy lub – innymi słowy – wpuszczą do mainstreamu. I nawet jeśli to nie wyjdzie, nic nie szkodzi. Przecież – przy odpowiedniej ilości zasobów finansowych – proces można powtórzyć. Na przykład, w styczniu tego roku Google ogłosił, że Glass w obecnej wersji Explorer nie będą już dostępne na rynku amerykańskim, a projekt kończy swoje funkcjonowanie jako jeden z programów centrum badawczo-rozwojowego Google. „Wcześni ewangeliści” faktycznie krzywili się na wersję beta okularów, którą za opłatą w wysokości 1500 dolarów otrzymali do testowania. Nie znaczy to jednak, że poszukiwanie zaburzającej innowacji się zakończyło. Firma zamierza skoncentrować się bowiem na opracowywaniu kolejnych wersji produktu. Po prostu skończyła się faza prototypu, a kolejne wersje okularów zaprojektowane zostaną z myślą o masowym odbiorcy. To nazywamy „poszukiwaniem nowej drogi rozwoju”.

Zdjęcie Petera Theila / fot. Heisenberg Media, flickr CC BY 2.0Peter Theil / fot. Heisenberg Media, flickr CC BY 2.0

Istnieje przynajmniej kilkunastu proroków start-upowej religii. Na ogół pojawiają się oni na konferencjach TED, w blasku reflektorów opowiadają o rzeczach, które nie śniły się waszym filozofom. Mają swoich wyznawców, którzy czytają ich hagiografie: zmagania z odrzuceniem przez fundusze kapitałowe, dzięki którym osiągają katharsis i doprowadzają do zaburzającej innowacji. Jednym z najbardziej prominentnych i bez wątpienia najbardziej radykalnych jest Peter Thiel. Thiel to niemiecko-amerykański przedsiębiorca, który wraz z Elonem Muskiem i Maxem Levchinem założył PayPala i był jego CEO. Swego czasu był mistrzem krajowym w szachach, studiował filozofię i prawo na Stanford University. Będąc powszechnie znanym libertarianinem, redagował także „The Stanford Review”, obecnie główne konserwatywno-libertariańskie pismo uniwersytetu.

Obecnie jest prezesem Clarium Capital, funduszu hedgingowego mającego 700 milionów dolarów w aktywach i jednym z menadżerów The Founders Fund, funduszu venture capital, który założył w 2005.

Bez wątpienia Thiel przez bardzo wielu ludzi z Doliny Krzemowej uważany jest za proroka. W 2004 roku mówił o migracji bańki internetowej z lat 2000 w kierunku sektora finansowego, a także o „bańce rynku nieruchomości” (z której powodu sam w 2004 roku wstrzymał się z kupnem domu Marthy Stewart na Manhattanie za 7 milionów dolarów).

Proroctwa Thiela nie ograniczają się jedynie do wizji kryzysowo-apokaliptycznych. Thiel widzi także cuda tam, gdzie jeszcze nie widzą ich inni. Pod koniec roku 2004 zainwestował na przykład 500 000 dolarów w Facebooka za 10,2% udziałów w firmie. Poza Facebookiem, Thiel zainwestował w kilka innych – wtedy początkujących – a dziś gigantycznych firm: Slide.com, LinkedIn, Friendster, Yelp, Inc., czy Palantir. Po kilku sprawdzonych przepowiedniach, poglądy Thiela – Kasandry z Doliny Krzemowej są już bardzo cenione. Do tego stopnia, że wielu ludzi przystało nawet na jego koncepcję, że sukces początkującej firmy jest ściśle powiązany z niską pensją dyrektora generalnego.

Jednakże na wizjonerskim biznesie się nie kończy: Thiel buduje także własny projekt metafizyczny. W grudniu 2010 zorganizował spotkanie z innymi przedsiębiorcami Doliny Krzemowej, którego tematem była przyszłość nauki i technologii. Wygłosił na nim opinię, że poprzez inwestowanie w idee futurystyczne społeczeństwo może podnieść stopę życiową ludzkości. I że to właśnie będzie czynił. Na przykład we wrześniu 2006 przekazał 3,5 miliona dolarów na rzecz badań zapobiegających starzeniu prowadzonych w Methuselah Foundation przez Aubreya de Greya. Thiel wierzy, że rewolucyjne podejście do badań nad starzeniem przyspieszy proces odwracania starzenia, pozwalając wielu ludziom i ich bliskim żyjącym dzisiaj cieszyć się znacznie dłuższym i zdrowszym życiem, zwłaszcza zaś ludziom wyjątkowym i utalentowanym, jak on sam. W maju 2007 Thiel przekazał 200 000 dolarów na doroczną zbiórkę funduszy Singularity Challenge, poszukujących technologii świadomej maszyny, w kwietniu 2008 zaś przekazał 500 000 dolarów na rzecz nowego Seasteading Institute, który ma na celu „założenie stałych, niezależnych wspólnot oceanicznych, aby umożliwić wymianę doświadczeń różnych systemów społecznych, politycznych i prawnych”. Jakby tego było mało, 29 września 2010 Thiel ogłosił stworzenie stowarzyszenia, które da 100 000 dolarów 20 osobom w wieku poniżej 20 lat, aby zachęcić ich do porzucenia college’u i zajęcia się przedsiębiorczością. Po co? Thiel głęboko wierzy, że tradycyjny system edukacji niszczy kreatywność, a bez kreatywności nie będzie zaburzających innowacji. Dla Thiela tworzenie zaburzających innowacji to nie tylko gwarancja profitu, lecz – przede wszystkim – poskramianie przyszłości, kształtowanie jej. Thiel konsekwetnie buduje holistyczną koncepcję nowego ładu społecznego polegającego na kontroli przyszłości. Z rozrzewnieniem spogląda na najwspanialszy – jego zdaniem – okres w historii USA, kiedy ludzie rozumieli, że przyszłość trzeba wziąć za pysk, czyli lata 50. ubiegłego stulecia. Był to złoty okres, okres „deterministycznego optymizmu”, w którym ludzie uważali, że przyszłość przyniesie pozytywy, a jednocześnie chcieli ją planować. Dziś, utyskuje Thiel, Amerykanie nadal są optymistami, ale już niedeterministycznymi – utracili zdolność planowania przyszłości. Na inne narody i cywilizacje także nie można liczyć. Europejczycy, zdaniem Thiela, zawsze byli pesymistami i nigdy nie posiedli zdolności planowania. Dlatego dziś są muzeum świata, bezużyteczną, powolną, podstarzałą bombonierką ładnych budowli. A Chińczycy? No cóż, choć planują, zarażeni są europejskim pesymizmem. Nie wiadomo, w jaki sposób dokładnie przeniknięci są tą postawą. Może byli tacy zawsze? Nie ma tu jasnej odpowiedzi. Tym niemniej, tabela „światowych postaw” zostaje wypełniona: po stronie pesymizmu w dwóch wariacjach plasują się Europejczycy i Chińczycy. Po stronie optymizmu: Amerykanie kiedyś i dzisiaj. Dla nikogo więcej nie ma miejsca. W prostym i bezkompromisowym systemie Thiela start-upy odgrywają wielką rolę. Stając się start-upowcami, ludzie porzucają pesymizm i uczą się postawy deterministycznej. Pracując nad innowacyjnymi rozwiązaniami technologicznymi, stają się ludźmi przyszłości, którzy nie tylko widzą, co stanie się jutro, ale przede wszystkim to tworzą. Start-upy to ostatni bastion możliwości panowania nad przyszłością. Dlatego trzeba do niego wpuszczać umysły nieskażone defetyzmem, biurokracją albo pojęciami takimi jak „los” czy „niepewne jutro”.

„Przedsiębiorczość” to jedyna wartość warta pielęgnowania, wartość, która ukształtowała kulturę centrum świata – Doliny Krzemowej. Inni nieudolnie starają się to centrum naśladować. Na przykład Brytyjczycy, jak zauważyła już rok temu Mariana Mazzucato w lutowym „The Economist”, zapatrzeni w start-upową Kalifornię odświeżyli własne przekonanie jeszcze z lat 70., że to właśnie przedsiębiorcze małe i średnie firmy generują wzrost. „Start-up” stał się słowem kluczem, szeptanym nabożnie w biurach korporacji i administracji. Mazzucato zauważa jednak, że start-upy i małe firmy ani nie są niedofinansowane, ponieważ już korzystają z masy przywilejów, ani też nie zajmują miejsca na piedestale, jeśli chodzi o oferowaną liczbę miejsc pracy, innowacyjność czy produktywność. Mimo to brytyjski rząd wydaje na start-upy mniej więcej tyle co na uniwersytety. Kilka przykładów karmiących podświadomość historii spektakularnego sukcesu from the scratch wpływa na ostrość widzenia. Na przykład, jak zauważa Mazzucato, w kontekście atrakcyjnych miejsc pracy, tylko 1% nowych przedsięwzięć osiąga wyniki sprzedażowe na poziomie powyżej 1 000 000 funtów 6 lat po rozpoczęciu działalności.

Koncentracja na „ekosystemach przedsiebiorczości”, gdzie start-upy w duchu synergii wspólnie będą wytwarzać jedną zaburzającą innowację po drugiej, nazywa Mazzucato obsesją. Obsesją określa także zafiksowanie na przymiotniku „inteligentny” (smart). Przy okazji stara się udowodnić, że cokolwiek zdefiniowalibyśmy jako „inteligentny wzrost”, to pojawia się on przede wszystkim tam, gdzie jest raczej wiele dużych i średnich firm niż małych, choć te duże dalekie są od romantycznych wizji kilkorga przyjaciół, którzy usiedli razem na plaży w Santa Monica, wypili piwo i wpadli na pomysł rewolucyjnej aplikacji. Marzenia o polskiej Dolinie Krzemowej także nie ustają. Wspierają je od strony finansowej prywatne fundusze inwestujące w innowacje, fundusze europejskie oraz dotacje zachęcajace przedsiębiorców i naukowców do bycia smart. Wprawdzie jeszcze żaden polski start-up nie wywołuje takich emocji jak Twitter czy Snapchat, ale w tę stronę niewątpliwie zmierzamy.

Peter Thiel na europejskie aspiracje spogląda z politowaniem. Uważa, że Europa jest oporna na start-upowe objawienie. Brakuje nam chęci do ryzykowania. Zabezpieczamy się przed porażkami naszych start-upów, wstrzykując w nie publiczne pieniądze. W ten sposób zabijamy w sobie optymizm. Chroniąc teraźniejszość, nie szkicujemy radykalnych, posthumanistycznych wizji inteligentnego, innowacyjnego społeczeństwa. Nie jest zainteresowany innymi koncepcjami, bo jego projekt metafizyczny jest kompletny. Nie jest też zainteresowany praktycznymi argumentami, iż cała Dolina Krzemowa korzystała z publicznego kapitału zalążkowego US oraz że konkretne projekty technologiczne w Stanach powstawały na zlecenie i za pieniądze rządu. Wymieńmy chociażby internet, GPS, dotykowy interfejs czy bot SIRI wbudowany w iPhone'a.

Elon Musk, partner Thiela z PayPalaElon Musk, partner Thiela z PayPalaWydaje się, że bliskie sąsiedztwo Hollywood czyni kalifornijski świat nowych technologii podatnym na legendy. Na przykład boom biotechnologiczny (oraz start-upy, które w związku z nim powołane zostały do życia) uchodzi za efekt nagłego geniuszu kilku ludzi, którzy zdecydowali, że odtąd tym właśnie będziemy się interesować i zajmować. Thiel oraz wielu innych start-upowych guru uwielbia w ten sposób o tym opowiadać. Pomijają praktyczne szczególiki, takie jak ustawa Bayh-Dole Act z 1980 roku, która pozwoliła po raz pierwszy na patentowanie wynalazków opracowanych za pomocą publicznych środków. I to ten fakt przyczynił się do wykładniczego wzrostu liczby spółek spin-off, które zaczęły się tym zajmować.

Planujące, choć pesymistyczne – zdaniem Thiela – Chiny także nie stronią od publicznych środków. Wręcz przeciwnie: uważają je za kluczowy element planowania przyszłości. 5-latka chińskiego rządu uwzględnia wydatki na poziomie 1,7 tryliona dolarów na wynalazki z dziedziny IT oraz zielone technologie, a Chiński Bank Rozwoju (CDB) inwestuje dziesiątki miliardów dolarów w zieloną gospodarkę (rzecz jasna, „inteligentną”), wspomagając koncerny takie jak Huawei. Zresztą, partner Thiela z PayPala, Elon Musk rozpoczął prace nad samochodami Tesla, które dziś niewątpliwie stanowią zaburzającą innowację w zakresie elektrycznych samochodów z półmiliardową pożyczką rządową.

A sam Thiel? Rzecz jasna, PayPal nie powstałby, gdyby nie rządowy projekt internetu. Jednak to nie ma żadnego znaczenia. Należy wierzyć, że start-upy się rodzą, rozkwitają, dzięki pasji i uporowi niezwykłych jednostek. W społeczeństwie przyszłości te jednostki będą mogły realizować swój potencjał bez żadnych przeszkód. Zamiast jednej innowacji zaburzającej na rok, będziemy ich mieć million dziennie. Jednakże, aby to mogło sie stać, musimy czym prędzej cofnąć się do mitycznych lat 50., spojrzeć przez optymistyczno-deterministyczne szkło powiększające na tę niewydarzoną rzeczywistość i zrealizować start-upowe marzenia. Czyli wrócić do przeszłości, żeby odzyskać przyszłość. Elegancka metafizyczna konstrukcja.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.