Więcej wojny niż gwiazd
„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”

12 minut czytania

/ Obyczaje

Więcej wojny niż gwiazd

Aleksandra Przegalińska

Z „Gwiezdnych wojen” uczymy się wiele, ale fragmentarycznie. Podpatrując kolejne technologie, nie zastanawiamy się nad przesłaniem całości. A ma ono kierunek odwrotny do tego, w którym zmierza nasza cywilizacja

Jeszcze 3 minuty czytania

Związki rzeczywistego rozwoju technologicznego, zwłaszcza zaś sztucznej inteligencji, z kulturą popularną są długie i zawiłe. „Gwiezdne wojny” to film, który piastuje w tej popkulturowo-technologicznej przeplatance miejsce bardzo szczególne. To nie dystopia w rodzaju „Terminatora” czy „Bladerunnera”, o której myślimy, że mogłaby się zdarzyć (jeżeli już się w pewien sposób nie dzieje), ale celowo odrealniona opowieść, naszpikowana jednakże technologiami, które chcemy – i coraz częściej możemy – mieć. Od czterdziestu lat (premiera pierwszego filmu odbyła się 25 maja 1977 roku) kształtuje naszą zbiorową wyobraźnię technologiczną, by następnie z niej korzystać w kolejnych produkcjach. „Star Wars” to fenomen na tyle długotrwały, że może karmić się rzeczywistością, którą sam stworzył.

Zacznijmy od najważniejszego. Spinająca uniwersum Moc, hojnie obdzielając zarówno Jedi, jak i Sithów, czasem porównywana jest przez krytyków i publicystów do Wielkiego Zderzacza Hadronów, dzięki któremu trafiliśmy jako cywilizacja na trop bozonu Higgsa, czyli tzw. boskiej cząstki. Mnie jednak wydaje się, że Moc to bardziej chmura danych albo sieć w swojej najambitniejszej wersji: wielka czująca i myśląca noosfera, zasilana miliardami poruszeń nas wszystkich, którzy codziennie w niej uczestniczymy, zostawiając za sobą cyfrowe ślady. Swoją drogą, można odnieść wrażenie, że akurat pod tym względem nasza rzeczywistość prześcignęła sagę. Kylo Ren z „Przebudzenia Mocy” i „Ostatniego Jedi” mógłby być raczej zawieszoną w chmurze omnipotentną wirtualną istotą niż powikłanym emo-wnuczkiem metalowego dziadka. Wprawdzie zamiast wirtualnego agenta, który jest wszędzie i nigdzie, mamy histerycznego hipstera, ale to nie szkodzi. Mimo swej „analogowości” Kylo i tak jest jedną z najwspanialszych postaci nowego rozdania sagi.

Moc może być także rozumiana jako Osobliwość – nieuchwytna nadinteligencja, łącząca to, co ludzkie, z tym, co nieludzkie, i mogąca – jeżeli się jej odpowiednio nie pielęgnuje – w każdej chwili zmienić się ze sprzymierzeńca w śmiertelną broń. Moc jest łaskawa dla Wszechświata, który umie żyć w zgodzie z ekosystemem. Kiedy ta równowaga zostaje zachwiana przez którąkolwiek z sił politycznych, cierpią wszyscy. Moc w rzadkim stanie równowagi to w istocie brak cierpienia.

Niewątpliwie tak rozumianą Moc łatwiej odczytać, sięgając po filozofię Wschodu, co jest przynajmniej częściowo zgodne z intencjami twórców, którzy na pierwszym planie prezentują Yodę – bezsprzecznie archetypicznego mistrza zen. Jednakże nie tylko myśl Wschodu dostarcza perspektywy objaśniającej sagę. Również rozmaite wersje współczesnego futuryzmu pozwalają wpasować „Gwiezdne wojny” w siatkę znajomych pojęć i zjawisk. Osobliwość, podobnie do Mocy, budzi ogromne namiętności. Wielu chce ją okiełznać i mieć dla siebie, skorzystać z niej (wystarczy spojrzeć na lansowany przez Raya Kurzweila transhumanizm, w którym on sam jako pierwszy przesiądzie się ze starego ciała do egzoszkieletu i niczym Darth Vader będzie dysponował pomnożoną mocą fizyczną i intelektualną). Osobliwość, podobnie do Mocy, budzi także lęk, i wiele osób chciałoby ją wrzucić między bajki.

Wszystkie te rejestry są w pewien sposób pokrewne, bo jeśli przyjrzeć się rozmaitym koncepcjom związanym właśnie z pojawieniem się osobliwej noosfery, w której zatraca się indywidualność, to znów widać podobieństwa do Mocy. Między myśleniem futurystycznym i wschodnim też jest wiele podobieństw: osobliwość rozumiana nie jako zyskujący świadomość robot, lecz jako połączenie wszystkich umysłów w jedną potężną sieć, można zdecydowanie porównać do stanu nirwany.

Zejdźmy jednak kilka poziomów metafizycznych niżej i przyjrzyjmy się, co z narzędziowni „Gwiezdnych wojen” już wypreparowaliśmy. Od dłuższego czasu realizujemy fantazje o mieczu świetlnym. W wyniku eksperymentalnych manipulacji cząsteczkami światła niedawno udało się stworzyć działa świetlne z powodzeniem funkcjonujące na otwartych wodach. Wykorzystuje je amerykańska marynarka wojenna, a sama technologia nosi wdzięczną nazwę Laser Weapon System (LaWS). Niestety, poza tym, że jest to technologia bojowa, a nie pokojowa, ma jeszcze jeden potężny minus: światła wcale nie widać. Z kolei myśliwce X-Wing musiały zainspirować Elona Muska do stworzenia bardzo zbliżonego produktu w ramach SpaceX: rakiety Falcon 9, której hiperdźwiękowe powierzchnie kontrolne pozwalają stabilizować całą strukturę przy lądowaniu.

Wspaniałym, ale i trudnym do skopiowania obiektem jest także Imperial Walker At-At (All Terrain Armored Transport) – pojazd bojowy (a właściwie maszyna krocząca) o wysokości 22,5 metrów, używany przez siły Imperium Galaktycznego do transportu piechoty i wyposażenia oraz niszczenia celów naziemnych. Na stworzenie robota-zwierzęcia musieliśmy długo czekać, bo jest to – wbrew pozorom – szalenie trudne zadanie. Jego realizację dopiero niedawno umożliwiło pojawienie się dziedziny nazywanej ucieleśnioną robotyką. Prace nad zwierzopodobną maszyną bojową prowadzone są w firmie Boston Dynamics. BigDog, czyli czworonożny robot stworzony w 2005 roku i finansowany przez amerykańską agencję obronną DARPA, miał służyć w amerykańskiej armii, jednak projekt został czasowo zawieszony ze względu na hałaśliwość. Wielki Pies jest napędzany za pomocą silnika połączonego z systemem hydraulicznym, a zamiast kół ma cztery nogi, co pozwala mu na poruszanie się na różnych powierzchniach. Został zaprojektowany do uniesienia 150 kg ekwipunku i może poruszać się z prędkością 10 km/h po terenie nachylonym do 35 stopni. Kolejne projekty Boston Dynamics: Cheetah, LittleDog, SandFlea, LS3 czy Atlas – to także dalecy kuzyni At-At. (Skądinąd również przemysł dziewiarski dla psów interesuje się Imperial Walkers. Okazuje się, że dzięki kostiumowi składającemu się z szarego uniformu zaprojektowanego z wieloma detalami oraz części na głowę nasz pies może przypominać At-At i walczyć ze złem. Myślę, że ten odprysk „Gwiezdnych wojen” należy pozostawić bez komentarza).


W ubiegłorocznej (choć chronologicznie relatywnie starej) części sagi sporo znajdziemy nawiązań do pozatechnologicznej rzeczywistości: Imperium urzęduje na zalanej słońcem rajskiej wyspie (ostatecznie jest imperium ekonomicznym – imperium tego 1%, które jest w posiadaniu większości wszechświatowych zasobów), a targana walkami Jedha wygląda jak Aleppo. Jest i Darth Vader – absolutnie niezwykły ze swoją mesjanistyczną zgodą na tragizm, z nieżyciem rozpiętym między zakosztowaniem pełni a radykalną utratą. Cierpi w robotycznym ciele, staje się maszyną do zabijania, by na końcu – w przeciwieństwie do satrapów i dyktatorów naszej galaktyki – zawrócić z drogi zła. Ze smutkiem trzeba przyznać, że taki nawrócony Terminator raczej się w naszym świecie nie przydarzy.

„Gwiezdne wojny” to niewątpliwie technologiczny inkubator i intelektualny napęd zarówno dla inżynierów, jak i fantastów. Niestety jest to napęd o jednoznacznie bojowym zabarwieniu, choć gwoli uczciwości trzeba wspomnieć o bionice. Darth Vader to wszak zrealizowane marzenie o działającym egzoszkielecie – jego ręka i obie nogi zostały zastąpione bionicznymi protezami. W naszej rzeczywistości ten obszar technologii od kilku lat rozwija się znakomicie. Wystarczy spojrzeć choćby na rodzimy startup vBionic, budujący bioniczne kończyny dla osób z niepełnosprawnościami. Tu, szczęśliwie, mówimy już nie o technologiach bojowych, lecz ratujących życie i zdrowie, na przykład pozwalających osobom na wózku inwalidzkim chodzić samodzielnie z wykorzystaniem bionicznych nóg i interfejsu mózg-maszyna.


Wreszcie, w najnowszej części sagi, „Ostatnim Jedi”, pojawiają się na chwilę roboty kuchenne i prasujące, które dbają o dietę i porządek w szeregach Najwyższego Porządku. Twórcy filmu wykazali się tutaj faktycznie refleksem, jako że zupełnie niedawno pierwsze prawdziwie sprawne ramię kuchenne zostało zaprezentowane światu.


„Ostatni Jedi” to także ukłon w stronę internetu rzeczy – a nawet internetu wszechrzeczy. Pojawiają się tu masowo urządzenia śledzące (trackery) i wszelkiej maści sensory, służące do przechwytywania informacji o położeniu statków rebeliantów czy wykorzystywane do komunikacji Lei Organy oraz Rey. Podobnie jak dzisiejszy internet rzeczy, także trackery w „Gwiezdnych wojnach” bardzo często nie działają i wciąż relatywnie łatwo je oszukać. Wielki Brat czyha za rogiem, ale jeszcze go tu nie ma.

Z „Gwiezdnych wojen” uczymy się wiele, ale fragmentarycznie. Podpatrując kolejne technologie sagi, nie zastanawiamy się nad przesłaniem całości. A to przesłanie ma kierunek odwrotny do tego, w którym zmierza cywilizacja zachodnia. Świat „Gwiezdnych wojen” jest rozległy i inkluzywny. Targają nim konflikty, ale niekwestionowaną w nim wartością jest różnorodność. Z każdym kolejnym epizodem – a w „Ostatnim Jedi” staje się to już oczywiste – uniwersum coraz bardziej się relatywizuje, a podział na dobrych i złych jest stopniowo zawieszany. Widzimy walkę interesów oraz zmagania i trudności niejednoznacznych bohaterów, z Kylo Renem na czele.

„Gwiezdne wojny” to wielka pochwała hybrydyzacji, mieszania i otwartości. Nawet celem złowrogiego Imperium nie jest homogenizacja, tylko kolonizacja i podbój. Imperium nie chce stać się zamkniętą na cztery spusty autarkią, lecz rozszerzać swoje wpływy. Uniwersum „Gwiezdnych wojen” jest także światem posthumanistycznym, gdzie ludzie, roboty i rozmaite inne gatunki koegzystują ze sobą na zasadzie równości. Maszyna nie jest tu przedstawiona jedynie jako zabójczy terminator, lecz jako partner, towarzysz doli, bardzo ludzki w swoich potrzebach i nierzadko szlachetniejszy niż ludzie w swoich działaniach.

Saga pokazuje w istocie starcie między techniką zhumanizowaną i techniką tępego militaryzmu. Działanie rebeliantów jest podyktowane pobudkami płynącymi z humanizmu (ten obraz nieco pęka wprawdzie w „Łotrze 1”, ale wciąż jest prawdziwy). Naprzeciw temu staje technika militarystyczna, której celem jest złowroga ekspansja. Ta posthumanistyczna perspektywa oznacza dążenie do radykalnej rewizji tradycji humanistycznej. Zresztą, cały spór posthumanizmu z humanizmem ma swe źródło w krytyce podmiotu i postulowanej przez humanistów „emancypacji”. Sama koncepcja emancypacji, rozumianej jako uznanie równej, przyrodzonej wartości oraz prawa do samostanowienia każdej jednostki, nie jest przedmiotem krytyki. Posthumaniści wskazują jednak, że nie powinno się jej ograniczać tylko do homo sapiens. W tym duchu również autorzy „Gwiezdnych wojen” kreślą sylwetki bohaterów, przyznając innym gatunkom, a także bytom sztucznym, takim jak BB-8 czy R2D2, podmiotowość równie mocną (w sensie ontologicznym i społecznym), co ludzka. Wprawdzie nadal mamy tu do czynienia z maszynami, które w strukturze społecznej są uplasowane niżej od ludzi, ale niewątpliwie są z nimi w relacjach partnerstwa i przyjaźni.

Wystarczy spojrzeć na relację BB-8 i pilota Poe Damerona. Jakże różni się ona od popularnego ostatnio w mediach społecznościowych obrazka z fabryki produkującej sex roboty, która niedawno zaczęła masowo sprzedawać swoje wytwory. Nie bardzo pomaga fakt, że Arabia Saudyjska przyznała obywatelstwo robotowi humanoidalnemu o imieniu Sophia, skoro wiadomo, że chodzi jedynie o ruch PR-owy, a nie o poważną debatę o statusie i przyszłości robotów społecznych w naszym świecie.

Jednak we współczesnym świecie nie ten nurt refleksji próbujemy podejmować. W tle „Gwiezdnych wojen” nieustająco majaczą zimnowojenne nastroje, jakże zresztą aktualne w obecnym politycznym rozdaniu konfliktów religijnych i światopoglądowych. Byłoby jednak dobrze, gdyby saga inspirowała nie tylko w tym zakresie. Może zamiast kolejnego bojowego drona warto byłoby wspólnym wysiłkiem zacząć replikować międzygalaktyczne wielokulturowe społeczeństwo, w którym robot pokojowo koegzystuje z człowiekiem, a człowiek z Wookieem?