„Obłęd, obłęd! wszędzie obłęd! Gdziekolwiek spojrzę badawczym okiem, w miast i świata kroniki złote, powód chciałbym znaleźć, dlaczego aż do krwi i kości ludzie się męczą i dręczą stale w daremnie dzikiej złości! – śpiewa Hans Sachs, mistrz szewski, w trzecim akcie „Śpiewaków norymberskich” Richarda Wagnera, operze wystawionej w Polsce po raz pierwszy od ponad 100 lat.
Scenograf Matthias Engelmann rozbił wyraz Wahnsinn (obłęd) na dwa słowa (Wahn – urojenie i Sinn – zmysł). Wymalował je czcionką gotycką jako graffiti na ścianach przytłaczającego, bliżej nieokreślonego, wnętrza. Scenę ciasno zabudował na planie trójkąta, którego wierzchołek zamknął gigantycznymi drzwiami.
Ta klaustrofobiczna przestrzeń odrealnia historię „Śpiewaków norymberskich”. Fabuła splata dwa wątki: jeden to historia cechu rzemieślników, którzy są jednocześnie śpiewakami stającymi raz w roku w szranki konkursowe, druga – to historia miłosna Ewy (Monika Mych-Nowicka) i Walthera von Stolzinga. Ona jest córką złotnika Pognera (Rafał Korpik), on – rycerzem przybyłym z Frankonii. W tym roku zapowiada się wyjątkowy turniej, ponieważ zwycięzca otrzyma nie tylko tytuł mistrza, ale także rękę Ewy. Od pierwszego spotkania między Ewą a Waltherem iskrzy. Rycerz, żeby posiąść ją za żonę, musi wygrać turniej śpiewaczy, zmierzyć się z „obłędem” śpiewaków norymberskich. Oni od pokoleń układają swoje pieśni według sprawdzonych wzorców. Tymczasem przybysz proponuje rozwiązania poetyckie i muzyczne zupełnie nowe, naturalne, które się nikomu nie podobają. Tylko szewc Sachs (Frank van Hove) orientuje się, że inność i świeżość mają swoją wartość. Kiedy odkryje, że Ewa i Walther są w sobie zakochani, postanawia im pomóc, wymyślając intrygę, która zdezawuuje fałszywego Sixtusa Beckmessera (Bjørn Waag), najbardziej zainteresowanego małżeństwem z posażną złotnikówną. Piękny to gest ze strony Sachsa, zważywszy, że w pewnym momencie sam pomyślał, iż mógłby zostać mężem Ewy.
Reżyser Michael Sturm miał pomysł. Potraktował „Śpiewaków norymberskich” jako swego rodzaju operę autotematyczną. W trakcie uwertury wprowadził postać Wagnera przechadzającego się po scenie. Kompozytor przygląda się postumentowi, który w finale okaże się konkursową estradą. Wagner miał świadomość, że proponuje dzieło zupełnie inne od dotychczasowych, opartych na mitach germańskich… Do tematyki dostroił muzykę, która potrafi być monumentalna i patetyczna, zabawna i liryczna (landrynkowa, jak chcą niektórzy). Dodana przez inscenizatorów postać Wagnera delikatnie odwraca uwagę od perypetii miłosnych bohaterów i podkreśla rolę pieśni idealnej, która może doprowadzić do obłędu.
Michael Sturm wzbogaca poznańską wersję „Śpiewaków norymberskich” motywami biblijnymi i mitologicznymi. Mnoży drobne pomysły, które nie łączą się w logiczną całość, a czasami mylą tropy, jak choćby w finale drugiego aktu. Zamiast bijatyki oglądamy wtedy jakiś popkulturowy kataklizm. Na scenie pojawiają się figury znane z najróżniejszych parafii: od postaci w maskach przeciwgazowych, przez Króliczka Playboya, członków Ku Kux Klan, SS-manów, mężczyznę ze świńskim ryjem.... po Śmierć wyjętą z „Siódmej pieczęci” Bergmana. Mieszają się one z bohaterami opery. Postaci te wykonują somnambuliczny taniec, po czym wszyscy zalegają na scenie a kurtyna opada.
Znacznie lepiej brzmi finał opery, kiedy niekwestionowane zwycięstwo odnosi Walther, a Sachs śpiewa wielką arię o wyższości sztuki niemieckiej i narodu niemieckiego. W jej trakcie Walther z Ewą odchodzą w głąb sceny. Zwycięzcy turnieju nie zależy na tytule mistrza, zadowala się miłością. Anonimowy tłum maszeruje w zgodnym rytmie pieśni.
Kiedy Sachs kończy swój hymn pochwalny na cześć Niemiec, widzi, że tłum kroczy w idealnym porządku dalej i śpiewa. Wchodzi między ludzi i próbuje ich powstrzymać, rozgonić, zburzyć porządek, który wcześniej wychwalał. Dopiero wtedy prawdopodobnie uzmysławia sobie, do czego doprowadził. To chyba najlepszy pomysł inscenizacyjny reżysera. W ten prosty sposób przestrzega przed konsekwencjami, jakie niesie ze sobą popadnięcie narodu w samouwielbienie.
Richard Wagner, „Śpiewacy norymberscy”, Michael Sturm (reż.), Gabriel Chmura (dyr.),
Teatr Wielki w Poznaniu, premiera 4 marca 2018 „Śpiewacy norymberscy” stanowią wyzwanie muzyczne. Niekwestionowanym bohaterem poznańskiej inscenizacji był Frank van Hove. Dawno nie widziałem i nie słyszałem śpiewaka obdarzonego taką świadomością sceniczną. Każdy jego gest i ruch wypływał z muzyki. Śpiewał nieskazitelnie, przy okazji budując postać pogłębioną psychologicznie. Kiedy na moment poczuł, że mógłby zabiegać o względy Ewy, dało się wysłyszeć w jego głosie młodzieńczość, w sytuacji, kiedy chciał podkreślić swój autorytet, jego głos nabierał dostojeństwa, majestatu, a kiedy knuł intrygę, bawiąc się zadufanym Beckmesserem, jego głos stawał się „dowcipny”, lekki… Do poziomu Franka van Hove dostroiła się Monika Mych-Nowicka. Partię Ewy zaśpiewała pięknie, wydobywając z muzyki wszystkie odcienie i subtelności. Niestety, z trójki śpiewaków najsłabiej wypadł Christian Voigt (Walther). Okazało się, że tenorino, a nie tenor, wygrywa turniej i „wyśpiewuje” sobie żonę. Nieprawdopodobne i niewiarygodne. Początkowo sądziłem, że specjalnie w pierwszym akcie śpiewa delikatnym głosem, by w turnieju olśnić wszystkich. Prawda była smutniejsza. Został źle obsadzony. Z kolei Bjørn Waag (Beckmesser) i w drobnej rólce Szymon Mechliński (Fritz Kothner) potrafili głosem i talentem aktorskim stworzyć przekonujące scenicznie postaci.
Koncepcja muzyczna Gabriela Chmury rozczarowała. Orkiestrze Teatru Wielkiego pod jego dyrekcją brakowało wyczucia nastroju, dynamiki i tempa. W „Śpiewakach norymberskich” nastrój zmienia się co chwilę i orkiestra może pobawić się nim, podmalować atmosferę, wreszcie pokazać, że muzyka tej opery różni się od „Parsifala”, „Lohengrina”, „Walkirii”, „Zygfryda” czy „Złota Renu”. Dlatego chciałbym jeszcze raz obejrzeć „Śpiewaków norymberskich” w Poznaniu, po warunkiem że za pulpitem dyrygenckim stanie ktoś, kto wydobędzie z tej muzyki choćby tylko tyle, ile wydobyli reżyser ze scenografem.