Spośród kompozytorów XX wieku Igor Strawiński zostawił po sobie najwięcej, bo aż osiemnaście, partytur baletowych. Największe emocje nieustannie budzi „Święto wiosny”. Opera Wrocławska w jednym wieczorze połączyła arcydzieło z późnym, a zarazem mniej znanym baletem – „Grą w karty”.
Wrocławska „Gra w karty” zaczyna się już na widowni. Inicjuje ją tancerka oznaczona plakietką Dama Pik. Szybko wyszukuje wśród publiczności partnera, z którym przenoszą się na scenę. Igor Strawiński, tworząc „Grę w karty”, miał na myśli pokera. Pod tą anegdotyczną opowieścią, którą na scenie zrealizował w 1937 roku George Balanchine, kompozytor ukrył metaforę życia jako gry, dziś już mocno wyeksploatowaną. Jacek Przybyłowicz, choreograf wrocławskiej inscenizacji, zrezygnował z anegdoty, zatarł podział na rozdania, nie wskazał wprost postaci wiodącej, która mogłaby się kojarzyć z Jokerem. Wszyscy są sobie równi. W jego grze każdy toczy swoją grę z każdym, także z widzem.
„Gra w karty” należy do nurtu neoklasycznego w twórczości Strawińskiego. W muzyce słychać odgłosy V i VIII symfonii Beethovena oraz „Zemsty nietoperza” Straussa. Wyraźnie wybrzmiewa też cytat z Uwertury do „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego. Ponadto bardziej wytrawne ucho wyłapie wpływy Czajkowskiego, Delibes'a, Ravela i oczywiście autocytaty z koncertu skrzypcowego i „Mavry”. Wszystko to jest przefiltrowane przez własną technikę kompozytorską Strawińskiego. Ta różnorodność motywiczna daje nieograniczone możliwości interpretacyjne choreografowi. Skorzystał z tego Jacek Przybyłowicz, tworząc serię klasycznych duetów (męsko-męskich, damsko-damskich, mieszanych), tercetów, kwartetów… Najmniej w tej choreografii wariacji i scen zespołowych, co wydaje się logiczne i słuszne, bo gry (zwłaszcza miłosne, a te w spektaklu dominują) toczą się najczęściej między dwojgiem, w trójkącie, rzadziej w czworokącie.
Różnorodność tematyczna, tak muzyki, jak choreografii, powoduje, że akcja sceniczna czasami jest pełna humoru, a czasami staje się groźna. Gra pomiędzy tancerkami i tancerzami pozbawiona jest jednak namiętności, dominuje raczej dystans, kalkulacja, by nie powiedzieć chłód. Niby tak, to przecież cechy charakterystyczne wytrawnych graczy. A graczy tancerzy znalazł Przybyłowicz we Wrocławiu bardzo dobrych, zwłaszcza w zespole tancerek, z których niemal każda posiada umiejętności solistki.
„Gra w karty”, fot. Marta Ankiersztajn-Węgier
Każdy choreograf, który mierzy się ze „Świętem wiosny” Igora Strawińskiego, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, o czym chce rozmawiać z publicznością. Uri Ivgia i Johana Grebena nie interesuje fabuła baletu Strawińskiego ani rytuał płodności. Choreografowie zobaczyli w muzyce Strawińskiego opowieść o społeczeństwie zamkniętym, którego członkowie skazani są na siebie i powinni się jakoś ułożyć.
Od pierwszej sekwencji ruchowej rozpoznajemy pochodzenie choreografów (Uri Ivgi wyszedł z Kibbutz Contemporary Dance Company, Johan Greben z Holenderskiego Baletu Narodowego). To ruch zdecydowany, kanciasty, ciężki, fizyczny, a zarazem sensualny, chwilami dziki i nieokiełznany. Różne odcienie tego ruchu znakomicie charakteryzują zbiorowość, w której co jakiś czas okazuje się, że ktoś odstaje, jest inny, słabszy, Igor Strawiński, „Gra w karty” i „Święto wiosny”, choreografia: Jacek Przybyłowicz („Gra w karty”), Uri Ivgi, Johan Greben („Święto wiosny”), dyr. Sebastian Perłowski,
Opera Wrocławska, premiera: 27 kwietnia 2019„wymięka”. Grupa dzieli się na podgrupy, z których każda wybiera nowego lidera i ofiarę. Oprawcy i ofiary się zmieniają. Każdy tancerz musi zbudować natychmiast własną biografię. Choreografia jest gęsta, adekwatna do atmosfery, która panuje w muzyce Strawińskiego.
Ivgi i Greben od czasu do czasu pozwalają na chwilę wytchnienia: raz są to sekwencje biegania (tancerze stają się jakby bardziej prywatni, co osłabia napięcie dramaturgiczne), innym razem grupy figuratywne zastygłe w bezruchu (swego rodzaju krótki komentarz do tego, co się już wydarzyło). Szamocąc się od ściany do ściany, bohaterowie próbują znaleźć sposób dostania się do jedynego otworu wysoko nad sceną. Po wielu próbach dociera do ich świadomości, że aby się tam dostać, trzeba się wspiąć na plecy drugiego człowieka. A to oznacza, że ktoś musi stać się ofiarą. Ten ostatni zostanie w „jaskini”, ponieważ nie będzie miał się na kim wesprzeć. W interpretacji choreografów najwyższą cenę zapłacił silny mężczyzna (znakomity w tej roli Robert Kędziński), a nie słaba kobieta.
Ivgi i Greben nie pozwalają widzowi na odbiór z dystansem. Temu spektaklowi nie można się przyglądać. On wsysa i zmusza do znalezienia własnej ścieżki w tej historii, domaga się utożsamienia z jednym z bohaterów uwięzionych w tym zamkniętym świecie…
Styl tańca zaproponowany zarówno przez Przybyłowicza, jak i duet Ivgi & Greben okazał się bliski tancerzom Opery Wrocławskiej. Widać, że dobrze go czują. Są prawdziwi. Zabrakło im tylko wsparcia ze strony orkiestry Opery Wrocławskiej, którą na premierze dyrygował Sebastian Perłowski. „Gra w karty” i „Święto wiosny” pochodzą z różnych okresów twórczości Strawińskiego i wymagają innego odczytania. W „Grze w karty” orkiestra nie potrafiła niuansować bogactwa nastrojów, a w „Święcie wiosny” brakowało jej wyraźnie precyzji oraz energii graniczącej w tym dziele z dzikością.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).