Sąsiedzi

Aleksandra Kumala

Łatwość, z jaką Karpińska uderza w przeróżne narracyjne tony, sprawia, że jej krótkie formy zaskakują świeżością i fantazją. Ich lektura jest lekka i przyjemna, rzekłabym nawet, bez cienia złośliwości, doskonale niezobowiązująca

Sąsiedzi

Jeszcze 1 minuta czytania

Sąsiedzi

Wszyscy znamy ten specyficzny sposób okazywania uczuć. Jeśli – przy odrobinie szczęścia – sami nie mamy takich wspomnień, bez trudu możemy wyobrazić sobie szczebiotliwą ciocię, która na widok pulchnych dziecięcych policzków nie będzie w stanie powstrzymać się przed ich uszczypnięciem. Policzki bohatera jednego z opowiadań Marii Karpińskiej o takie pieszczoty po prostu się prosiły. Już jako pięciolatek potrafił jednak dobrze wykorzystać sytuację. Bez cienia sprzeciwu poddawał się rytuałowi, by następnie złożyć krewnej propozycję nie do odrzucenia. Opłata za napisanie zamówionego tekstu (o dowolnej treści i w dowolnej formie), bo o takiej usłudze mowa, wynosiła co prawda tylko złotówkę, ale nie to jest najważniejsze. Liczy się co innego: pomimo upływu lat jego copywritingowa oferta najwyraźniej nie straciła na ważności.

„Mogę napisać wszystko. Wszystko, co tylko chcecie – gorąco zapewnia narrator w prologu „Żywopłotów”. – Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Powiecie co, a ja napiszę. Czasem chwilę się zastanowię, ale niedługo. Parę, paręnaście sekund, a potem to już pójdzie jak lawina słów z literackiego wulkanu. Będziecie zaskoczeni, jak wartkim nurtem to ze mnie wypływa. Usiądę, choć niektórzy ponoć piszą na stojąco, ale ja jednak usiądę, wezmę ołówek, pióro, długopis, czy co tam macie, i napiszę. I będziecie zadowoleni. Obiecuję”.

Maria Karpińska, „Żywopłoty”. W.A.B., 176 stron, w księgarniach od lutego 2020

I rzeczywiście, kolejne opowiadania, układające się w chronologiczny, choć wcale nie oczywisty, ciąg, dowodzą wprawy i swobody w posługiwaniu się słowem – tak narratora, jak i autorki. Każda z historii to osobny, ciekawie pomyślany i precyzyjnie skonstruowany mikrokosmos; każda rozgrywa się gdzie indziej, skupiona wokół innego motywu przewodniego i bliska innej konwencji; każdą wypełniają inne detale i inni, zarysowani mocną kreską bohaterowie i bohaterki. Wymiana scenografii i obsady odbywa się szybko i sprawnie, a na kameralnej scenie – siedem, stosunkowo krótkich części – co rusz prezentowany jest całkiem nowy spektakl. Raz bohater pracuje w palmiarni, innym razem wykańcza glif okienny albo pomaga zaprzyjaźnionemu barmanowi w sprzątaniu lokalu. Raz akcja toczy się w szpitalnej sali, innym razem w policyjnym pokoju przesłuchań, na rusztowaniu czy w osiedlowym bloku. Miejsce zawsze pozostaje bliżej niedookreślone, a zarazem całkiem zwyczajne i znajome. Właściwie wszystko spowija tu aura zwyczajności, codziennego życia, błahych czynności i scenariuszy zachowań.

Zwyczajność nie jest jednak w przypadku „Żywopłotów” synonimem nudy. Wprost przeciwnie: łatwość, z jaką Karpińska uderza w przeróżne narracyjne tony (choć zawsze jest męsko i pierwszoosobowo), sprawia, że jej krótkie formy pozytywnie zaskakują świeżością i fantazją. Ich lektura jest lekka i przyjemna, rzekłabym nawet, bez cienia złośliwości, doskonale niezobowiązująca. Przez gawędziarskość i humor, przez nieustanne zagajanie wciągnie czytelników i czytelniczki do wnętrza kolejnych mikroświatów, do ścisłego centrum całkiem zwykłych i jednocześnie osobliwych wydarzeń. Jest w tych historiach rodzaj niewymuszonego humoru („Śpiew ptaków wokół, nasze wilgotne dłonie, jej zielone oczy – wszystko to przypominało mało oryginalną scenę z komedii romantycznej i zepsuć ją mogły tylko moje myśli o tym, że trzymam ręce w ziemi pełnej robaków nadżerających zwłoki fikusa”), jest prostota, bezpretensjonalność i zawadiactwo.

W jednym z rozdziałów natrafiamy na opis pacjenta, zwanego pierwszym panem, który „hoduje żywopłot z opakowań po lekach, kartonów chusteczek higienicznych lub plastikowych butelek soku, tworząc w przypadku tych ostatnich coś w rodzaju rzędu tui bądź też innych krzewów wysłaniających”. Dzielący z nim salę narrator rozumie i szanuje tę potrzebę intymności. Tym bardziej że – jak sam dodaje – „za żywopłotem pierwszego pana zaczyna się moje terytorium”. W swoim udanym debiucie Maria Karpińska robi coś podobnego: oddziela od siebie poszczególne części, dba o ich odrębność, jednocześnie nie uniemożliwiając spojrzenia na nie w szerszym planie, odczytania w całościowym trybie. Każde opowiadanie osadza w fabularnym i językowym konkrecie, skupiając – niekiedy wręcz fiksując – na czymś uwagę postaci, odbiorczyń i odbiorców. Bardziej niż ewentualnych podobieństw czy wspólnych mianowników (czasy współczesne, polskie realia, być może nawet ten sam bohater-narrator i jego losy na przestrzeni dziesięcioleci) unika jednoznaczności, ostateczności i dopowiedzeń.

Tytułowy „Żywopłot” zdaje się zastępować zużytą już nieco w literaturze metaforę labiryntu. Nie chodzi o mylenie tropów ani też o to, kto kogo przechytrzy. Strategia autorki jest znacznie mniej radykalna i zdecydowanie efektywniejsza, bo oferuje sporo odbiorczej swobody. Pozwala szukać przerzedzeń, podglądać, przedzierać się przez gęstwinę. Pozwala tym opowieściom żyć ze sobą po sąsiedzku, a ich czytelnikom i czytelniczkom – eksplorować okolicę, z poszanowaniem prywatności bohaterów lub bez baczenia na nią.