Niezależny, eksperymentalny teatr Grzegorza Laszuka w spektaklu „Śmierć i umieranie” nawiązuje do hasła tegorocznych rezydencji Komuny Warszawa „Hello darkness my old friend”. Materiałem bazowym stają się „Trzy dzienniki” złożone z notatek trzech osób: Ingrid Bergman (Ingrid von Rosen) – ostatniej żony Ingmara Bergmana, samego Bergmana i ich wspólnej córki Marii.
Ingmar Bergman znany był z burzliwego życia miłosnego i erotycznego. Miał 5 żon, 9 dzieci z różnymi kobietami, a sama Maria von Rosen dowiedziała się, że była jego córką, mając 22 lata. Jednocześnie z Ingrid von Rosen reżyser stworzył najdłuższy i ponoć zaskakująco udany związek. 11 października 1994 roku Ingmar dowiedział się, że żona jest śmiertelnie chora. Dzienniki zaczynają się wpisem z dnia poprzedzającego diagnozę (nowotwór żołądka), kończą w chwili śmierci Ingrid. W spektaklu Laszuk odwraca tę kolejność. Zaczynamy od końca i cofamy się do początku, kiedy rodzina poznaje prawdę o nieuleczalnej chorobie. To zakłócenie linearności czasu jest świetnym chwytem, wybijającym widza z jego nawykowego umoszczenia się w przemijaniu. Reżyserski kij zawraca rzekę czasu i daje widzowi poczucie jego umowności, a zarazem możliwość dokładnej analizy tego, co się właściwie dzieje.
Spektakl jest rozpisany na trzy osoby i – zapowiedziane głosem lektora filmów Bergmana, Piotra Borowca – organy Yamaha Electra D-80, ponoć kultowe. Przy czym doniesienie o ich istnieniu i ikoniczności już na wstępie rozładowuje potencjalnie minorowy nastrój przedstawienia. Jacek Poniedziałek, Marta Zięba i Anna Wojnarowska, stojąc przy pulpitach, czytają kolejno zapiski Bergmana, Ingrid i Marii z czasu choroby i umierania von Rosen.
„Śmierć i umieranie”, reż. Grzegorz Laszuk, premiera 16 lipca 2021Nie znajdziemy w nich wzniosłych myśli, wadzenia się z Bogiem, rozpaczy czy analizy lęku. Dominują opisy codzienności, informacje o tym, kto co zjadł na obiad, czy mu smakowało, jak spał, co go boli. „Odbija mi się na kwaśno. Zjadliwy zapaszek fiaska” – notuje Bergman. W zapiskach córki i Bergmana przebija wyparcie całej sytuacji i słabo ukrywana chęć, aby „wszystko było jak dawniej”; niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że Bergman ma jakiś żal do żony o całą tę sytuację, czuje się niekomfortowo z tym, że nie jest w centrum uwagi, że musi zmagać się z tym odchodzeniem, które stwarza dla niego sytuację mocno niewygodną. Nie ma w tych notatkach żadnych reżyserskich autokreacji, nie przemawia w nich Wielki Artysta, tylko zwykły człowiek, którego w popłoch i emocjonalny dyskomfort wprawia choroba żony i fizyczny, namacalny widok jej odchodzenia.
Nagle Laszuk dokonuje wolty i klimat spektaklu zmienia się. Forma zaczyna nawiązywać do performatywnych realizacji kuratora tego sezonu w Komunie, szwedzkiego artysty wizualnego Marcusa Öhrna. Wpływ jego estetyki, często balansującej na granicy dobrego smaku, jest wyraźny. Strzępy notatek bohaterów, jak w spektaklach Szweda, stają się tłem dla wyjątkowo plastycznych sytuacji scenicznych. W pewnym momencie ciężar zdynamizowania akcji spoczywa już tylko na improwizacji aktorów, performujących ekscentryczny układ taneczny do uwspółcześnionego przeboju Anny Jantar „Nic nie może wiecznie trwać”. Wreszcie w rytm bossa novy performerzy wykrzykują do widzów koniugacje czasownika „żyć” i powiązanych z nim czynności, nie pomijając i defekowania, nazywanego bardziej swojsko „sraniem”. Ten grubą kreską rysowany festiwal życia opatrzony zostaje hasłem „umieranie to życie”.
Jednocześnie aktorzy wchodzą w interakcję z widzami, badając ich nastroje in statu nascendi i komentując je na gorąco. Czy udało się tę widownię rozśmieszyć? – to ich główne pytanie. Sprawia ono, że apologia zwyczajnych czynności życiowych zaprawiona jest nutą goryczy.
Ponoć Bergman całe życie bał się śmierci i już w 1957 roku – przełomowym dla swojej kariery – zrobił film właśnie o tych lękach. „Siódma pieczęć” to opowieść, moralitet o średniowiecznym krzyżowcu Antoniusu Blocku, który powraca z Ziemi Świętej do Szwecji cały i zdrowy, ale okazuje się, że niespodziewanie przychodzi po niego Śmierć. Rycerz wyzywa Śmierć na pojedynek szachowy i właściwie nie chce nawet wygrać tego życia, tylko przedłużać tak tę grę, aby zyskać na czasie i zdążyć znaleźć odpowiedź na pytanie, czy Bóg istnieje, jaki sens ma życie, jaka jest istota przemijania. Ta przypowieść zyskuje obecnie dodatkowe znaczenie, w końcu w filmie kraj rycerza pustoszy zaraza. Ludzi dziesiątkuje dżuma i paraliżuje strach przed nagłą śmiercią.
W „Siódmej pieczęci” i w „Śmierci i umieraniu” mamy operowanie grozą, nieuchronnością śmierci i komizmem, który rozładowuje napięcie. Ten balans na granicy smutku i żartu odarł skutecznie temat z minorowego patosu. W końcu odmieniając czasownik „umierać” przez osoby, przestajemy odczuwać dreszcz grozy, a sama śmierć staje się elementem codziennej krzątaniny. Proste, a dzięki namacalnej, mocnej formie Laszukowego teatru nagle znów poruszające.