Na opak
Maxim Sarychau, „Martwy punkt”, widok nocnego miasta, czerwiec 2016, Mińsk, Białoruś

Na opak

Rozmowa z Maximem Sarychauem

Od dawna coś wisiało w powietrzu, coś przeczuwaliśmy. Właściwie zawsze towarzyszył nam strach. Choć pozornie miasto funkcjonowało normalnie, rozwijały się instytucje kultury, życie toczyło się zwykłym torem

Jeszcze 5 minut czytania

VERA ZALUTSKAYA: W 2016 roku nakręciłeś film pod tytułemLunch”. Jego bohaterami są uchodźcy z Czeczenii. W jakich okolicznościach powstawał twój projekt?
MAXIM SARYCHAU:
Doszło wtedy do kryzysu migracyjnego na białorusko-polskiej granicy. Ludzie uciekali z Czeczenii przed prześladowaniami Ramzana Kadyrowa i podległych mu służb. Wybierali drogę przez Białoruś, bo tutaj mogli się dostać bez wizy. I, często całymi rodzinami, dzień w dzień, od rana do wieczora, jeździli pociągami z Brześcia do Terespola, żeby ubiegać się o azyl polityczny w Polsce. Statystycznie rzecz biorąc, trzeba było podjąć około pięćdziesięciu prób przekroczenia granicy, żeby polska Straż Graniczna w ogóle przyjęła wniosek i zgodziła się go rozpatrzyć. Dlatego w Brześciu pojawiło się w tamtym czasie mnóstwo Czeczenów. Jedna z organizacji zajmujących się ochroną praw człowieka, Human Costanta, zaproponowała wtedy stworzenie wystawy, która pomoże nagłośnić problem. Tak narodził się projekt „Twierdza Europa. Wschodni Bastion”, a ja wziąłem w nim udział na zaproszenie kuratorów ekspozycji, Aliaxeya Talstoua i Ilony Dergach.

Na nagraniu widzimy grupę dzieci, które – siedząc plecami do widza – jedzą obiad w olśniewającej przepychem sali, utrzymanej w stylu stalinowskiego klasycyzmu. Już sam ten obrazek wywołuje jakiś dziwny niepokój, a informacja, że patrzymy na małych uchodźców, dodatkowo potęguje poczucie odrealnienia. Dlaczego zdecydowałeś się pokazać w filmie właśnie tę scenę?
Czeczeni, którzy podejmowali próby przekroczenia granicy, wynajmowali w Brześciu mieszkania, ale kiedy skończyły im się pieniądze, niektórzy przenosili się na dworzec. Po prostu tam zamieszkali – zdarzało się, że w jednym momencie przebywało tam naraz na przykład dwadzieścia rodzin, czyli około pięćdziesięciorga ludzi. Nocowali w poczekalni. Niesamowite wrażenie, widziałem coś takiego pierwszy raz w życiu: dorośli ludzie i małe dzieci przykryci kocami śpią na drewnianych ławkach. Jedli co najwyżej zupki chińskie, bo nie mieli gdzie normalnie przygotować sobie posiłków. A za dnia dworzec wyglądał jak przedszkole. Chciałem zrobić coś dla tych dzieci, sprawić, żeby opinia publiczna je przede wszystkim zauważyła – zakładników całej sytuacji, zależnych z jednej strony od polityków, z drugiej od niefortunnych decyzji własnych rodziców. Ujęcie tematu narzuciła mi sama przestrzeń. Po remontach brzeski dworzec robi monumentalne wrażenie. Uchodźcy byli obcym elementem na tle wszystkich tych kolumn i sklepień, nie pasowali tutaj. Na dworcu mieści się restauracja, ale nie mieli do niej wstępu. Dlatego pojawił się pomysł, żeby wynająć ją na parę godzin, dać dzieciom coś ciepłego do zjedzenia i spróbować wpisać je w tę przestrzeń. Wolontariusze z Human Costanty znali wszystkie rodziny, więc mogli wytłumaczyć im, o co chodzi, zapewnić, że nie pokażemy twarzy dzieci. To był podstawowy warunek – chodziło o ludzi, którym cały czas groziło niebezpieczeństwo. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że na miejscu są agenci Kadyrowa, którzy przyjechali z Czeczenii, żeby monitorować sytuację.

Dzisiaj, gdy tysiące uchodźców są wykorzystywane przez Alaksandra Łukaszenkę w politycznej rozgrywce na granicy, łatwo zapomnieć, że w Białorusi wciąż toczy się walka o demokratyczną przyszłość. Tym ważniejsze wydaje nam się podkreślanie, że białoruskie społeczeństwo nie jest monolitem o twarzy dyktatora. Niezależna kultura, o której jest ten numer, najlepiej o tym świadczy. Na numer składają się przełożone na język polski teksty pisane przez białoruskie autorki i autorów.

Teksty stanowią część projektu „Wzmacniacz krzyku. Białoruska sztuka w czasach protestu”, w którym mieści się także podkast z autorami oraz zorganizowana przez naszego partnera, Instytut Goethego w Warszawie, debata online.
Partnerami projektu są także: Fundacja Białoruski Dom w Warszawie, Chrysalis Magazine oraz Institut für Auslandsbeziehungenmagazyn KULTURAUSTAUSCH.

Po konsultacjach z autorami zdecydowaliśmy się zapisywać imiona i nazwiska białoruskie w transkrypcji angielskiej – w wersji spójnej z formami, w jakich funkcjonują one w międzynarodowym obiegu. Wyjątkiem są nazwiska osób, które znane są już w Polsce w standardowym zapisie.

A jak zareagowały miejscowe władze?
Białoruskie władze zachowywały się jakby nigdy nic. Nie zaostrzały w żaden sposób sytuacji, nikt nikogo nie wyganiał. Po prostu udawały, że nic się nie dzieje. Uchodźcy nie łamali prawa, spokojnie siedzieli w poczekalni, płacili za bilety, wynajmowali mieszkania. Sami mieszkańcy reagowali różnie. Niektórzy zobaczyli okazję do zarobku i podnosili ceny wynajmu. Ale wielu ludzi pomagało, choćby oddając odzież dla potrzebujących.

Jeśli dobrze rozumiem, uchodźcy nie mogli poprosić o azyl w Białorusi, bo groziło im, że zostaną wydaleni do Rosji. Polska była dla nich bramą do Europy, ale większość nie chciała też tam zostawać.
Pamiętam, jak Rosjanie zażądali deportacji jednego Czeczena. Prawnicy pomogli mu złożyć wniosek o azyl w Białorusi, ale nic z tego nie wyszło. Został deportowany, na granicy z Rosją przekazano go w ręce służb. Białoruś nie jest bezpiecznym miejscem. Nie dziwi mnie też, że ludzie chcą się dostać do kraju rozwiniętego gospodarczo – i tak, Polska nie jest krajem docelowym.

Zrealizowałeś jeszcze jeden projekt poświęcony uchodźcom.
Razem z dziennikarzem portalu Meduza zrobiliśmy obszerny materiał, spisaliśmy monologi Czeczenów, którzy wyjeżdżają z kraju. To ważny tekst, bo w tamtym czasie problem dopiero się zaczynał, a my opowiedzieliśmy rosyjskojęzycznej publiczności, przed czym uciekają ci ludzie. W tamtym czasie nie było to jeszcze takie oczywiste.

Mam wrażenie, że w 2016 roku i później w Polsce temat tamtych uchodźców przeszedł właściwie bez echa. Media nie poświęcały mu uwagi i mało kto w ogóle wiedział, że na granicy coś się dzieje. Dziś jest zupełnie inaczej. Na czym polega różnica między tamtą i obecną sytuacją?
Zdumiewa mnie i zachowanie uchodźców, i władz. Z jednej strony zadziwiająca jest naiwność ludzi, którzy przyjeżdżają do Białorusi przekonani, że Polacy prędzej czy później pozwolą im przekroczyć granicę. Z drugiej, jeśli alternatywą ma być ryzykowanie życia na morzu, przeprawa przez las i spanie w namiocie nie wydają się znowu tak straszną perspektywą. Ogromna różnica między dwiema sytuacjami, o których mówimy, polega na tym, że obecny kryzys jest bardzo na rękę białoruskim władzom – mają teraz doskonały instrument nacisku na Europę. I, co przerażające, żerują na ludzkiej naiwności, żeby zemścić się za unijne sankcje, a państwowa telewizja rozkręciła cały spektakl wokół tego, co dzieje się na granicy.

Jak właściwie przedstawiają sytuację państwowe media?
Pokazują wszystko w takim świetle, że trudno nie zgodzić się z ich retoryką – to jest właśnie najciekawsze. Zarzucają Europie niehumanitarne traktowanie uchodźców i nieprzemyślaną politykę migracyjną. Patrząc z zewnątrz, można odnieść wrażenie, że Europa ma za nic ludzkie życie i los uchodźców. Jak dotąd problem nie został rozwiązany. Ludzie wciąż płacą po dwa tysiące euro i ryzykując utonięcie, płyną przez morze, żeby w ogóle móc złożyć wniosek o azyl. A białoruska propaganda skrzętnie wykorzystuje tę koszmarną sytuację, żeby postawić w złym świetle Europę i Polskę. Przedstawiciele niezależnych mediów nie mają prawa wstępu do strefy przygranicznej, więc obraz, który dostajemy, jest mocno wykrzywiony. Zaskakujące, że właśnie teraz władze postanowiły rozprawić się z narodową ksenofobią. Białorusini noszą w sobie głęboko zakorzeniony lęk przed obcymi. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy nigdy nie mieli okazji zetknąć się z przedstawicielami odmiennych kultur czy osobami o innym kolorze skóry. A teraz nagle propaganda mówi im: przecież to tacy sami ludzie jak wy, po prostu znaleźli się w ciężkiej sytuacji, musieli uciekać ze swojego kraju, trzeba im pomóc. Jeszcze pół roku temu nikt nie powiedziałby czegoś takiego w telewizji, a tu proszę.

Maxim Sarychau

Ur. 1987, fotoreporter i artysta wizualny, mieszka i pracuje w Mińsku. W swoich projektach odwołuje się przede wszystkim do tematu przemocy w różnych jej formach, interesuje się zagadnieniami wspólnotowej pamięci i historii. Współtwórca platformy SHKLO, dotyczącej białoruskiej fotografii i sztuk wizualnych.
http://www.sarychau.com/

Z kolei w opozycyjnych mediach nierzadko można spotkać się z ksenofobicznymi wypowiedziami. W szkole słyszymy, że Białorusini to bardzo tolerancyjny naród, tymczasem okazuje się, że wcale tak nie jest.
Nie potrafię tego pojąć. Kto jak kto, ale ludzie, którzy sami uciekli z kraju, a przy tym mieli to ogromne szczęście i przywilej, że dostali azyl i mogli legalnie zostać w Polsce czy w Litwie, powinni rozumieć, dlaczego ktoś inny musi uciekać przed niebezpieczeństwem. W takiej sytuacji białoruski paszport jest luksusem. Jeśli jesteś Kurdem, nie masz szans nawet na wizę turystyczną. Niewiarygodne, że ktoś, kto sam przeszedł przez to wszystko, może nie dostrzegać tak oczywistej analogii. Ja też nasłuchałem się oczywiście, jaki to z nas niby tolerancyjny naród, pisali o tym w podręcznikach. Tylko że wciąż pamiętam, jak – chyba gdzieś w ósmej klasie – uciekałem przed naziolami, którzy czekali, żeby spuścić nam łomot po koncercie, albo jak w szkole uciekaliśmy przed bandą idiotów, którym nie podobało się, że ktoś słucha innej muzyki albo zafarbował włosy na dziwny kolor. Świetnie pamiętam tamtą lekcję białoruskiej tolerancji i nie mam już co do niej żadnych złudzeń. Sądzę, że opowieści o białoruskiej otwartości na inne kultury, o tym, jak wszyscy radośnie żyją obok siebie, to jeden wielki mit.

Maxim SarychauMaxim Sarychau, „Martwy punkt”

Porozmawiajmy o głównych tematach twojej twórczości: strachu i przemocy. Projekt „Martwy punkt” pokazuje – także na poziomie symbolicznym – to, co dzieje się dziś w Białorusi, i jak wyglądają relacje między państwem a obywatelami.
Myślę, że ten projekt – nad którym zacząłem pracować w 2015 roku i który rozwijałem przez kolejnych pięć lat – w jakimś sensie wyprzedził i zapowiedział wydarzenia 2020 roku. Podjąłem w nim temat przemocy fizycznej stosowanej przez aparat państwowy. Użycie przemocy jest uprawnione, jeśli państwo sięga po ten instrument na podstawie umowy, jaką zawarło z obywatelami. Problem zaczyna się w momencie, kiedy działania władz wymykają się spod kontroli społecznej i dochodzi do łamania podstawowych praw, praw człowieka jako takich, także prawa do życia. W ramach tego projektu sukcesywnie gromadziłem historie i motywy, które ilustrują przemocowe praktyki białoruskiego reżimu. Wśród nich znalazł się m.in. kadr z 2017 roku przedstawiający odcisk palca. Widać na nim czerwone kropki – to skan opuszka przetworzony przez oprogramowanie służące do rozpoznawania tożsamości. Dziś widzę ogromny potencjał metaforyczny tego obrazu. Linie papilarne porównałbym do naszej aktywności w internecie: na Telegramie, forach czy zakazanych stronach. A czerwony kolor symbolizuje działanie państwa, które próbuje nas zidentyfikować na podstawie śladów zostawionych w sieci, naszego cyfrowego odcisku. To oczywiście przenośnia, ale bez problemu mogę sobie wyobrazić, jak ogromne ilości informacji analizują funkcjonariusze państwowi, jaką masę zdjęć i nagrań z demonstracji – zrobionych przez nich samych czy przez cywilnych fotografów – przepuszczają przez oprogramowanie do rozpoznawania twarzy, żeby namierzyć ludzi, którzy brali udział w protestach w 2020 roku albo byli aktywni na innych polach, żeby ich unieszkodliwić, zamknąć w więzieniu, unicestwić.

Weźmy inne zdjęcie, które ma chyba najmocniejszy wydźwięk symboliczny. To ujęcie nie ma żadnej wartości dokumentalnej i zostawiłem je bez podpisu. Widzimy na nim odwróconą, rozkopaną ziemię – ktoś dopatrzył się tu nawet perspektywy nieboszczyka w mogile. Makabryczne skojarzenie. Ta ziemia symbolizuje w moim obecnym odczuciu rok 2020, który drastycznie zmienił życie ogromnej liczby ludzi; rok, w którym Białorusini stracili swoje domy, stracili swój kraj, w którym wszyscy znaleźliśmy się w jakimś dziwnym zawieszeniu. Człowiek marzy o powrocie do normalnego życia, ale to już niemożliwe. Przyjaciele wyjechali. Idąc po Mińsku, nie wpadasz już co krok na kogoś znajomego, samo miasto też się zmieniło – a może w ogóle przestało istnieć. Nie funkcjonują już ulubione miejsca. Jakby tamten dawny świat odwrócił się do góry nogami, wszystko jest na opak. Zwykle to zdjęcie jest prezentowane na samym końcu, dopełnia cały materiał dokumentalny. Każdy może je interpretować po swojemu. Tak widzę je dziś.

Maxim SarychauMaxim Sarychau, „Martwy punkt”

„Martwy punkt” to projekt fotograficzny?
Obok zdjęć wykorzystuję też grafiki. Użyłem ilustracji z podręczników medycznych i książek poświęconych sztukom walki, żeby pokazać mapę najbardziej wrażliwych punktów na ciele człowieka. Sens tego obrazu staje się zrozumiały dla odbiorcy, dopiero kiedy doczyta, dlaczego oznaczono właśnie te miejsca. A wtedy zaczyna patrzeć na ludzkie ciało z nowej perspektywy.

Czym się kierowałeś, wybierając przedstawione historie?
Ten projekt nie ma jakiejś z góry założonej struktury, starałem się uchwycić temat z różnych stron. Są tu zdjęcia przedstawiające realia więzienne, opowiadające o przemocy ze strony milicjantów, przekraczaniu uprawnień, torturach. Na jednej z fotografii widać egzekucję w lesie – to inscenizacja tego, w jaki sposób kara śmierci była wykonywana w latach 90., scena zrekonstruowana na podstawie książki napisanej przez byłego szefa mińskiego aresztu śledczego, Alkaeva. Niektóre kadry pokazują techniki inwigilacji. O, na przykład tutaj funkcjonariusz w cywilu robi zdjęcia demonstrantom. Teraz oczywiście zmienili styl, przypominają bardziej kibiców piłkarskich, chodzą w sportowych ciuchach, część ma nawet brodę. Nie wyróżniają się z tłumu. Jest zdjęcie grobów w Kuropatach – nawiązanie do sowieckiej przeszłości Białorusi. Chociaż żyjemy już w innym państwie, mechanizmy represji pozostały takie same.

Maxim Sarychau, „Martwy punkt”

Współpracowałem także z archiwum wileńskiego Muzeum KGB. Zachowały się materiały, które pokazują, w jaki sposób służby próbowały identyfikować ludzi biorących udział w protestach – wtedy jeszcze ręcznie numerowało się uczestników na zdjęciach, a potem ustalało ich tożsamość. Dziś nie trzeba już nic robić ręcznie, są specjalne algorytmy, całą robotę wykonują komputery. Technologia idzie do przodu, ale sens, cele i metody kontroli pozostały te same.

Kiedyś niewielu ludzi o tym myślało, dziś trauma i poczucie zagrożenia są chyba powszechnym doświadczeniem.
Kiedy pracowałem nad swoim projektem w latach 2015–2017, dochodziło już do represji, choć nie na tak ogromną skalę, jakiej doświadczyliśmy w 2020 roku. Ale coś wisiało już w powietrzu, coś przeczuwaliśmy. W jakimś sensie właściwie zawsze towarzyszył nam strach. Pozornie miasto funkcjonowało normalnie, rozwijały się instytucje kultury, życie toczyło się zwykłym torem. Mińsk wyglądał jak miasto europejskie. To był moment liberalizacji, względnego spokoju. Czasem przymknęli jakiegoś aktywistę, ale to były pojedyncze przypadki. Uwieczniałem poszczególne epizody, przejawy przemocy. Na początku 2017 roku byliśmy świadkami pierwszej fali protestów na tle ekonomicznym i ich tłumienia. Włączyłem ten wątek do swojego projektu. Ale to była zaledwie rozgrzewka przed 2020 rokiem. O ile wcześniej ofiarą represji padali konkretni opozycjoniści, którzy otwarcie krytykowali władzę czy podejmowali aktywność polityczną, o tyle w 2020 roku przez milicyjną maszynkę do mięsa przepuszczono już nie sto, nie dwieście, a tysiące ludzi. Takiej skali nie da się już przeoczyć, machina nabrała rozpędu. Mój projekt ma ponure przesłanie – pokazuje, jak kruchymi organizmami jesteśmy. Opowiadam o tym, jak łatwo złamać ludzkie ciało, jak państwo może zrobić to z każdym z nas. Nie wiem, jak będą odbierać go ludzie, którzy doświadczyli fizycznej przemocy na własnej skórze. W każdym razie, kiedy ja patrzę dziś na swój projekt – po tej fizycznej i psychicznej traumie, której doświadczyliśmy jako naród – czuję jeszcze większy ból.

Jak w takich warunkach tworzyć sztukę?
W obecnej sytuacji nie jestem w stanie tworzyć jako artysta, jako fotograf, pozostając w swoim kraju, a nie chcę stąd wyjeżdżać. To takie dziwne rozdarcie. Już wcześniej w Białorusi nie było miejsca dla sztuki zaangażowanej politycznie, ale dawaliśmy radę funkcjonować w niszach wolnych od cenzury i za granicą. Tak było do 2020 roku. Teraz ryzyko jest tak duże, że nawet kiedy działam poza Białorusią, ogranicza mnie strach przed konsekwencjami, jakie mogą dotknąć mnie po powrocie, jeśli ściągnę na siebie uwagę. Zniknął margines wolności, nie ma już żadnej bezpiecznej przestrzeni, w której mogliby działać artyści. A emigrować nie chcę, mimo że sporo czasu spędzam poza krajem.

Dziś – nie tylko w Białorusi, ale także w Polsce – bardzo aktualne jest pytanie o sens sztuki, o to, po co właściwie tworzyć.
Dotarło do mnie, że tworzenie sztuki jest dziś ogromnym przywilejem – ludzie, którzy zarabiają na życie jako artyści, paradoksalnie często nie mogą sobie na ten luksus pozwolić. Trzeba mieć na starcie wystarczająco dużo pieniędzy na zaspokojenie podstawowych potrzeb albo utrzymywać się z innej pracy. W obecnych warunkach nie widzę możliwości, żeby czerpać sensowne dochody z działalności artystycznej. Mój ostatni film – „Undercover Artist” – jest poświęcony właśnie temu problemowi. Dlatego rozstałem się ze złudzeniami, że mogę uczynić ze sztuki swój zawód. Moja twórczość jest dla mnie formą reagowania na to, co dzieje się wkoło, możliwością zabrania głosu. Liczy się także sam proces, który powinien być źródłem satysfakcji i energii do działania. Czasem to kwestia aktualności podejmowanych tematów, czasem poczucia, że mówi się coś ważnego, a czasem po prostu zajęcia się tym, co interesuje nas najbardziej.

Przełożyła Agata Wróbel

Opublikowano w ramach linii projektowej „RAZAM-RAZEM-ZUZAM” z przekazywanych przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec.

Logotypy AA, CSC i FWPN

Projekt dofinansowany przez:

Logo Instytutu Goethego