Wynalazek miłości, czyli homo­seksu­alność jako przygoda
Charles Demuth, „Three Figures in Water”, 1916 / The Barnes Foundation, rawpixel, CC BY 4.0

26 minut czytania

/ Obyczaje

Wynalazek miłości, czyli homo­seksu­alność jako przygoda

Jacek Dehnel

To, co robiliśmy, było poza nawiasem. Skoro nic nie mogło uzyskać aprobaty, wszystko było równie złe – ale tym samym równie dobre. Skoro wszystko było zboczone, to i wszystko niewinne. Byliśmy drużyną Robin Hooda, szeryf i tak chciał nas powiesić

Jeszcze 7 minut czytania

Kawiarnia nazywała się Szczotki, Pędzle i mieściła się w ciemnawej klitce przy Tamce, w lokalu, gdzie przez lata faktycznie jakiś rzemieślnik pracowicie działał z włosiem; świadczył o tym pozostawiony napis PĘDZLE SZCZOTKI, wyklejony na witrynie wielkimi literami z czerwonej folii samoprzylepnej w niepowtarzalnym stylu najntisów. Majster odszedł na emeryturę albo gentryfikacja wypędziła go do lamusa, jak sporą część warszawskiego rzemiosła, ale i kawiarnia przetrwała krótko, bo parę lat (sprawdzam właśnie na Facebooku, na tych Powązkach zamkniętych firm, że trzy i pół roku: od stycznia 2009 do lipca 2012). Ale to właśnie tam dowiedziałem się, że coś się zmieniło.

Było lato, dzień tak słoneczny, że nawet do Szczotek, Pędzli trochę tego żółtego światła napłynęło, a oni napłynęli razem z nim; musieli mieć po szesnaście, może siedemnaście lat, zbyt długie ręce i nogi, jak to w tym wieku; jeden z nich nosił słomkowy kapelusz. Już samo to stanowiło – w kraju tym, gdzie winą jest dużą czapkę na głowie nosić nieczarną – rebelii ziarno. Ale oni weszli, bardzo zainteresowani sobą i bardzo niezainteresowani resztą świata, jak wszyscy zakochani nastolatkowie, po czym w najlepsze zaczęli się migdalić. Nie żeby aż do migdałków, ale znów: jak wszyscy zakochani nastolatkowie. W sensie: nastolatkowie hetero, którzy na migdalenie się (w granicach rozsądku) w miejscach publicznych mieli i mają społeczny placet.

Niemal dokładnie pół wieku wcześniej, w 1967 roku, czterdziestopięcioletni Philip Larkin notował w wierszu „Wysokie okna”:

Gdy widzę parę dzieciaków i wiem, że
Ona spiralę nosi albo bierze
Jakieś globulki, a on ją posuwa,
Myślę: to właśnie jest ten raj, o którym

Wszyscyśmy, starzy, marzyli […].

W przeciwieństwie do narratora wiersza – zostawmy na boku, na ile to sam Larkin – nie patrzyłem na nich z zawiścią. Może dlatego, że miałem trzydziestkę i nie czułem, że coś zostało mi bezpowrotnie odebrane? Przeciwnie, byli zachwycający, całą tą swoją źrebakowatością, w której uroda i pewność siebie łączyły się z niezgrabnymi ruchami. I jasne: byli, na oko, atrakcyjnymi chłopcami z klasy średniej w centrum dużego miasta, a wszystko to dawało im solidną podbudowę, punkty w grach społecznych. Jednak dla mnie nastoletniego byłoby to nie do pomyślenia.

Niewiele później pojechałem do Gdańska, żeby jako pan pisarz odwiedzić miejsce, w którym sporą część tej swojej nastoletniości spędziłem: moje dawne liceum. Odpowiadałem na pytania, uśmiechałem się do zdjęć, podpisywałem książki i kronikę, ale gdzieś między tymi rutynowymi sprawami pokazano mi dwóch chłopaków, którzy byli parą. W sensie: że cała szkoła wiedziała. Więcej: jako że jeden z nich był z bardzo konserwatywnej rodziny, cała szkoła, uczniowie, nauczyciele, wtajemniczeni rodzice, solidarnie dopilnowali, żeby ta rodzina się o tym nie dowiedziała – nie na zasadzie jakiegoś spisku, po prostu było dla nich zrozumiałe, że muszą tych dwóch chronić.

W tym samym liceum, kiedy do niego chodziłem, nie było ani jednego geja.

Wyruszamy na poszukiwanie naszych queerowych korzeni. Spróbujemy opisać homo-, trans- i bidziedzictwo, bo wiemy, że queer jest też specyficznie polski.
„Hom-e. Nienormatywne historie Polski” to cykl, w którym przybliżamy kulturę polską od strony tęczy. Historyczki i reporterów zachęcamy do pogłębionych kwerend w archiwach, badaczy kultury i krytyczki do odważnych reinterpretacji. Osoby LGBTQ+ walczyły na frontach wojen, współtworzyły ruch Solidarności, stały w kolejkach po pralki, szukały szczęścia. Są częścią naszej historii. Ich duma jest naszą wspólną dumą.

Cykl dedykujemy naszemu zmarłemu we wrześniu 2021 roku przyjacielowi, współredaktorowi „Dwutygodnika”, Pawłowi Soszyńskiemu, który był pomysłodawcą, siłą napędową i twórcą tego projektu, dobrym duchem wielu queerowych historii.

*

To znaczy oczywiście był, byłem. Ja. I ten, i tamten, i jeszcze inny, o których się dowiadywałem po latach. Łącznie z moim pierwszym licealnym crushem, któremu wysyłałem rozmaite sygnały (jak się potem okazało: zbyt słabe). Ale nikt nie był ujawniony: ani jako gej, ani bi, ani lesbijka, ani trans. A o binarności to się można było co najwyżej dowiedzieć na kółku matematycznym.

Przez lata wydawało mi się, że w moim byciu gejem nie ma nic ciekawego. W tym sensie, że to w ogóle jest naturalne (i – gdyby nie homofobia – tyleż ciekawe jak to, jaki się ma kolor włosów czy oczu: można coś na ten temat napisać, wymyślić jakieś metafory, ale nie jest to szczególnie produktywne tekstowo), a przede wszystkim dlatego, że tak mają wszyscy. Wszyscy geje mojego pokolenia to znali, o czym mieliby słuchać? Byliśmy wszyscy mniej więcej w tym samym miejscu, w tym samym rozdziale, na tej samej stronie. Jasne, nasze sytuacje mogły się różnić w szczegółach – że kogoś bardziej gnębiono w szkole, kogoś mniej, ktoś miał gorszą sytuację w domu, ktoś lepszą – ale były to tylko anegdoty, wariacje na dobrze znany temat.

Dopiero wtedy, jako trzydziestolatek, uświadomiłem sobie, że wyrasta inne pokolenie, dla którego moje doświadczenie wcale nie jest oczywiste. Że – również pod tym względem – istniejemy w czasie.

*

Tytuł „Homoseksualność jako przygoda” pewnie się kojarzy z: „wicehrabia znany był ze swoich przygód” czy „wuj Leon miał z tym panem przygodę w sanatorium” albo „Arkadiusz w szalecie spotykał przygodnych kochanków” (wszystkie te trzy frazy również istnieją w czasie, istniały w czasie, są naszą-nienaszą zbiorową historią i prehistorią). Przygoda, afera, awantura, romans. Ale nie chodzi mi o to znaczenie. Nasza homoseksualność była przygodą, bo nie dostawaliśmy żadnej mapy.

Kiedy to piszę, czuję się śmieszny, jak jeden z „Four Yorkshiremen” ze skeczu Monty Pythonów (nie, nie wiedzieliśmy, że jeden z nich, Graham Chapman, był gejem, a ze swoim facetem adoptował czternastolatka, który uciekł z domu; nie wiedzieliśmy, bo nikt o tym nie mówił), licytujący się z innym, że w dzieciństwie gnieździł się z całą rodziną nie w ziemiance, a w pudełku po butach, leżącym na środku drogi. Ale tak było: ani map, ani książek zbójeckich.

Był program „Luz”, w którym opowiadano o AIDS. Jadłem obiad i spytałem matkę, o co chodzi z tymi homoseksualistami, a ona powiedziała, dość rzeczowo, że są to panowie, którzy wsadzają siusiaki w pupę innym panom, zawsze się przy tym obcierają, powstają drobne ranki i przez to wchodzi wirus. Oczywiście trudno z perspektywy tylu lat dokładnie zrekonstruować, o co dokładnie pytał tamten ośmio- czy dziewięciolatek, ale jestem dość przekonany, że nie chodziło mu o mikrourazy odbytu i szczegółowy opis seksu analnego. Był to pierwszy raz, kiedy rozmawiałem z rodzicami o homoseksualności, i jak mi się zdaje, ostatni, aż do mojego coming outu (który zresztą wtedy też się nie nazywał coming outem; i nie, nie mieliśmy toreb z tęczą).

Ale ostatecznie nie mogę o to winić mojej matki; ona też nie dostała żadnej mapy.

*

Słowa „pedał” użyłem po raz pierwszy w jednej z zabawowych bójek, jakie staczaliśmy z bratem; pamiętam nawet dokładnie, za którym fotelem się kotłowaliśmy (rzuciłem to bez złości, zazwyczaj obrażaliśmy się wzajemnie określeniami pasożytów, znalezionymi w atlasie zwierząt, jak łazik świński albo rzęsistek pochwowy). Dostałem za to solidną reprymendę od babci, która spytała: „Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy?”. Nie wiedziałem, o, jak dalece nie wiedziałem.

*

Po raz pierwszy poczułem coś do innego chłopca w jednej z pierwszych klas podstawówki, jako ośmiolatek może (mniej więcej wtedy, kiedy matka wyjaśniła mi tyleż rzeczowo, co nieoczekiwanie, zagadnienie seksu analnego), na wycieczce szkolnej. Chłopiec był bardzo piękny i odważny, jeździł konno i ho, ho. Chciałem przebywać w jego towarzystwie, bawić się z nim, tak, jasne – ale w jakiś inny sposób, którego nie umiałem określić. Nazywał się Atreyu, mieszkał w krainie Fantazji i wyglądał mi na mojego rówieśnika. Faktycznie, grając w „Niekończącej się opowieści”, miał lat trzynaście, a kiedy go oglądałem, był już siedemnastolatkiem. Takie rzeczy są bardzo ważne w tym wieku.

Bo kochałem się też w Nel; i powiedziałem o tym matce, która powiedziała mi, że jest to raczej miłość niemożliwa, bo aktorka nie jest już małą dziewczynką, tylko jest ode mnie starsza o jakieś dwadzieścia lat. Pamiętam, jak, zapłakany, leżałem w wannie i liczyłem, w jakim wieku będzie, kiedy osiągnę pełnoletność i będę mógł wziąć z nią ślub. Czy trzydziestosiedmiolatki czasem poślubiają osiemnastolatków? Powiedziano mi, że jest to możliwe, ale bardzo rzadkie.

Ale o Atreyu nic nie wspomniałem. Czemu? Skąd wiedziałem, że mogę się przyznać do zakochania w błękitnookiej Nel, a do zakochania w czarnookim Atreyu już nie? I czy Nel była pierwsza, czy zastępcza? Czy płacząc, że jest dla mnie nieosiągalna, płakałem tak naprawdę z powodu innej nieosiągalności?

*

Później, kiedy byliśmy nastolatkami i szukaliśmy bardziej świadomie, dostępna była tylko jakaś powściągliwa homoarcheologia: Rimbaud, Wilde, Proust, Mann, pojedyncze teksty Iwaszkiewicza, Andrzejewskiego, Stryjkowskiego. Ja, z moim inteligenckim uprzywilejowaniem, miałem do dyspozycji jeszcze album Beardsleya i ten urywek w „Na wspak” Huysmansa o chłopcu z ulicy Babylone o ustach jak wiśnia. Wszystko to opłotkami, wszystko naokoło, tak że trzeba było się przez to uważnie przekopywać. Dopiero „Chłopcy”, książka Montherlanta zdjęta z jednej z półek, gdzie stała biblioteczka mojej matki z jej czasów studenckich (kupowała seriami, serie były wtedy dobre), i kolejne dzieła Geneta, wygrzebywane w antykwariatach i na taniej książce, były czymś, czym można się było zachłysnąć.

Homoseksualistą mojego dzieciństwa był Steven z „Dynastii”, człowiek, którego życie seksualne polegało na potrząsaniu złotą grzywą. Kiedy w kinach pojawiła się „Filadelfia”, miałem trzynaście lat; ze szkołą by nas na to nie zabrali, rodzice by ze mną na to nie poszli; może gdybyśmy pożyczali kasety wideo, byłoby inaczej, ale ten aspekt dorastania w najntisach mnie ominął. Dlatego też pierwszym filmem z gejowską sceną miłosną, jaki widziałem w życiu, było „Całkowite zaćmienie” Agnieszki Holland.

I nie, wcześniej żadnego porno, bo internet był na korbkę, kosztował miliony sestercji, blokował linię telefoniczną i był groteskowo powolny; kiedy w szkole na informatyce mieliśmy „czas wolny” i chciałem sobie ściągnąć jakiś obrazek (nie, nieseksualny, średniowieczną iluminację), to do końca lekcji udało mi się załadować jakąś jedną ósmą.

Pierwszy klip porno w życiu, który sobie ściągnąłem, miał sześć sekund. Let it sink: SZEŚĆ SEKUND (a serce mi waliło, że ho, ho). Do dziś go pamiętam.

*

Nie było nie tylko „Sex Education”; nie było „Glee”, nie było „Willa i Grace” (w każdym razie nie w Polsce), nie było „Queer as Folk”, nie było „Sześciu stóp pod ziemią”. Nie było książek Witkowskiego, Szczygielskiego ani Żurawieckiego, nie było wyoutowanych pisarzy, piosenkarek, sportowczyń ani posłanek.

Wzorce, które miałem, pochodziły zatem z czasów moich dziadków (jak Genet), pradziadków (Iwaszkiewicz), a nawet prapradziadków (Wilde) i praszczurów (Rimbaud). Z moim pierwszym chłopakiem podpisywaliśmy listy jako bohaterowie „Buddenbrooków” i „Chłopców”: Hanno Buddenbrook i Kaj Mölln, Alban de Bricoule i Serge Souplier. I tak mieliśmy lepiej – dwa pokolenia wcześniej musielibyśmy się odwoływać do jakichś starych pierdoł z antycznej Grecji (tak, była książka „Sposób na Alcybiadesa” i nawet rozgrywała się w męskiej szkole, ale wcale nie dotyczyła tego, jak Sokrates Alcybiadesa uwodził). W prasie, w telewizji o „takich sprawach” się nie mówiło, chyba że – bardzo rzadko – w kontekście HIV. W jakimś przedziwnym splocie blokad informacyjnych, cenzury obyczajowej i paniki moralnej w moich oczach homoseksualista (bo przecież nie gej) był sepiowym antenatem w tużurku, ale za to w ostatniej fazie AIDS.

*

Nie znaliśmy miejsc ani slangu, bo nie mieliśmy ich od kogo przyjąć, ale nawet jeśli nikt z nas nie robił coming outu, to dzieliliśmy się na tych, którzy komunikowali i nie komunikowali. Mieliśmy swoje transgresje, które do niczego nie pasowały: ci mieli koszulki z Guns’n’Roses, tamci plecaki kostki z wypisanym korektorem „Pearl Jam”, były grzywki na cegłę, były ciuchy takie i śmakie, a my w poprzek. My w innym języku bez języka.

Nic nie było mówione, a mówione było przecież wszystko, jak w dżungli, gdzie prążki, cętki, kolory oznaczają: nie jedz mnie, jestem trujący. Albo, przeciwnie, zjedz mnie, jestem smaczny, ale tego smaku nie znasz.

*

Napisałem to i myślę teraz o tym „my”. Na ile było faktycznie zbiorowe, a na ile to moje złudzenie? Bo ktoś tam pewnie kupował te numery miesięcznika „Inaczej”, miał dostęp do porno, wchodził na czaty. Skoro udało się to mojemu pierwszemu chłopakowi, o czym potem donosił mi szczegółowo w listach (a brzmiało to, jakby dobił do wrót Babilonu przynajmniej), to pewnie i ja bym umiał. Ale nie wiedziałem, gdzie tego szukać, gdzie się logować, co wypożyczać, o co zapytać w kiosku.

Nie wiedziałem, gdzie w Trójmieście były pikiety, nadal nie wiem, a gdybym się urodził pokolenie wcześniej, pewnie musiałbym się dowiedzieć, zebrać się w sobie, pójść, ze wszystkim, co to oznaczało wówczas, i ze wszystkim, co to oznacza zawsze.

Może więc to, co tak długo wydawało mi się doświadczeniem powszechnym, wcale takie powszechne nie było? Bo kiedy piszę „my”, piszę po pierwsze, o gejach (a nie lesbijkach czy trans) z mojego pokolenia (rozumianego dość wąsko, to doświadczenie obejmuje pewnie z dziesięć roczników), po drugie, w większości z dużych miast i w większości z rodzin inteligenckich. A zatem o chłopakach chodzących do liceów, mających jakieś możliwości odnalezienia siebie nawzajem: na fakultecie z polskiego, na olimpiadzie z historii sztuki, na projekcjach w klubie filmowym, na wymianie młodzieżowej, na wyjeździe Taizé.

Nie musieliśmy szukać pikiety ani nawet znać słowa „pikieta” (poza tym, że pikieta w obronie krzyży na żwirowisku, tym żwirowisku); nie musieliśmy urywać się, żeby pojechać na noc do klubu w mieście wojewódzkim, ani prosić w kiosku (tamtejszym, nie w swoim miasteczku) o „miesięcznik kochających inaczej”; nie musieliśmy jechać z przesiadką na stacji Łapy do Warszawy i tam szukać „wujka” na Centralnym. Czy dalej, do Wiednia i Monachium. Więcej: z tymi, którzy musieli, nie bardzo mielibyśmy się gdzie zetknąć; nas nie było na tej pikiecie ani w tym klubie, oni nie szli na pokazy Tarkowskiego w Żaku ani nie obrzucali nas wymownymi spojrzeniami w muzeum. Mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby się nie uczyć tego, czego inni nauczyć się musieli.

Mogliśmy przejść przez tę młodość i pozostać grzecznymi chłopcami.

*

W gazetach nie było LGBT, a nawet w nielicznych pozytywnych (czy – patrząc z punktu widzenia dzisiejszego – raczej: neutralnych albo tylko umiarkowanie dyskryminujących) tekstach panowało to idiotyczne sformułowanie „kochający inaczej”, które wtedy wielu wydawało się wzorowe; ale poza tym nasza niewidoczność miała swoje dobre strony. Codziennej homofobii było mnóstwo, jednak nie interesowali się nami zanadto politycy, biskupi, publicyści; była to era sprzed tęczy, ale też sprzed „tęczowej zarazy”; amerykańscy geje nie docierali za żelazną kurtynę, tak samo jak nie docierał do nas list kardynała Ratzingera przeciwko amerykańskim gejom. I tak było długo.

Fikcyjny Gejbomber, zakazywanie marszów równości, wiceminister zdrowia z pomysłem policzenia wszystkich gejów i lesbijek w kraju, biskup Pieronek proponujący ustawę norymberską, która zakaże nam uczyć w szkołach – wszystko to wybiło w okolicach wejścia Polski do Unii, czyli Eurosodomy. Nie chodzi o to, czy wcześniej było lepiej czy gorzej. Po prostu było inaczej.

*

Skoro ruszaliśmy bez instrukcji, map i planów, wszystko było możliwe. Nasi bracia hetero i nasze hetero siostry od razu wchodzili w układ zastany: na randkę musieli iść z czerwoną różą, najpierw tańce szybkie, potem wolne, na której randce wolno zdobyć którą bazę, etykiety jak na dworze hiszpańskim.

Już samo to, że związkom jednopłciowym odpada cały bagaż płciowości, to bardzo dużo. Nie ma żadnych „męskich zajęć” i „kobiecych obowiązków”; więcej zarabia ten, który więcej zarabia. Gotuje ten, który robi to lepiej. Albo ten, który mniej danej rzeczy nie lubi.

Potem, już na studiach, mieliśmy kolegę, którego chłopak był Hindusem, synem wpływowej indyjskiej polityczki (mówił, że aby uniknąć ożenienia z dziewczyną i wtrącania się matki we wszystko, musiał wyjechać nie tylko ze swojego stanu, ale na inny kontynent, bo w Indiach by go wszędzie dopadli). I on akurat w domu robił bardzo dużo – oprócz mycia łazienki, bo jak wyjaśnił: „jego kasta zakazuje mu mycia toalet”.

Od tego czasu mówiliśmy, że „nasza kasta nam zakazuje” czegoś. Na przykład moja kasta zakazuje mi prasowania – jak trzeba, to powoli, mozolnie i nieudolnie to zrobię, ale zwykle prasuje Piotr. Ja ceruję i gotuję, za to wiercę dziury w ścianie i podłączam lampy (jego kasta zakazuje mu zajmowania się prądem). On z kolei załatwia wszystkie sprawy informatyczne i nosi ciężary. „Nasza kasta” jest żartem, ale w związkach hetero „kasta” płci nadal, w mniejszym lub większym stopniu, działa. Tymczasem u nas – pełna równiaszka, bo trawestując:

Gdy Adam prządł kądziele,
Adam ziemię kopał,
Kto tam był babą wtenczas
I kto komu chłopał? 

Ale przede wszystkim szło o przyszłość: my działaliśmy partyzancko i na własny rachunek. Związki heteryków były sprawą całej rodziny.

I nie mówię już nawet o tych profesorskich klanach, o rodach lekarskich i prawniczych, o aptekarzach, o sąsiednich gospodarstwach, bo to był – i jest – tylko jakiś wycinek społeczeństwa; ale szanuj się, dziewczyno, ale nie z tą dziewuchą, chłopaku, czy ty wiesz, kto jest jej ojcem, czy ty sobie wyobrażasz, że my z nimi siadamy na jednej kanapie? Jak ona się odzywa, no skąd on niby ma wiedzieć, jak się zachować, czy on słyszał o dezodorancie, co to w ogóle jest za rodzina, Kowalscy z tych Kowalskich, od tej, co wiesz, czy z innych Kowalskich? Z Sosnowca? Zagłębiaczkę weźmiesz?

Nawet tam, gdzie nie chodziło o „utrzymanie aż do ślubu w czystości ciała, które jest Świątynią Ducha Świętego”, nawet tam, gdzie nie szło o biznesy klanowe, były jakieś aspiracje, antypatie, oczekiwania. Te związki były wspólne, bo przecież jak ona z tym Sebą, jak on z tą Zosią, to trzeba to będzie jakoś powiedzieć ciotce Michalinie i koleżankom z pracy. A przecież tata ma w kole łowieckim kolegę z taką ładną córą, musicie się poznać.

Człowiek ma siedemnaście lat, hormony buzują, chce pierwszy raz zaruchać, a jego matka zajmuje się tym, czy za dekadę z matką tej dziewczyny będzie się jej miło siedziało przy wigilijnym stole.

*

A my nie. Tajniactwo. Nikogo z nas nie obchodziło, czy ten chłopak odziedziczy mieszkanie po babci albo czy jego ojciec jest wziętym adwokatem. I nie że chodziło tylko o seks, z zakochaniami i związkami tak samo. Pula za mała, żeby kalkulować.

Teraz tam, gdzie weszły związki partnerskie, a potem równość małżeńska, nonny i abuele pytają, jak długo zamierzacie tak żyć na kocią łapę, no musicie się ustatkować i tak dalej, i tak dalej. Ceną za legalizację jest odzyskanie wpływów przez rodzinę – nie żeby to rodzice decydowali, jak w czasach wiktoriańskich, ale miłość przestaje być prywatna, staje się zbiorowa.

Zresztą nie tylko rodzina: to samo było między naszymi rówieśnikami. Jak prędko byliśmy uczeni, piętnastolatkowie wrzuceni w liceum, na czym polega dorosłość! B. z równoległej klasy miał ojca potentata, uczył się miernie, ale tatuś w szkole fundował dużo rzeczy. Chodził ten B. z bardzo ładną dziewczyną, „no normalnie jak modelka”, całował się z nią na dużej przerwie, bardzo całował się z nią na dużej przerwie i wszyscy znali i komentowali ten bilans: OK, wprawdzie mały i musi stawać na palcach, więc śmiesznie, ale ma takie pieniądze, że to przecież normalne, że ona się z nim całuje. Transakcja została uznana i zaakceptowana, ekonomia się zgadzała.

Mnie B. wydawał się po prostu słodki. Gdybym się z nim całował, to dlatego, że chciałbym się z nim całować, a on chciałby się całować ze mną. To, że stawałby na palcach, nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia. A tym bardziej to, na czym i ile zarabiał jego ojciec. Nie całowalibyśmy się na dużej przerwie, nie byłoby żadnej komentowanej transakcji poza wzajemnością pocałunku.

Przy całym tym upodleniu i stłamszeniu, przy sekowaniu, przy posyłaniu na terapie „korygujące”, wywalaniu z domu, awanturach, groźbach i tak dalej – byliśmy, w przeciwieństwie do nich, zupełnie wolni.

*

I zupełnie niewinni.

To, co robiliśmy, było poza nawiasem. Może i legalne, nikt nas do więzienia za to nie pakował ani nawet na komisariat nie hiacyntował, już nie te lata, ale społecznie nie dało się tego zrobić dobrze. Być gejem było jak zrzygać się w autobusie: mogłeś to robić z przepraszającą miną, dygnąć, wzruszyć ramionami, przeprosić – i tak wszyscy byli przeciwko, urażeni, zniesmaczeni (ostatecznie jakaś pani w garsonce ze swojego miejsca mogła rzucić słodkim, usprawiedliwiającym tonem, że „to choroba”). Tu nie było odkupienia: czy robiliśmy to z miłości, czy tylko z chcicy, po ślubie, przed ślubem (he, he), z zabezpieczeniem, bez zabezpieczenia, z chłopakiem z dobrej rodziny, ze złej rodziny, bez rodziny, ładnym, brzydkim, głupim, mądrym, nastolatkiem czy facetem w wieku naszego ojca – było bez znaczenia. Skoro nic nie mogło uzyskać aprobaty, wszystko było równie złe – ale tym samym równie dobre. Skoro wszystko było odrażające, brudne i zboczone, to wszystko było niewinne.

Teraz heterycy, którzy chcieliby poeksperymentować z własną płcią, piszą o sobie, że są bi-curious, „bi-ciekawscy”. My byliśmy wszystkociekawscy, braliśmy, co się nawinie. Skoro nie było żadnego planu, wszystko mogło zostać do planu wprowadzone. I wszystko musieliśmy wynaleźć od zera.

Patronite

Wynaleziona musiała być miłość, ale i seks. Jak to się w ogóle robi? To nie jest łatwe, para dwupłciowa ma znacznie łatwiejszą instrukcję składania, wszystko to wychodzi dość intuicyjnie. Dziurka i kołek, no naprawdę, takie łamigłówki potrafi rozwiązać makak albo dwulatek. A tu znacznie trudniej i nie mogliśmy o to zapytać ani rodziców, ani starszych braci, ani kolegów z klasy wyżej. Ratowało nas to, że jednak znajdowaliśmy się na własnym terytorium, ten organ był przynajmniej dobrze znany. Ale jednak cała ta nieumiejętność, ktoś mówi, że oliwką dla niemowląt, kto inny, że żadna oliwka, oliwka zostawia plamy i rozpuszcza prezerwatywy, chrystepanie, na końcu rozpuszczonej prezerwatywy stoi kostucha z kampanii o AIDS, aż myk, myk, zanim pierwszy raz spróbujemy tego, jesteśmy już studentami.

Ale przede wszystkim wynalazek miłości.

Całowaliśmy się z chłopakami i dziewczynami, mieliśmy związki otwarte i zamknięte, poliamoryczne, najrozmaitsze układy, a wszystkie kompletnie niewinne, bo wiadomo. Serca i kutasy na dłoni, pełna szczerość. Między sobą nie mamy się czego wstydzić, wstydzą się wszyscy wokół za nas wystarczająco, zresztą co nam ostatecznie mogą powiedzieć? Że to się nie tak robi, czekaj, pokażę ci, gówniarzu? Że nie możemy być razem we trójkę, bo to jest związek niesakramentalny? Bo nie to obiecywaliśmy sobie przed ołtarzem i przed panią z łańcuchem w urzędzie? Byliśmy drużyną Robin Hooda, szeryf i tak chciał nas powiesić.

*

Przez dwa lata i trzy miesiące pisaliśmy do siebie głównie listy; najdłuższy, jaki dostałem od Serge’a Soupliera, od Kaja Möllna, liczył stron ponad pięćdziesiąt i, jak w każdym, najwznioślejsze przysięgi i zaklęcia sąsiadowały tam z najprzaśniejszym porno, jakie mogą sobie pisać dwaj nastolatkowie na srogich hormonach. Widzieliśmy się raptem parę razy, na ogół nie mogliśmy się nawet pocałować, tylko patrzeć na siebie przez szerokość sali.

W przerwie szepnął, żebyśmy się poszli całować do toalety, do paskudnej toalety w Pałacu Staszica, a ja, że to jednak jakieś obrzydliwe i że strasznie bym chciał, ale nie, a on podniósł twarz (był niższy, i tak, żeby całować się ze mną, musiał stawać na palcach, nie miało to żadnego znaczenia, jak i nie miało znaczenia, że jego rodzice byli wiejskimi nauczycielami) i powiedział: „Jeżeli to my się będziemy tam całować, to nie nasz pocałunek zrobi się od tego brudny, tylko ta toaleta zrobi się od tego czysta”.

Kiedy się to pisze, kiedy się to czyta, szeleści papierem i blagą; ale kiedy się to mówi, kiedy jeden zżerany miłością nad siły nastolatek mówi to do drugiego nastolatka zżeranego miłością nad siły, jest tak, jakby w tym ponurym gmachu z brudnymi chodnikami otwarły się wszystkie okna i zamiast październikowej szarości i warszawskiego smogu do środka wpadło powietrze naelektryzowane letnią burzą.

Wtedy poszliśmy się całować i było tak, jak mówił. Było tak, jak wynalazł.

Projekt realizowany przy wsparciu Ambasady USA w Polsce / The project is supported by the U.S. Embassy in Poland

Logo Ambasady USA w Polsce

This article was funded by a grant from the United States Department of State. The opinions, findings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily reflect those of the United States Department of State.