Szable, złote kielichy, długie strzelby, suknie i kontusze na scenę Starego Teatru zapewne trafiły w tym spektaklu z magazynów i rekwizytorni. Ma to swoje dramaturgiczne uzasadnienie, ale też – być może – daleko idące konsekwencje. W „Marzeniach polskich / Le rêves polonais” reżyser Jędrzej Piaskowski i dramaturg Hubert Sulima sięgają po dramat „Sąsiedzi” Michała Bałuckiego z 1880 roku. To zawiły utwór komediowy o dwóch wątkach przewodnich. Pierwszy dotyczy wyboru odpowiedniego kandydata do sejmu galicyjskiego. Drobna szlachta chciałaby, żeby urząd objął Radoszewski (Michał Majnicz), bo choć nie ma żadnych predyspozycji do tego typu pracy, jest jednym z nich. Wierność jego sojuszników szybko jednak zostaje wystawiona na próbę, kiedy o ich względy zaczyna zabiegać inny kandydat – młody hrabia (Szymon Czacki).
Drugi wątek, miłosny, dotyczy relacji naiwnej Stasi (Natalia Chmielewska) z Adamem Wilskim (Łukasz Stawarczyk) – wykształconym i światłym młodym człowiekiem. W spektaklu tekst Bałuckiego zostaje jednak umieszczony w ramie dramaturgicznej. Na początku i pod koniec przedstawienia oglądamy pokoik, na którego ścianie wisi portret Józefa Piłsudskiego. Syn przed pójściem spać prosi matkę o przeczytanie bajki. Oboje noszą przerażające maski, imitujące twarze wykrzywione w bolesnym uśmiechu. Kiedy pod koniec przedstawienia będzie wydawać się, że nie ma szans na szczęśliwe zakończenie (Radoszewski bankrutuje, przyjaciele go zdradzają, a wybory z pewnością wygra hrabia), bunt chłopca doprowadzi do rozwiązania deus ex machina i powszechnej, choć nieco wymuszonej, radości. Twórcy proponują zatem interpretację, zgodnie z którą opowieść o szlachcie, nawet ta krytykująca jej wady i ograniczenia, jest wytworem baśniowej wyobraźni i spadkiem po latach 20. ubiegłego wieku. Dlatego też przedstawienie grane jest w scenografii jak z teatru dla dzieci: z rysunkowym lasem, muchomorami wielkości człowieka i ogromnymi plastikowymi lodami wywróconymi do góry nogami.
Jak to jednak w baśniach bywa: obrazy zabawne sąsiadują z potwornościami. Piaskowski i Sulima inscenizują „Sąsiadów”, do pewnego stopnia korzystając ze strategii, które znamy z ich wcześniejszych przedstawień (choćby lubelskich „Trzech sióstr” czy „Komedii. Wujaszek Wania” z Sosnowca): wiernie podążają za tekstem, ale stale utrzymują do niego ironiczny dystans za sprawą przerysowanego, komicznego aktorstwa i gier z materią teatralną. Z tekstu Bałuckiego wydobywają szczególnie dwa wątki: bezsilności kobiet w świecie rządzonym przez głupawych mężczyzn i antysemityzmu. Ten pierwszy to przede wszystkim miotanie się rozsądnej i zaradnej ciotki (Lidia Duda) pomiędzy wiecznie pijanymi szlachcicami, których do domu sprowadza jej nieudolny brat.
Ten drugi, ważniejszy, powraca w wielu scenach, bo istotnym kryterium oceny, jakie stosują bohaterowie dramatu w stosunku do siebie nawzajem, jest stan zadłużenia u Żydów. U jednego z nich, Szmula, pożyczki zaciąga oczywiście sam Radoszewski, który majątek przepija z sąsiadami, przez co wiecznie brakuje mu na bieżące potrzeby. Kiedy Szmul (Katarzyna Krzanowska) pojawia się na scenie, światła zostają przygaszone, a atmosfera robi się upiorna. Żyd wygląda jak z horroru, mówi piskliwym głosem, nerwowo się śmieje, a dłonie ma zakończone szponiastymi pazurami. Radoszewski przyjmuje go z widocznym obrzydzeniem. Piaskowski i Sulima w tworzeniu postaci Szmula idą dalej niż Bałucki, bo do rozmowy ze szlachcicem dopisują swoje zakończenie: kiedy Żyd opuszcza scenę, Radoszewski zdejmuje kontusz i każe go wyrzucić, a w pokojach napalić kadzideł, żeby wywabić smród. Twórcy powstrzymują się jednak od dydaktycznego podsumowania tej sytuacji – pozwalają wyolbrzymionym obrazom mówić samym za siebie.
„Marzenia polskie / Le rêves polonais”, reż. Jędrzej Piaskowski, scenariusz/dramaturgia Hubert Sulima. Stary Teatr w Krakowie, premiera 22 kwietnia 2022 W „Marzeniach polskich” chodzi jednak o coś więcej niż przypominanie i krytyczne komentowanie dramatu Bałuckiego. Piaskowski i Sulima w Starym Teatrze idą dalej niż w poprzednich produkcjach, bo pozwala im na to zespół aktorski. Grając pierwszą naiwną, Chmielewska przez większość spektaklu mówi piskliwym głosem i z komiczną przesadą wdzięczy się do narzeczonego. Czacki jako nieszczęśliwy, zblazowany hrabia słania się po scenie, okazjonalnie tonąc we łzach. Prawie sześćdziesięcioletni Krzysztof Stawowy w stroju regionalnym i blond peruce z warkoczykami gra młodą służącą, która niewiele mówi, ale wymownie gestykuluje. Krytyczne ostrze omija tylko Adama Wilskiego – Stawarczyk jako jedyny na scenie pojawia się we współczesnych ubraniach i gra bez maniery. To zresztą zaskakujące, bo w z pozoru szlachetnej i rozsądnej postaci Wilskiego można dostrzec młodego kapitalistę, który chętnie wykarczuje lasy, by zmaksymalizować dochody. W scenicznym zaangażowaniu pozostałych aktorów przebija jednak Michał Majnicz, który prostoduszność, poczciwość i głupotę Radoszewskiego rozciąga do granic możliwości.
Poza Stawarczykiem wszyscy pojawiający się na scenie występują w ciężkich kostiumach i perukach, przebierają się, wcielają w różne postaci, kłaniają, podskakują, pląsają, biegają, teatralnie szepczą i śmieją się. Koncept przedstawienia wymusza na wykonawcach, żeby przez trzy godziny nie tyle grali, ile się zagrywali. Ich aktorstwo jest totalne: zaangażowane, przesadzone – jednocześnie zabawne i odważnie przekraczające granicę żenady, co sprawia, że samo w sobie staje się tematem. Jest coś niesamowitego w oglądaniu członków zespołu Starego Teatru w rolach wyśmiewanej (przez Bałuckiego i przez nich samych) szlachty sarmackiej, kiedy ma się w pamięci inne spektakle, w których nosili na sobie kontusze i suknie. Jest też coś niezwykłego w tym naddatkowym, hiperbolicznym zaangażowaniu, w tej samoparodiującej się i (świadomie!) samokompromitującej komediowej energii, którą decydują się uruchomić. Spektakl jest równocześnie opowieścią o zespole Starego Teatru znanym ze znakomitych, otaczanych kultem przedstawień, ale też przecież ze swojej kapryśności, chimeryczności i buty.
Jak pisałam, akcja „Marzeń polskich” rozgrywa się w baśniowym świecie, wykreowanym przez Annę Marię Karczmarską i Mikołaja Małka. Większość umieszczonych w nim przedmiotów to teatralna atrapa – świetnym przykładem jest beczka, z której tryska tekturowe wino. A jednak tę przestrzeń zasiedlają także drobne przedmioty z innego porządku – wspomniane na początku szable, złote kielichy, strzelby, kostiumy, które sprawiają wrażenie wyciągniętych z teatralnych magazynów. Razem z nimi z materialnego archiwum teatru migrują też ślady jego przeszłości, które do opowiadanej na scenie historii po cichu wprowadzają autoteatralny wątek. Łatwo to przeoczyć, bo rekwizyty przyjmują nowe funkcje i dopasowują się do nowej inscenizacji. Spektakl momentami sprawia wrażenie, jakby był utkany z różnych czasowości, co ujawnia się zarówno w owej materialności, jak i w dramaturgii (łączącej wiek XIX, lata 20. XX wieku, a także współczesność, której znakiem jest postać bezwzględnej komorniczki, która próbuje przejąć majątek Radoszewskiego w finale przedstawienia). Przedstawienie, które z pozoru może wydawać się prostą komedią, wydobywającą wątki wielokrotnie przez teatr już rozpoznawane, w istocie jest być może czymś poważniejszym. Jedno z ważniejszych pytań, które zostaje tu postawione, dotyczy tego, na ile marzenia polskie to także marzenia o (wielkim? angażującym? potrzebnym?) teatrze.