Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy świadomie zarejestrowałem ciepły, melancholijny głos Tracey Thorn, ale musiało to być gdzieś w połowie lat 90. Może przy okazji „Missing”, wielkiego przeboju Everything but the Girl – tandemu tworzonego przez Tracey i jej partnera, Bena Watta? Może w jednym ze zniewalających utworów nagranych z Massive Attack na album „Protection” i ścieżkę dźwiękową do filmu „Batman Forever”, którą miałem na kasecie magnetofonowej? A może w „The Tree Knows Everything” drum’n’bassowego producenta Adama F? Dla mnie ostatnia dekada XX wieku miała właśnie głos Tracey Thorn – głos, który niezależnie od konwencji i nastroju muzyki zawsze zawierał w sobie pierwiastki tęsknoty i smutku.
Thorn i Watt, wówczas studenci University of Hull, założyli Everything but the Girl w 1982 roku. Nazwę zapożyczyli od szyldu lokalnego sklepu meblowego, który zachęcał klientów hasłem: „Dla twoich potrzeb w sypialni sprzedajemy wszystko oprócz dziewczyny”. Mieszanka popu, bossa novy, jazzu i soulu na płytach „Eden” (1984), „Love Not Money” (1985), „Baby, The Stars Shine Bright” (1986) i „Idlewild” (1988) przyniosła duetowi popularność w Wielkiej Brytanii, gdzie wrzucono ich do jednej szufladki z Sade, Simply Red i The Blue Nile jako przedstawicieli sophisti-popu. Ale jak podkreślał Watt: „Nigdy nie byliśmy szczególnie nostalgicznym zespołem – byliśmy raczej znani z tego, że za każdym razem robiliśmy inny album. Czasami oznaczało to płynięcie pod prąd”.
W latach 90. Everything but the Girl zyskali gigantyczną międzynarodową sławę dzięki producentowi Toddowi Terry’emu, który zremiksował utwór „Missing” z płyty „Amplified Heart” (1994). To jeden z tanecznych hymnów tamtej dekady i prawdopodobnie najbardziej znana piosenka Watta i Thorn. Sukces przypieczętowały kolejne albumy, znakomite „Walking Wounded” (1996) i „Temperamental” (1999), na których grupa poszerzyła paletę brzmienia o najmodniejszą w tamtym czasie elektronikę: drum’n’bass, trip-hop i house. W roku 2000, po występie na Montreux Jazz Festival, muzycy postanowili zawiesić działalność. „Każdej nocy graliśmy dla 5000 ludzi” – mówił Watt. „Stałem na scenie, rozglądałem się i myślałem: «Nie chcę być aż tak wielki»”.
Everything but the Girl, „Fuse”.
Buzzin’ Fly 2023W listopadzie 2022 roku Thorn poinformowała za pośrednictwem Twittera, że nadchodzącej wiosny ukaże się nowy album Everything but the Girl. W takich sytuacjach często mówi się o „powrocie”, tak jakby artyści zaprzestali wszelkiej aktywności i przepadli w jakimś niebycie. A przecież ani Thorn, ani Watt nie próżnowali w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Ona wydała cztery albumy solowe i tyleż książek; on prowadził kluby nocne w Londynie i kilka wytwórni płytowych, ponadto grywał jako DJ i nagrał trzy płyty sygnowane własnym nazwiskiem. Na dodatek para, która w międzyczasie zdążyła się pobrać, kilkukrotnie ze sobą współpracowała, zaś wpływ jej macierzystej grupy zataczał coraz szersze kręgi, inspirując Moloko, Beth Orton, Goldfrapp, The xx, FKA Twigs i innych.
Prace nad płytą „Fuse” ruszyły w całkowitej tajemnicy w marcu 2021 roku. Punktem wyjścia były fortepianowe improwizacje Watta, ale poza tym duet nie miał spójnej wizji całości. „Jak na ironię, gotowe brzmienie nowego albumu było ostatnią rzeczą, o jakiej myśleliśmy” – opowiadała Thorn. „Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z presji związanej z tak długo oczekiwanym powrotem, więc staraliśmy się zacząć w duchu otwartej zabawy, niepewni kierunku i podatni na inwencję”. Artyści, którzy konsekwentnie odrzucają oferty grania starych hitów na wielkich stadionowych koncertach, założyli sobie tylko jeden cel: żadnego podyktowanego nostalgią spoglądania wstecz. Jak tłumaczył Watt: „Chcieliśmy zrobić coś, co brzmiałoby świetnie w 2023 roku. To była siła napędowa”.
Trzeba przyznać, że to zamierzenie zostało osiągnięte – „Fuse” jest płytą na wskroś nowoczesną, choć już od pierwszych taktów singlowego „Nothing Left To Lose” dobrze słychać, kto za nią stoi. Synkopowany rytm, podmuchy basu, melodyjny śpiew i nieskazitelna produkcja Watta składają się na parkietowy przebój, jakiego nie powstydziliby się Jamie XX czy Moderat (zarówno Anglik, jak i Niemcy garściami czerpali z dorobku Everything but the Girl). Największe wrażenie robi jednak charakterystyczny głos Thorn. Jest niższy, głębszy i bardziej matowy, lecz nie stracił nic ze swojej dawnej siły. Przeciwnie, gdy śpiewa: „I need a thicker skin / This pain keeps getting in”, a potem: „Kiss me while the world decays”, jeszcze mocniej słychać w nim życiowe doświadczenie.
Czasami, jak w „When You Mess Up”, wokal Thorn zostaje zmodyfikowany efektem auto-tune, lecz Watt na szczęście nie nadużywa tego wszechobecnego narzędzia. „Fuse” nie jest też albumem stricte tanecznym. Poza już wspomnianym „Nothing Left To Lose” i wyklaskanym „Caution To The Wind” dominują tu tęskne utwory w wolnych i średnich tempach: fortepianowa ballada „Run a Red Light”, minimalistyczny synth-pop w „Time and Time Again” i „No One Knows We’re Dancing”, liryczne kołysanki „Lost” i „Interior Space”. Zachwyca ilość planów dźwiękowych w tych kompozycjach: bogactwo ukrytych niuansów, które można odkryć podczas uważnego odsłuchu. To nigdy nie była muzyka tła.
Subtelna i zarazem wielopoziomowa muzyka koresponduje z refleksyjnymi tekstami. Thorn zawsze miała dar do łączenia tego, co osobiste, z tym, co uniwersalne: w prostych słowach, które trafiały w sedno, potrafiła wyrazić swój wewnętrzny monolog i jednocześnie nadać mu szerszy kontekst. Tutaj jest podobnie – wspomnienia dawnych „klubowych” czasów i zmarłej matki przeplatają się z obserwacjami na temat „świata pełnego mikroagresji”. To wszystko czyni z „Fuse” wysmakowaną płytę pop skierowaną głównie do dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którzy dorastali z Everything but the Girl, a dzisiaj szczególnie docenią kontemplacyjny charakter tego albumu.