Pop 40 plus
Everything but the Girl, fot. Edward Bishop

6 minut czytania

/ Muzyka

Pop 40 plus

Maciej Kaczmarski

Everything but the Girl, którzy konsekwentnie odrzucają oferty grania starych hitów na stadionowych koncertach, założyli sobie tylko jeden cel: żadnego spoglądania wstecz

Jeszcze 2 minuty czytania

Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy świadomie zarejestrowałem ciepły, melancholijny głos Tracey Thorn, ale musiało to być gdzieś w połowie lat 90. Może przy okazji „Missing”, wielkiego przeboju Everything but the Girl – tandemu tworzonego przez Tracey i jej partnera, Bena Watta? Może w jednym ze zniewalających utworów nagranych z Massive Attack na album „Protection” i ścieżkę dźwiękową do filmu „Batman Forever”, którą miałem na kasecie magnetofonowej? A może w „The Tree Knows Everything” drum’n’bassowego producenta Adama F? Dla mnie ostatnia dekada XX wieku miała właśnie głos Tracey Thorn – głos, który niezależnie od konwencji i nastroju muzyki zawsze zawierał w sobie pierwiastki tęsknoty i smutku.

Thorn i Watt, wówczas studenci University of Hull, założyli Everything but the Girl w 1982 roku. Nazwę zapożyczyli od szyldu lokalnego sklepu meblowego, który zachęcał klientów hasłem: „Dla twoich potrzeb w sypialni sprzedajemy wszystko oprócz dziewczyny”. Mieszanka popu, bossa novy, jazzu i soulu na płytach „Eden” (1984), „Love Not Money” (1985), „Baby, The Stars Shine Bright” (1986) i „Idlewild” (1988) przyniosła duetowi popularność w Wielkiej Brytanii, gdzie wrzucono ich do jednej szufladki z Sade, Simply Red i The Blue Nile jako przedstawicieli sophisti-popu. Ale jak podkreślał Watt: „Nigdy nie byliśmy szczególnie nostalgicznym zespołem – byliśmy raczej znani z tego, że za każdym razem robiliśmy inny album. Czasami oznaczało to płynięcie pod prąd”.

W latach 90. Everything but the Girl zyskali gigantyczną międzynarodową sławę dzięki producentowi Toddowi Terry’emu, który zremiksował utwór „Missing” z płyty „Amplified Heart” (1994). To jeden z tanecznych hymnów tamtej dekady i prawdopodobnie najbardziej znana piosenka Watta i Thorn. Sukces przypieczętowały kolejne albumy, znakomite „Walking Wounded” (1996) i „Temperamental” (1999), na których grupa poszerzyła paletę brzmienia o najmodniejszą w tamtym czasie elektronikę: drum’n’bass, trip-hop i house. W roku 2000, po występie na Montreux Jazz Festival, muzycy postanowili zawiesić działalność. „Każdej nocy graliśmy dla 5000 ludzi” – mówił Watt. „Stałem na scenie, rozglądałem się i myślałem: «Nie chcę być aż tak wielki»”.

Everything but the Girl Fuse, Buzzin' Fly 2023Everything but the Girl, „Fuse”. 
Buzzin’ Fly 2023
W listopadzie 2022 roku Thorn poinformowała za pośrednictwem Twittera, że nadchodzącej wiosny ukaże się nowy album Everything but the Girl. W takich sytuacjach często mówi się o „powrocie”, tak jakby artyści zaprzestali wszelkiej aktywności i przepadli w jakimś niebycie. A przecież ani Thorn, ani Watt nie próżnowali w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Ona wydała cztery albumy solowe i tyleż książek; on prowadził kluby nocne w Londynie i kilka wytwórni płytowych, ponadto grywał jako DJ i nagrał trzy płyty sygnowane własnym nazwiskiem. Na dodatek para, która w międzyczasie zdążyła się pobrać, kilkukrotnie ze sobą współpracowała, zaś wpływ jej macierzystej grupy zataczał coraz szersze kręgi, inspirując Moloko, Beth Orton, Goldfrapp, The xx, FKA Twigs i innych.

Prace nad płytą „Fuse” ruszyły w całkowitej tajemnicy w marcu 2021 roku. Punktem wyjścia były fortepianowe improwizacje Watta, ale poza tym duet nie miał spójnej wizji całości. „Jak na ironię, gotowe brzmienie nowego albumu było ostatnią rzeczą, o jakiej myśleliśmy” – opowiadała Thorn. „Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z presji związanej z tak długo oczekiwanym powrotem, więc staraliśmy się zacząć w duchu otwartej zabawy, niepewni kierunku i podatni na inwencję”. Artyści, którzy konsekwentnie odrzucają oferty grania starych hitów na wielkich stadionowych koncertach, założyli sobie tylko jeden cel: żadnego podyktowanego nostalgią spoglądania wstecz. Jak tłumaczył Watt: „Chcieliśmy zrobić coś, co brzmiałoby świetnie w 2023 roku. To była siła napędowa”.


Trzeba przyznać, że to zamierzenie zostało osiągnięte – „Fuse” jest płytą na wskroś nowoczesną, choć już od pierwszych taktów singlowego „Nothing Left To Lose” dobrze słychać, kto za nią stoi. Synkopowany rytm, podmuchy basu, melodyjny śpiew i nieskazitelna produkcja Watta składają się na parkietowy przebój, jakiego nie powstydziliby się Jamie XX czy Moderat (zarówno Anglik, jak i Niemcy garściami czerpali z dorobku Everything but the Girl). Największe wrażenie robi jednak charakterystyczny głos Thorn. Jest niższy, głębszy i bardziej matowy, lecz nie stracił nic ze swojej dawnej siły. Przeciwnie, gdy śpiewa: „I need a thicker skin / This pain keeps getting in”, a potem: „Kiss me while the world decays”, jeszcze mocniej słychać w nim życiowe doświadczenie.

Czasami, jak w „When You Mess Up”, wokal Thorn zostaje zmodyfikowany efektem auto-tune, lecz Watt na szczęście nie nadużywa tego wszechobecnego narzędzia. „Fuse” nie jest też albumem stricte tanecznym. Poza już wspomnianym „Nothing Left To Lose” i wyklaskanym „Caution To The Wind” dominują tu tęskne utwory w wolnych i średnich tempach: fortepianowa ballada „Run a Red Light”, minimalistyczny synth-pop w „Time and Time Again” i „No One Knows We’re Dancing”, liryczne kołysanki „Lost” i „Interior Space”. Zachwyca ilość planów dźwiękowych w tych kompozycjach: bogactwo ukrytych niuansów, które można odkryć podczas uważnego odsłuchu. To nigdy nie była muzyka tła.

Subtelna i zarazem wielopoziomowa muzyka koresponduje z refleksyjnymi tekstami. Thorn zawsze miała dar do łączenia tego, co osobiste, z tym, co uniwersalne: w prostych słowach, które trafiały w sedno, potrafiła wyrazić swój wewnętrzny monolog i jednocześnie nadać mu szerszy kontekst. Tutaj jest podobnie – wspomnienia dawnych „klubowych” czasów i zmarłej matki przeplatają się z obserwacjami na temat „świata pełnego mikroagresji”. To wszystko czyni z „Fuse” wysmakowaną płytę pop skierowaną głównie do dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, którzy dorastali z Everything but the Girl, a dzisiaj szczególnie docenią kontemplacyjny charakter tego albumu.