Farmer
na Starym Kontynencie

Sebastian Frąckiewicz

Komiksowe pamiętniki i zapiski tylko pozornie są spontaniczne, niepełne i stworzone przez przypadek. O tym, że świetnie sprawdzają się jako pełnowartościowe dzieła sztuki obrazkowej przekonamy się, czytając „Dziennik podróżny” Craiga Thompsona

Jeszcze 2 minuty czytania

Krążyła kiedyś po Krakowie anegdota o tym, jak to pewnego razu Jana Matejkę odwiedził jego uczeń. Sfrustrowany młodzieniec wpadł do pracowni artysty i zaczął narzekać, że już nie chce zajmować się malarstwem, bo siedzi nad obrazem dwa dni, a potem przez dwa lata nie może go sprzedać. Matejko poradził uczniowi, żeby pracował nad dziełem dwa lata, to wtedy z pewnością sprzeda je w ciągu dwóch dni. Choć Craig Thompson zapewne nie znał tej anegdoty, do metody Matejki się stosował, dzięki czemu osiągnął międzynarodowy sukces. Tworzony przez 4 lata, blisko 600-stronicowy autobiograficzny komiks „Blankets” (opublikowany w 2003 roku) jest dziś wymieniany tuż obok „Maus” i dzieł Willego Eisnera jako jedna z najlepszych powieści graficznych. Nie mówiąc już o całej liście nagród (Ignatz Awards, Harvey Awards, Eisner Awards) i tłumaczeń na inne języki. Od 2004 roku Thompson pracuje z kolei nad drugim opasłym tomiszczem. „Habibi” to komiks, który będzie się toczył w świecie arabskim.

Craig Thompson, „Dziennik podróżny”.
Timof comics, Warszawa, 224 strony,
w księgarniach od kwietnia 2010
Być może jest to anachroniczny sposób pracy, próba stworzenia „wielkiej” literatury obrazkowej, ale nierozdrabnianie się na mniejsze projekty służy Thompsonowi. Niemniej od siedzenia nad jednym tematem przez kilka lat każdy chce odpocząć, nawet benedyktyńsko cierpliwy facet z Wisconsin. Dlatego w 2004 roku postanowił wydać swoje zapiski z wyprawy po Europie i Maroku – „Dziennik podróżny”, który niedawno ukazał się po polsku. Forma szkicownika pozwala uciec od sztywnych ram zwartej komiksowej narracji, zakłada dozwoloną niespójność, błędy i niedociągnięcia. Publikacja w postaci niezobowiązujących obrazkowych zapisków z podróży nie jest oczywiście oryginalnym pomysłem Thompsona, który zresztą sam przyznaje, że wzorował się na podobnych dziełach wydawanych przez niezależną francuską oficynę L’Association, znaną choćby z prac Chagalla Sfara czy Marjane Satrapi. To właśnie L’Assocation prezentował czytelnikom choćby „Carnet de bord” Lewisa Trondheima, czy zbiorowe podróże twórców z ich stajni do różnych miejsc na świecie (np. „L’Assocation au Mexique”).

plansza z „Dziennika podróżnego”„To nie jest «Następna książka», lecz raczej tworzony dla przyjemności  poboczny projekt – prosty dziennik podróżny narysowany podczas wyprawy przez Europę i Maroko w okresie 5 marca – 14 maja 2004 roku” – kurtuazyjnie zapewnia czytelników artysta we wstępie do swojej nie-książki. Byłoby dobrze, gdybyśmy mu jednak za bardzo nie wierzyli.

Nie ufajmy mu na początek ze względu na formę. Owszem, już na pierwszy rzut oka widać, że układ graficzny „Dziennika podróżnego” różni się od innych utworów Thompsona. Zrezygnowanie z podziału na kadry (pojawiają się tylko w kilku miejscach) i  zróżnicowane kompozycyjnie strony sprawiają, że autor ma więcej swobody, a my z kolei mamy wrażenie, jakby cały proces tworzenia obrazów dział się na naszych oczach. Tym bardziej, że rysownik wprowadza także stylistyczną niejednorodność. Część tomiku stworzona jest w klimacie znanym czytelnikom z „Blankets”, a więc za pomocą iście kaligraficznych pociągnięć pędzelka, gdzie realizm łączy się z naleciałościami tradycji klasycznego komiksu cartoonowego. Ale kiedy zaczyna tworzyć portrety napotkanych osób, pierwiastek realistyczny bierze górę i te plansze przypominają akademickie ćwiczenia z rysunku lub prace zrobione przez ulicznych artystów. Zmienia także techniki: kiedy czytamy, że w Maroku gubi swoje „wymyślne pędzelki” i musi posługiwać się gorszymi kulkowymi pisakami, plansze zmieniają charakter i od razu zauważamy, że rzeczywiście pociągnięcia pędzelkiem zastępuje cienka, konturowa kreska.

plansza z „Dziennika podróżnego”Thompson sprytnie buduje iluzję pełnej spontaniczności swojego procesu twórczego, bo chociaż teoretycznie jest tu miejsce na niedociągnięcia czy błędy, w gruncie rzeczy są one świadome i zaplanowane. „Dziennik podróżny” wprawdzie jest jak najbardziej intymny i zbliża nas do autora, ale nie ma to nic wspólnego z brudnopisem. To doskonale zredagowany materiał. Nie znajdziemy w nim szkiców ołówkiem, wprawek, a przecież Thompson (poza takimi sytuacjami, jak pozowane portrety) nie był w stanie malować  ulicznych  zdarzeń od razu pędzelkiem. Choćby dlatego, że umieszcza siebie w roli głównego bohatera komiksu, jest częścią świata przedstawionego, a zastrzega, że poza pojedynczymi przypadkami – aparatu fotograficznego nie używał. Dlatego możemy być prawie pewni, że mamy do czynienia z intymnością drugiego stopnia, a Thompson – albo wieczorami w czasie podróży, albo po zgromadzeniu całego materiału – przerysował wiele plansz, poprawił i dopieszczał, zmieniając ołówek na tusz, łącząc na planszy kilka scen i sytuacji. Pokazuje nam zatem „Dziennik podróżny” w wersji beta, a matryca została gdzieś w szufladzie i w głowie autora.

Po drugie nie ufajmy autorowi ze względu na treść. To wcale nie jest prosty dziennik podróżny, jak nas zapewnia, bo w gruncie rzeczy Thompson wcale nie skupia się na tym, co widzi w trakcie swojej wyprawy. Nie ma mentalności japońskiego turysty, który chce skompletować jak największą liczbę ładnych i intrygujących widoków. Jest egocentrykiem, który mówi głównie o sobie, a wyprawa to tylko pretekst, zwierciadło pozwalające na to, by lepiej przyjrzeć się swoim potrzebom, marzeniom i kompleksom. Thompson na całe szczęście ma do siebie zdrowy dystans i doskonale wie, że zachowuje się momentami jak duży dzieciak; jest zbyt egzaltowany, jakby grał w emo-kapeli. Czy „prawdziwy” facet rysowałby przez cały dzień zwinięte na chodniku kociaki? Chyba nie. Rozglądałby się raczej za zupełnie innymi kociakami.

plansza z „Dziennika podróżnego”W Europie dopada go kompleks farmera z amerykańskiej prowincji, wychowanego w purytańskiej rodzinie, gdzie nie istnieje ważniejsza literatura niż Biblia. A tu nagle musi konfrontować się z rolą komiksowej gwiazdy, w jaką wciągnął go jego francuski wydawca – Casterman. W USA nigdy nie doświadczył tego w takim stopniu. Ale to nic dziwnego, bo dziś to Francja i Belgia, a nie Stany są przecież komiksową Mekką. Widok autora „Blankets” otaczanego przez tłumy dziennikarzy, fanów i spotkania autorskie relacjonowane w TV, to miód na serce każdego twórcy komiksowego i miłośnika obrazków w Polsce. Wiara w to, że u nas też tak kiedyś będzie, trzyma jeszcze wszystkich ludzi z tej branży przy zdrowych zmysłach. Poza tym, po zniknięciu kamer, Craig musi borykać się ze swoją samotnością, tęsknotą do byłej ukochanej i egotyzmem. I chyba w trakcie podróży do Maroka w końcu zdaje sobie sprawę, że świat nie kręci się wokół jego tyłka i ma wrażenie, że jako turysta szukający wrażeń jest zabawny, a sama turystyka trochę żałosna, bo daje złudzenie poznania innej rzeczywistości. A tymczasem dzięki swojej podróży Thompson lepiej poznaje siebie niż Europę i Maroko, a im bardziej prezentuje się czytelnikom jako nieudacznik, tym większą sympatią go darzymy. W końcu nikt nie lubi ani pomnikowych, ani papierowych bohaterów. I choć nasz farmer pewnie by zaprzeczył, jest to jego „kolejna książka” – kawałek bezpośredniej, intymnej i dobrze napisanej obrazkowej historii, wcale nieprzypadkowej.