Andrzej Niewiadomski, „Dzikie lilie”
fot. Maciej Kaczyński / WBPiCAK

Andrzej Niewiadomski, „Dzikie lilie”

Radosław Kobierski

W sztuce „uniku”, zaciemniania, składającej się z siedemdziesięciu pięciu kwestii ujętych w siedmiu odsłonach, Niewiadomski zawarł także swoiste didaskalia

Jeszcze 1 minuta czytania

Ktoś kiedyś o Andrzeju Niewiadomskim, w kontekście jego strategii pisarskiej, napisał, że publikuje rzadko, ale pisze dużo. Dwa lata po „Tremie” – czyli dwa lata szybciej niż można by się spodziewać – ukazuje się nowy tom wierszy dwa razy tęższy niż „Kruszywo” czy „Prewentorium”. Czytanie Niewiadomskiego jest jak pukanie do drzwi kamienia w wierszu noblistki. „Dzikie lilie” powtarzają bowiem jak refren: Odejdź. Jesteśmy szczelnie zamknięte. Nawet rozbite na części będziemy szczelnie zamknięte.

Andrzej Niewiadomski, „Dzikie lilie”. WBPiCAK,
Poznań, 106 stron, w księgarniach od marca 2012
Niełatwo jest objąć i zsyntetyzować wrażenia, refleksje, te wszystkie ślady, tropy rozrzucone w obrębie tekstu. Poezja Andrzeja Niewiadomskiego wyrasta z doświadczenia niewyrażalności. „Są miejsca, których wiersz nie dotyka”, pisze autor, ale jednocześnie mnoży, paradoksalnie, listę obiektów, stanów, imion własnych, wylicza, parafrazuje, prowadzi narrację w różnych kierunkach, po chwili ją zawiesza. Utwory celowo pozbawione są nie tylko puent, ale i kropek, są jak pęknięte ogniwa, które łączyć można ze sobą niemal w dowolny sposób. Lektura „Dzikich lilii” przypomina dryfowanie wśród rozbitków, między przedmiotami i ciałami, które unosi nurt.

Tym bardziej dziwi, że w tej sztuce uniku”, zaciemniania, składającej się z siedemdziesięciu pięciu kwestii ujętych w siedmiu odsłonach, autor zawarł także swoiste didaskalia. Po pierwsze ustala czas powstania utworów między 2005 i 2009 rokiem, czyli po „Locji” ale przed zbiorem „Tremo”. Z tej wskazówki wynikałoby, że pracował nad dwoma książkami równolegle, albo też – zebrał to, co pozostało po „Tremie” i temu niepełnoprawnemu bytowi, trochę dzikiemu jak tytułowe lilie nadał rangę faktu wydawniczego. Po drugie, ważniejsze – Niewiadomski sugeruje możliwość czytania „Dzikich lilii” od końca, dając nam do zrozumienia, że kolejność odsłon nie jest wiążąca, a każda poezja w sposób naturalny „ciąży ku początkowi”. Ta myśl, nieledwie tautologiczna, jest jednym z kluczy do liryki lubelskiego poety. W rzeczywistości, którą Baudrillard określił rzeczywistością nadprodukcji, nasycenia, nadmiaru (również tekstualnego), coraz silniej zaznacza się dynamika przeciwna – pozytywnego regresu, powrotu do rzeczy pierwszych, do przedustawnego stanu, w którym znak i to, co znaczy, stanowią jedność.

Jesteśmy u kresu – zdaje się mówić Niewiadomski – ponieważ staliśmy się pokarmem widzialnego, żyjemy pod presją widzialnego, znaki multiplikują się w nieskończoność i nie odsyłają do niczego za wyjątkiem znaków. Ale kres jest w „Dzikich liliach” początkiem afirmacji. Trudnej, wypracowywanej, bo związanej z działaniem, wysiłkiem wykreślania nowych konturów, nowych zupełnie map. Brzmi to nieco enigmatycznie, zgoda. Gdzie i skąd owe mapy mają nas wyprowadzić? Być może – jak trafnie to określił Piotr Śliwiński – ze stanu „odcięcia mowy”?

Czy taki powrót w świecie, w którym nie da się „być u siebie” (to częsta konstatacja w liryce Niewiadomskiego), jest w ogóle możliwy? Czy nie jest tak, że ten świat, w którym nie jesteśmy „ze sobą”, „u siebie”, jest też rzeczywistością, z której nie możemy się wyprowadzić? Nie tylko z powodu fizycznych ograniczeń, ale też i dlatego, że wyprowadzić musielibyśmy się również z języka? Czy to właśnie ma na myśli Niewiadomski, kiedy pisze „atlas milczenia, który nie wstydziłby się mowy”? 

Żeby móc powiedzieć „widzę, grób jest pusty”, trzeba znów nakreślić linie, znaki – taką refleksję funduje nam Niewiadomski w „Noli me tangere”, ostatnim wierszu „Dzikich lilii”. Każdy grób – mógłby dodać – jest pusty. Grób jako metafora języka. Nadzieja resurrectio nigdy się nie spełnia; żebyśmy w tym ataku pustki dostrzegli obecność, potrzeba nowego języka (potrzeba również nowych grobów). I ten ruch ku dołowi, ku ziemi, jest nieustannie przez Niewiadomskiego powtarzany. „Tylko tam, na dole, w ruchu są punkty”. „Głos zstąpi niżej, nie chce już dotykać czegokolwiek”. „Bez ziemi pożądanie nie wypełnia się nigdy”. Powtarza ten ruch, tę wędrówkę ku ziemi każda osoba tego spektaklu – „ja” (nierozpoznany stopień pokrewieństwa z samym sobą), „on” (niczym fantom, na pół żywy na pół umarły), w końcu bohater zbiorowy. Każdy z nich próbuje na własną rękę, ale i bezskutecznie odnaleźć drogę powrotną „do siebie”, do form skrytych i bardziej obfitych.

Ale co najważniejsze – nie jest to już ruch ku Anastasis, nie jest to również orfejska wędrówka w głąb, do jakiegoś piekła – być może ciążenie ku początkowi jest ruchem w kierunku odmitologizowania języka, usunięcia z niego teologii, która projektuje język jako coś odrębnego wobec rzeczywistości – stąd być może wrażenie „odcięcia mowy”, braku referencji, stąd ciągłe błądzenie w otchłani wyliczeń, i nadzieja, że w tym natłoku słów zdarzy się choć jedno, które trafi celnie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.