Rabusie kontra wola narodu
Hervé BRY / Flickr Attribution-NonCommercial-ShareAlike 2.0 Generic

Rabusie kontra wola narodu

Jakub Dymek

W konflikcie między wykluczonymi a dysponentami oficjalnego języka to ci pierwsi nie muszą się dostosowywać do sztywnych norm. Masakra konwencji i przemielenie utartych sloganów jest ich naturalną ścieżką

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie jest łatwo przepchać się przez 40 kilometrów łączące lotnisko Sabihy Gökçen z placem Taksim w Stambule. W końcu drugiej godziny podróży sięgnąłem po jedyne, co z dostępnych pod ręką rzeczy mogło mi wytłumaczyć cokolwiek z nieznanych nazw migających na drogowskazach. Nie było tego wiele: poświęcony Stambułowi rozdzialik o narracjach imigranckich z „Remixing Europe”. Na 200 stronach autorzy i autorki, artystki i twórcy mediów, z których część podpadłaby jeszcze parę lat temu pod kategorię „amatorów” – szczęśliwie dla autorów i samej książki, w ramach kultury remiksu już chyba przebrzmiałą – zastanawiają się, jak odwrócić, przechwycić język, którym opisuje się imigrantów w Polsce, Hiszpanii, Anglii – pod surowym okiem Frontexu, ale także nad Bosforem, gdzie migracja to wręcz odrębny ekosystem. „Talarbasi – czytam – przebudowywane osiedle Stambułu, w większości zamieszkane przez migrantów i migrantki. «150 metrów od cywilizacji», jak nazwał to jeden z mieszkańców, lub «czarna dziura w sercu miasta», jak mówią o tym mainstreamowe media”.

remapowanie europy / projekt remiks

Remapping Europe to badawczy projekt artystyczny zrealizowany przez sieć Soc Next Network, której polskim partnerem jest Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”. Jego celem było zbadanie i poddanie krytycznej refleksji wizerunków i narracji wokół migrantów w Wielkiej Brytanii, Turcji, Hiszpanii i Polsce. Narzędziem tej refleksji był remiks. Uczestnicy – migranci, mieszkańcy pogranicza, młodzi twórcy mający doświadczenie migracji – stworzyli kilkadziesiąt krytycznych wideo-remiksów, włączając swój głos i swoje wizje Europy do debaty publicznej.

„Remixing Europe” to międzynarodowa publikacja, podsumowująca ten projekt. Można ją zamówić pod mejlem biuro@e.org.pl. Jest darmowa.

„O co chodzi z tym Talarbasi?” zapytam później mojej przewodniczki. „Imigrancka dzielnica. Chodzimy tam po dragi. W nocy nie jest wesoło. W sumie, nie ma tam po co zaglądać”. Znowu książka: „Każe nam się myśleć, że okolice takie jak ta są ośrodkami wykluczenia, przestępczości, rozkładu i gruzów, gdzie zbiera się podklasa, klasa niebezpieczna, całe społeczne «bez» – bezrobotni, bezdomni i bezwładni. Takie miejsca, utożsamione z problemami społecznymi, podlegają stygmatyzacji, są dehumanizowane i przedstawiane jako splugawione, przez co przeznacza się je do oczyszczenia, także z ludzi”. To, co o cygańsko-imigranckiej dilerce, żebrzących Syryjkach i „złych dzielnicach” mówi się wśród znajomych i w kawiarniach, nie jest dalekie od rządowej i medialnej, czyli oficjalnej wersji wydarzeń. Przeciwnie, między konserwatywnym rządem Erdoğana a hipsterami ze stolicy Turcji jest w kwestii postrzegania migrantów więcej zgodności, niż mogłoby się wydawać. „Imigranci są problemem” to najłagodniejsze medialne ujęcie sprawy. Jeśli więc, jak zakłada „Remixing Europe”, język ten wciąż można dziś przechwycić i „odwrócić” jego sensy, trzymam kciuki. Jest co odwracać.

Antyimigrancka retoryka nie bierze się znikąd. Szowinizm uprawnia się na wiele sposobów i umiejętnie pasożytuje na narodowej tożsamości, czasem opierając się na chwilowych obawach, czasem na tłumionych od dziesięcioleci resentymentach, które próbują znaleźć ujście. W przypadku Stambułu chodzi o rozwój, część fundacyjnego mitu nowoczesnego państwa tureckiego i zasadniczy element narodowej mitologii. Imigranci zdają się stać mu na przeszkodzie, przywożą swoje wiejskie wartości i styl życia (jeśli mówimy o migracji wewnętrznej), nie umieją się dopasować i nie rozumieją nowoczesnego państwa (to w przypadku imigracji z zewnątrz), zabierają miejsca pracy (to o każdej migracji zarobkowej). Choć, jeśli ten rozwój brutalnie doprecyzować, chodzi wprost o to, kto i kogo, w imię budowy wieżowców, hoteli i centrów handlowych, ze Stambułu wyrzuci, wypchnie na obrzeża, pozbawi domów – by zrobić miejsce pod inwestycje. By wzmocnić opozycję między stronami tego konfliktu, rząd – od dłuższego czasu, to nie chwilowy wybieg – posługuje się prostym przeciwstawieniem. To cepulcu kontra milli iriade, „rabusie” kontra „wola narodu”.

To oczywiście, choć nie wyłącznie, spór o język. Im pewniej stronie rządowej czy biznesowej uda się przedstawić zajmujących tereny pod lukratywne projekty mieszkańców jako zagrożenie, tym sprawniej uda się nowe apartamentowce postawić. Najłatwiej jest rzecz jasna z imigrantami, tu „wola narodu” może być momentami całkiem zbieżna z „wolą deweloperów”, gdy brak solidarności lub niezdolność do zbudowania wspólnej platformy między zróżnicowanymi grupami zamieszkującymi takie dzielnice, jak właśnie Talarbasi czy Okmeydani, pozwala się rozgrywać na korzyść zdecydowanej i jasnej misji „modernizacyjnej”. Choć, jak dowiem się później, wiele z protestacyjnych graffiti zawiera słowo „razem”. „Ramię w ramię przeciw rozbiórkom” czy „wszyscy przeciwko faszyzmowi”. Może więc chodzi też o to, które „razem” jest silniejsze?



Wspólnota przeciwko językowi, język przeciwko wspólnocie

W jaki sposób od rządowego i deweloperskiego komunikatu silniejsze mogą być te próby jego zmiany, przechwycenia i odwrócenia, które wychodzą od wszystkich „rabusiów”, bezwładnych, „klas niebezpiecznych”? Wydaje się, że nie mogą. Owszem, pamiętamy głośny film Imre Azema, „Ecumenopolis”, wykorzystujący techniki animacji, found footage, interwencyjnego dziennikarstwa i dokumentalistyki oraz odgórnej „renowacji”, którą kosztem swoich biedniejszych i przyjezdnych mieszkańców przechodzi dziś Stambuł. „Wyzyskiwanie ziemi i pracy, dwa podstawowe czynniki, które zmuszają ludzi do emigracji, to także dwie najważniejsze sfery nadużyć praw człowieka w tym coraz bardziej autorytarnym kraju” pisze Azem w „Remixing Europe”, i dodaje: „gdy ludzie zmuszeni są żyć i pracować w nieludzkich warunkach, a ich miejsce zamieszkania i przestrzeń publiczna grabione są przez kapitał, po prostu wykopuje się ich stamtąd, by zrobić miejsce pod luksusowe rezydencje, hotele i centra handlowe”. Nie można odmówić mu słuszności. Ale jego film i głos, który zabiera w książce, jedynie relacjonują to, co spotyka mieszkańców dzielnic skazanych na wyburzenie. Nawet oddaje im głos, ale nie pozwala go przejąć.

To, jak można to zrobić, podpowiadają i pokazują dopiero same remiksy, do których książka stanowi jedynie erudycyjny appendix. Remiksy mogą być wreszcie próbą znalezienia głosu, który umocniłby to „razem”, które musi stanąć przeciwko silnemu, jasnemu, skonsolidowanemu i wspartemu prawno-biznesowo-administracyjną przewagą językowi „woli narodu”.

„Rabusie” i ich filmy

„Portmanteau” konfrontuje obrazy szczęśliwej podróży z przebitkami z wiadomości, pokazującymi tureckie wyburzenia – pracę buldożerów, dźwigów i koparek. Te różne obrazy łączy spojrzenie – bohaterów filmów drogi i przebitki z „Czarnoksiężnika z krainy Oz” widzimy w trzecioosobowej perspektywie, pasywna kamera snuje się za postaciami i rejestruje je w ciągłym ruchu. Gdy pod budynkami wybuchają ładunki, a gruz zbierają spychacze, kamera się odwraca i pokazuje tych, którzy patrzą – oczy schowane w szparach baraków i bezradne zwierzęta. Dosłowne? Tak, ale to też krok do budowy czegoś „wspólnego” – choćby za cenę metaforyki jednoznacznej i doraźnej, w której odnaleźć mogą się wszyscy.



Motyw wyburzenia jest podwójnie ważny. Z jednej strony to codzienne doświadczenie w najbiedniejszych dzielnicach, zamieszkanych przez imigrantów – konsekwentnie realizowana gentryfikacja swój najbrutalniejszy wymiar znajduje właśnie tam. To biedne osiedla są najbardziej „opłacalną inwestycją” – najniższe koszta przeprowadzenia rozbiórki, brak konieczności zapewnienia ich (niezameldowanym, nielegalnym, niebędącym w żadnym sensie „właścicielami” swojego miasta) mieszkańcom odszkodowań i możliwość budowy niejako „od zera” powoduje, że toczą się tam dziś nierówne bitwy o „rozwój” i „nowoczesność”. Do tego właśnie wyburzanie miejsc zamieszkania i sprzedawanie terenu „z ludzkim wkładem” jest tą formą czystki, na którą w świetle prawa (nieco nagiętego, bo jak przypominał Imre Azem, często tylko kilka procent budynków jest w tak złym stanie, że faktycznie należałoby je wyburzyć, a nierzetelne inspekcje budowlane nawet nie zaglądają do środka, zdając się na rzut oka na ich fasady) można sobie pozwolić. Turcja, która do dziś nie chce odczuwać winy za ludobójstwo Ormian, realizuje teraz narodową politykę „czyszczenia” w inny, „nowoczesny” i „europejski” sposób.

Ale wyburzenie ma też znaczenie symboliczne: dotyka ludzi, którzy i tak przeszli przez destrukcyjne doświadczenie przymusowej migracji. Wielu z migrantów – przewija się to i w filmach, i w towarzyszących im tekstach – faktycznie było świadkami zniszczenia własnych domów. A wraz z nimi: ostatnich materialnych śladów swojego poprzedniego życia. Niezależnie od towarzyszących zmianie miejsca zamieszkania obietnic, migracja zawiera element destrukcji – zniszczenie tego, co było, okazuje się być koniecznym warunkiem wkroczenia na ścieżkę każdego, „amerykańskiego”, „europejskiego” i pewnie także „tureckiego” snu . To dlatego motyw wyburzenia wraca – trauma utraty miejsca, w którym się mieszka, jest zawsze duża, ale jest podwójnie dotkliwa i niezrozumiała, gdy dotyka ludzi już wykorzenionych, których domy symbolicznie lub faktycznie raz już zburzono, ich samych pozostawiając tylko z mglistą obietnicą, że gdzie indziej będzie inaczej, lepiej.



„How would you like to migrate”, doprowadza te propagandowe obietnice związane z migracją do absurdu, by pokazać rozdźwięk między nadziejami a rzeczywistością. Pytania „Chcesz poczuć się cudownie jak imigrant? Chcesz spróbować tego specjalnie przygotowanego jedzenia? Jaki wybierasz wehikuł podróży? Nie zapomniałeś dokumentów?” padające na tle obrazków z sielankowych filmów reklamowych lat 50. i 60. – z wszystkimi aerodynamicznymi samochodami i startującymi w niebo rakietami epoki jet-setters – nabierają niepokojącego wydźwięku. Brak choćby najmniejszego odniesienia do dzisiejszej rzeczywistości migracji każe sobie ją dopowiedzieć i do-wyobrazić. Pytania, jak to o pyszne jedzenie i o to, czy na pewno chce się spróbować migranckiego losu, brzmią inaczej w ośrodku detencyjnym czy na ufortyfikowanych granicach, których nie przekraczają szczęśliwi jasnoskórzy ludzie w krągłych samochodach.

Telewizja kontra teledyski

W całym zbiorze nie brakuje klipów, które pasożytują na deweloperskich wizualizacjach i projektach przyszłych osiedli, kontrastując suche i sterylne modele w 3D z być może brudniejszymi i mniej doskonałymi, ale przynajmniej niepozbawionymi życia współczesnymi osiedlami. Tak, jak punkowe „Settler Migrant” i kampowo-elektroniczne „Zalim City”.

Najbardziej z tego zbioru ufam Tahribad–I–Isyan, zespołowi hip-hopowemu, który o imigranckich doświadczeniach opowiada w pierwszej osobie. Czy dlatego, że trójka chłopaków pochodzi z imigranckich rodzin, z tych samych dzielnic, które są właśnie wyburzane? Może. Ale także dlatego, że nie ma tu oddawania głosu i szukania Innego, jest za to wzięcie spraw – przy pomocy mikrofonu – w swoje ręce. Niechęć do mediów, nawet tych „społecznościowych”, i potrzeba bycia tam, gdzie coś się dzieje, jak choćby w parku Gezi podczas protestów, pozwala uwierzyć, że najbardziej banalne praktyki – jak właśnie bycie na miejscu i mówienie (choć to sztampa) „własnymi słowami” – mogą być podstawą budowania tego „razem”, które nie mieści się w elitarnym języku. Jest pewna sprawdzona logika w przeciwstawianiu przewidywalności kanałów informacyjnych i pozornie „obiektywnego” języka mediów i dorosłej polityki – wściekłych teledysków. Ale – choć chciałbym przekonać się, że jest inaczej – nawet najlepsze klipy i najbardziej rewolucyjne piosenki, są wciąż piosenkami. Kroczkiem w stronę budowania oporu, potrzebnym i ważnym, ale symbolicznym. Byłby on skuteczniejszy, gdyby to była jedynie batalia o język. A nie jest.

Niewątpliwie jednak, jeśli już się bić, to nie dając sobie narzucić warunków. Tak interpretowałbym być może najbardziej rewolucyjny – a niezupełnie jeszcze wykorzystany, może nawet nie w pełni uświadomiony i wypowiedziany potencjał „Remixing Europe”. W konflikcie między wykluczonymi a dysponentami oficjalnego języka – mediami, politykami, przedsiębiorcami – to ci pierwsi nie muszą się dostosowywać do sztywnych norm. Przeciwnie: masakra konwencji, destrukcja opatrzonych form, przemielenie utartych sloganów jest ich naturalną ścieżką.

Byłoby świetnie, gdyby obraz buldożerów i spychaczy udało się opatrzyć tak negatywnymi znaczeniami, żeby na zawsze pozostały symbolem bezprawnego wyburzania, wywłaszczania i wypychania mniejszości. I by jako takie trafiły na sztandary i mury, by ten sam język „modernizacji” dał w ten sposób wyraźną symbolikę przyspieszającą jego kompromitację. Ale nie chodzi przecież jedynie o to, żeby odpowiadać na zarzuty i propagandę jedynie kontrpropagandą, ale by samemu zdefiniować językową i wizualną metaforykę i sposoby jej dystrybucji tak, by wymykały się bieżącemu systemowi. By zgodnie z formułą zaproponowaną przez Jacques'a Rancière’a – patrzenie stało się nieodróżnialne od działania. Kradzież języka powinna być dla „rabusiów” dopiero pierwszym, nie ostatnim krokiem. By za remiksowaniem poszło – zapożyczając inne słowo z tego samego słownika – „hakowanie” reguł i kodu, który stworzył system.

PS Poza remiks

Gdy wróciłem już do Warszawy, poznałem epilog jednej stambulskiej historii, której byłem świadkiem. W trakcie wspólnej kolacji, w gruzińskiej knajpie będącej zeskłotowaną poczekalnią na dworcu autobusowym, młody Gruzin nonszalanckim gestem zgasił papierosa, podszedł do stolika i wyrwał znajomej torebkę. Rzucili się za nim wszyscy siedzący przy stoliku, a reszta gości i personelu restauracji dobiegła wkrótce. Chłopaka złapano, torebka wróciła do właścicielki, pokrzyczano i rozdano parę kopniaków. Dla postronnych historia się skończyła. Ale jednego ze znajomych – tak się akurat składa, że jedynego biegłego w tureckim – zabrano na komisariat w roli świadka. Na komisariacie niedoszłemu złodziejowi zabrano paszport, posadzono na krześle, pogrożono, w tle trwały jakieś procedury. Dostał swoje od policjantów, nie raz. W końcu funkcjonariusze policji pytają znajomego „Chcesz go uderzyć?”. „Co?” – nie dowierza kolega. „No zabrał torebkę twojej dziewczynie. Weźże mu przypierdol. To imigrant”.

Nie wiem jak to zremiksować.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.