Chmura nie wisi w powietrzu
Torkild Retvedt / CC BY-SA 2.0

13 minut czytania

/ Media

Chmura nie wisi w powietrzu

Jakub Dymek

Materialna baza naszej komunikacji nie przestała istnieć – ona po prostu zmieniła właścicieli. Ten cały internet to nie jest jakaś magia, utrzymywana dobrą wolą i lajkami. Ktoś za to płaci, ktoś to utrzymuje, ktoś tego pilnuje

Jeszcze 3 minuty czytania

Wśród wielu popularnych przeświadczeń o internecie prominentne miejsce zajmuje to, że rewolucja w produkcji i dystrybucji informacji dokonała się dzięki porzuceniu pras drukarskich, powielaczy, tuszu, kaset, kopert, nadajników i przekaźników – wszystkich tych setek ton żelastwa, dla którego jedyne odpowiednie dziś miejsce to muzeum. To mit o niematerialności świata cyfrowego – zupełnego oddzielenia od świata fizycznie istniejących obiektów.

To prawda, że olbrzymia ilość dóbr, którymi nasycone jest dziś nasze życie, ma charakter niematerialny. Książka, którą czytamy na Kindle’u, istnieje jako plik, strumień wideo to w najbardziej podstawowej formie ciąg cyferek przekładany na obraz, a pieniądze na koncie bankowym istnieją tylko jako pozycja w arkuszu, przynajmniej dopóki nie wypłacimy ich z bankomatu, będącego zresztą tylko fizyczną ekspozyturą wirtualnych mechanizmów obsługi. Jednak mit „niematerialności sieci” więcej skrywa niż tłumaczy. W końcu łatwiej i przyjemniej myśleć, że internet – to ja i ty, i jakieś trzy miliardy innych osób, które siedzą przed swoimi komputerami, uczestnicząc w wielkiej konwersacji, jak w jakiejś, za przeproszeniem, globalnej wiosce.

Ale jeśli internet to nie chmura, w której lewitują dane trącane naszymi kliknięciami, to co? Coś znacznie mniej romantycznego: kilka warstw twardej techniki, nieróżniącej się tak bardzo od tradycyjnej infrastruktury telekomunikacyjnej, pod którą fundamenty położyły dwa poprzednie stulecia. Dopiero na tej materialnej podstawie sytuują się „zapośredniczacze”: kolejne poziomy interfejsu, systemów operacyjnych i oprogramowania, które wieńczy user experience, czyli eleganckie okienko iTunesa albo ekran startowy Instagrama na smartfonie. Pod ziemią ciągną się kable światłowodowe, a na niej – zamknięte i chłodne serwerownie, centra przechowywania danych, piętrzące się wieże dysków z migającymi kontrolkami i jeszcze więcej kabli.

Fotograf Peter Garritano w swoim cyklu „The Internet” świetnie pokazał na przykładzie jednego budynku na dolnym Manhattanie, jak powszechna, a zarazem ukryta jest ta techniczna warstwa. Kable wiją się w podwyższonej podłodze i podwieszanych sufitach; przechodzą przez ściany, czasem przez kilka budynków, niektóre łączą się z tymi, które położone są pod oceanem i oplatają świat. Na piętrach towarzyszą im rozdzielniki elektryczne, a w piwnicy znajdują się łączniki oraz wielki generator prądu z dieselowskim silnikiem na wypadek odcięcia dostawy energii elektrycznej. Wreszcie umiejscowione na dachu wentylatory wydmuchują gorące powietrze z nagrzewającej się elektroniki.

Wnętrz budynków, które dostarczają nam potrzebnych na co dzień danych – podobnie jak wnętrz elektrowni atomowych czy stacji filtrujących wodę – nie znamy zbyt dobrze: wejść pilnują ochroniarze, a i tak całe te industrialno-elektroniczne trzewia nie wydają się przesadnie interesujące. Istnieje pokusa, by uznać, że internet po prostu jest, tak jak w gniazdku jest prąd, a w kranie woda. Jednak woda i prąd nie zostały jeszcze (nie wszędzie przynajmniej) sprywatyzowane, a nad ich jakością czuwa szereg instytucji. Wnętrze elektrowni i standardy jej pracy to wciąż przedmioty powszechnego nadzoru, w przeciwieństwie do sterylnych i wyjątkowo dobrze strzeżonych prywatnych posesji, które za grubymi murami przechowują i przekazują dalej dane – zarówno w postaci laserowych impulsów, które popłyną przez światłowód, jak i zapisów na dyskach, które zostaną tam, gdzie są. Albo i nie.

Te dobrze chronione miejsca i skrywany przez nie skarb, jak każdy zakazany owoc, rodzą jednak fantazje. To, co niewypowiedziane, często z wyprzedzeniem objawia się w popkulturze, która różne, nawet te wypierane pragnienia oswaja. Nie powinno więc dziwić, że serwerownie i centra przechowywania danych są jednym z elementów rewolucyjnego spisku w dystopijnym serialu „Mr. Robot” (USA Network, reż. Sam Esmail, 2015). „Największa rewolucja, jaką widział świat”, którą obiecuje nieformalny przywódca grupy hakerskiej F*** Society, polega na wymazaniu długów – wielkiej, wszechświatowej abolicji, która pogrąży opierający się przecież na zadłużeniu i uzależnieniu system ekonomiczny. Jak to zrobić? Wystarczy zniszczyć wszystkie księgi bankowe, co jest dziś – tzn. dziś przefiltrowanym przez wizje twórców „Robota” – o tyle łatwe, o ile nie mają one fizycznej postaci, ale są zgromadzone na serwerach wielkiej korporacji. Zniszczenie fizycznie istniejących skrzynek, kabli i dysków sprowadzi dług i pieniądz do tego, czym są naprawdę – abstrakcji regulującej nasze życie.

Fani serialu na platformie Reddit dyskutują nad tym, jakie praktyczne konsekwencje miałaby taka operacja: w jakim czasie banki mogłyby odtworzyć swoje dane z papierowych kopii? co by się stało z gospodarką i tradycyjnym pieniądzem? jakie grupy ludzi naprawdę by zyskały, a kto by na tym wszystkim stracił? Brzmi to fantastycznie? Być może. Ale rozgrzewa wyobraźnię i brutalnie przypomina o tym, że funkcjonowanie gospodarki, transportu międzynarodowego, bezpieczeństwa militarnego – w dużej mierze opiera się na założeniu, że infrastruktura informacji będzie działała w sposób niezakłócony.


Wybór miejsca, w którym powstanie centrum przechowywania danych, to wynik decyzji zarówno ekonomicznych, jak i politycznych. Zanim na przykład Facebook czy Google zdecyduje o postawieniu gdzieś swojej placówki, bierze pod uwagę takie zmienne, jak koszt energii elektrycznej, ceny gruntu pod nieruchomości, istniejąca infrastruktura. Amerykański stan Iowa, na którego żyznej ziemi rozwijało się przez wieki wielkoobszarowe rolnictwo, dziś – zamiast kolejnych inwestycji rolnych – stawia fermy wiatrowe, które dostarczają energii do centrów danych Facebooka. Do już istniejących wiatraków – które dostarczają ponad ¼ energii w stanie – Google i Facebook dołożyły swoje. Ale nie tylko naturalne zalety stanu, takie jak równinne tereny czy silne wiatry, odegrały tutaj rolę – stan Iowa aktywnie dopomógł internetowym gigantom w podjęciu decyzji o inwestycji. Pod koniec poprzedniej dekady stanowi politycy przegłosowali dwa kolejne akty prawne o ulgach podatkowych (tytuł jednego z nich to po prostu „Zwolnienie dla portali-wyszukiwarek internetowych”). Z podatku zwolnione są komputery, systemy chłodnicze, zapasowe generatory energii itd. Jedna z inwestycji Microsoftu na terenie tego stanu – w przechowywanie danych właśnie – została wyceniona na 1 mld dolarów, a stan postanowił złagodzić te koszta o blisko 50 mln USD.

W grę wchodzi jeszcze prawo i polityka międzynarodowa. Dlaczego Irlandia staje się europejskim węzłem danych, miejscem, z którego internetowi giganci zza oceanu chętnie prowadzą swoją działalność na kontynencie i gdzie trzymają dane użytkowników? Obiegowa opinia mówi, że chodzi o klimat, który pozwala zaoszczędzić na chłodzeniu wielkich serwerowni. To jednak tylko część prawdy. Obraz uzupełniają niskie podatki korporacyjne, które wynoszą 12,5%, a także dopuszczalność optymalizacji podatkowej przy pomocy skomplikowanych transferów międzynarodowych. Irlandia jest też krajem, w którym niewiele może zdziałać lokalny inspektor ochrony danych osobowych. Karierę w internecie robiło kiedyś zdjęcie skromnej siedziby tej instytucji, wciśniętej między fryzjera a piekarnię. A to, gdzie fizycznie znajdują się dane – teoretycznie pozbawione narodowości – zaczyna mieć coraz większe znaczenie.

Politycy i prawnicy spierają się, czy informacje o obywatelach danego kraju mogą być zarządzane zgodnie z prawami obowiązującymi w innym. A jeśli tak, to którą jurysdykcję uznać za nadrzędną? To konflikt nie tylko teoretyczny – standardy ochrony danych osobowych różnią się między wszystkimi krajami członkowskimi Unii Europejskiej, inne uprawnienia w każdym z nich mają służby. A jeszcze inaczej – raczej na niekorzyść ochrony prywatności i anonimowości – jest w USA. Gdy dodać do tego fakt, że Rosja i państwa NATO znajdują się na progu konfliktu, stosują obustronne sankcje oraz prowadzą przeciwko sobie regularną wojnę wywiadowczo-informacyjną, sprawa lokalizacji danych przestaje być błaha. Od 2014 roku Rosja wymaga, by dane obywateli tego kraju były przetrzymywane w centrach zlokalizowanych na jego terytorium. To, co może wydawać się jedynie imperialną fanaberią czy symboliczną separacją od świata Zachodu, wcale nie jest pozbawione racjonalności. Rosja nie tylko chce wzmocnić własny rynek dostawców usług (pamięci, transferu, infrastruktury), ale też unarodowić informacje, których oddanie biznesowym decyzjom amerykańskich koncernów Kreml uważa za nadmiernie ryzykowne.

Microsoft spiera się obecnie z rządem USA o to, czy dane, które trzyma w Irlandii, podlegają prawu amerykańskiemu, czy irlandzkiemu. Analogiczne konflikty dotyczą też Airbnb – aplikacji umożliwiającej wynajem kwater z pominięciem tradycyjnych hoteli – czy Ubera. Główne pytanie brzmi: czy istnieją zyski, które istnieją tylko w internecie, jeśli użytkownicy aplikacji mają narodowość i funkcjonują w geograficznie określonym, całkiem materialnym świecie?

Wraz z coraz ściślejszym stapianiem się kodu z materialnymi urządzeniami oraz rozwojem internetu rzeczy pojawia się także pytanie, kto jest faktycznym właścicielem usieciowionego przedmiotu. Niedawno głośna była sprawa producenta traktorów, który traktuje oprogramowanie w komputerach maszyn jak swoją własność i nie pozwala dokonywać w nich napraw bez autoryzacji – co oczywiście nie przypadło do gustu amerykańskim farmerom. Sytuacje takie jak ta pokazują, że choćby strumień danych był nieuchwytny, to zagadnienie własności i kontroli potrafi zmaterializować się zaskakująco dosłownie.

Jest jeszcze kwestia tego, czyj internet będziemy mieli w swoich domach. Warta kilka miliardów złotych aukcja częstotliwości LTE w Polsce może i budzi duże zainteresowanie, ale rywalizacja o możliwość dostarczania internetu w nieokablowanej części Afryki to całkiem realna bitwa o przyszłość rozwoju kontynentu i kształt nowej informatycznej geopolityki. Google inwestuje w Project Loon – flotę balonów zawieszonych w stratosferze, które mają umożliwiać bezprzewodowy dostęp do internetu. Za szczytną ideą dostarczania internetu tam, gdzie wcześniej go nie było, i to w nowatorski sposób, stoją jednak interesy i walka o wpływy. Porzucenie tradycyjnej infrastruktury: podziemnych kabli, central telefonicznych i domowych routerów – oznacza wyeliminowanie lokalnej i międzynarodowej konkurencji, która ostrzy sobie zęby na te same rynki.

Fakt, że ta sama firma, która oferuje usługi internetowe i zarabia na reklamach, miałaby kontrolować sam dostęp do sieci – to kolejny krok w stronę jej prywatyzacji. Wyobraźmy sobie kilka możliwych scenariuszy: co będzie, jeżeli w zamian za zgodę na przetrzymywanie naszych danych tylko w jednym miejscu lub korzystanie z tylko jednego systemu operacyjnego – otrzymamy propozycję szybkiego dostępu do internetu bez opłat? Czy jest wykluczone, że kolejne państwa będą ochoczo oddawały kontrolę nad siecią zewnętrznym operatorom w zamian za oszczędności albo inwestycje w fizyczną infrastrukturę? Czy powinna martwić nas perspektywa, w której wszystkie informacje przepływają przez jednego i tego samego dostarczyciela usług?

Założenie, że internet to nowa rzeczywistość, w której informacje przepływają w sposób nieskrępowany, a dobra cyfrowe można reprodukować w nieskończoność właściwie za darmo – daje poczucie komfortu. Mniej wygodna jest jednak świadomość, że za literkami i cyferkami stoją przechowujące je całkiem realne pudła, które mają swoich właścicieli, są przedmiotem logiki kupna i sprzedaży oraz międzynarodowych sporów. Podlegają wpływom klimatu, pożerają energię, tworzą odpady, mogą się zepsuć, zostać odcięte od zasilania, zniszczone w zamachu terrorystycznym. Chmura nie wisi w powietrzu, lecz opiera się na filarach z gumy, aluminium i krzemu. I pieniędzy. Materialna baza naszej komunikacji nie przestała istnieć – ona po prostu zmieniła właścicieli, którymi coraz rzadziej są użytkownicy. Ten cały internet to nie jest jakaś magia, utrzymywana dobrą wolą i lajkami. Ktoś za to płaci, ktoś to utrzymuje, ktoś tego pilnuje – tylko umyka to naszym oczom.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.