Łatwo popaść w pesymizm w czasach, gdy dyskusja o ruchach protestu skupia się głównie wokół pytań, dlaczego ich nie ma, lub – gdy już się pojawią na horyzoncie – skazane są na porażkę. Rzeczywiście, jeśli wsłuchać się w to, co w medialnych relacjach mówiło się o Occupy, poczytać o niekończącym się kryzysie politycznym w Afryce Północnej i na Półwyspie Arabskim, posłuchać o konserwatywnym zwrocie od USA, przez Turcję, po Europę – łatwo dać się przekonać, że jest źle i będzie gorzej.
Nie dała się na to nabrać kanadyjska antropolożka Gabriella Coleman, której fascynująca książka o hakerach i hakerkach z Anonymous, „Hacker, Hoaxman, Whistleblower, Spy”, robi coś, czego po polityczno-kulturoznawczo-geekowsko-technologicznej opowieści trudno się spodziewać: rozbudza nadzieje i odnajduje radykalne, odważne i przede wszystkim ciekawe alternatywy tam, gdzie zazwyczaj nie sięga oko mediów i akademii. Na internetowych forach, kanałach czatu, sekciarskich konwentach, a nawet w więziennych celach – gdzie skończyła część aktywistów Anonymous.
Streszczenia „Hackera…” nie miałyby tu sensu. Historię, którą opowiada Coleman, warto przeczytać i samemu uznać, czy się w niej odnajdujemy i czy Anonymous to (choć wybór nie kończy się na tych opcjach) naiwni idealiści, wyszczekani tricksterzy czy prawdziwi terroryści. Przekonanych Coleman i tak nie przekona. Warto jednak wyciągnąć z tej książki jedno, najważniejsze być może pytanie. Jak to możliwe, że w świecie, w którym zdają się rządzić zasady powierzchownej kultury celebryctwa, najpotężniejszą bronią stała się anonimowość? Jak internet, gdy powszechnie mówi się o dominacji monopoli, wszechobecnej komercji i zaniku tej anonimowości, mógł stworzyć warunki do powstania radykalizmu zupełnie nowego rodzaju? Gdzie padła pierwsza iskra? Czyli: jak powstało, walczyło (i dalej walczy), kpiło (i dalej kpi) Anonymous?
Jesteśmy wszystkimi i nikim zarazem
POWAGA
W numerze o POWADZE i niepowadze piszą i mówią dla nas:
Iwona Kurz o naturze facebooka,
Robert Siewiorek o ciągłej bece,
Simon Reynolds o ironii w muzyce,
Zofia Król o patosie w poezji,
Jakub Dymek o hakerach i grupie Anonymous,
Adam Wiedemann o muzyce „poważnej”,
Agata Bielik-Robson i Rafał Księżyk o alergii na patos.
Rok 2007, nadawca wiadomości: dearfoxnews. Zmutowany głos beznamiętnym tonem wygłasza zza kadru: „Nazwa Anonymous została zszargana, jak gdyby chodziło o zwykłą ulicznicę, pohańbioną i wystawioną na publiczny widok. Ujmę to całkiem prosto: kompletnie mylicie się co do tego, kim i czym jesteśmy. Jesteśmy wszystkimi i nikim zarazem. Jesteśmy twarzą chaosu i zwiastunem sądu. Śmiejemy się w obliczu tragedii. Wyśmiewamy cierpiących. Niszczymy innym życie, tylko dlatego, że możemy to zrobić”. Film kończy się złowróżebnymi słowami: „Teraz zwróciliście na siebie naszą uwagę”. Opublikowany na YouTubie materiał był pierwszą odpowiedzią Anonymous mediom głównego nurtu. W szczególności Fox News, amerykańskiej stacji znanej z konserwatyzmu i skłonności do przesady, która poświęciła hakerom i hakerkom spory materiał, nazywając ich „internetowym przemysłem nienawiści” [internet hate machine].
Media dostały to, co chciały. Przedstawiciele Anonymous nie odpierali zarzutów, a jedynie powtórzyli je w karykaturalnej formie, łącznie z absurdalnym stwierdzeniem, że bawi ich cierpienie kotów i katastrofy lotnicze. „Hakerzy na sterydach”, jak mówił o Anonymous Fox, pokazali, że doskonale rozumieją logikę mediów, która każe szukać sensacji do granic skompromitowania samego tematu. Nie robiąc wiele ponad głośne powtórzenie obaw mainstreamu, Anonymous domknęło medialny cykl: media straszą hakerami, hakerzy podkręcają atmosferę, media panikują jeszcze bardziej, wyobrażenie o potędze hakerów rośnie, co powoduje, że media poświęcają im jeszcze więcej uwagi. I tak wkoło. W ten sposób w 2007 roku rozpoczęła się długa wojna podjazdowa, w toku której Anonymous zdobędzie faktyczną siłę, ściągnie na siebie oskrażenia o terroryzm i pomoże w upadku kilku rządów.
fot. Thomas Hawk, CC BY-NC 2.0
Kim są Anonymous? „Wszystkim i nikim zarazem” – odpowiedź z (anty)propagandowego filmu to dobry trop. Sama nazwa to relikt epoki faktycznej anonimowości w sieci i tych jej zakątków – czatów, forów i kanałów – gdzie wciąż pseudonim „Anonymous” [anonim] jest domyślną opcją, w przeciwieństwie do ich komercyjnych odpowiedników, które identyfikują nas po nazwisku, geolokalizacji i numerach: telefonu i karty kredytowej. Osoby, które stworzą trzon operacyjny Anonymous, spotykały się na takich właśnie kanałach, mniej lub bardziej ściśle powiązanych z kulturą hakerską, z niesławnym 4chanem na czele. Tam, wśród niekończących się wiązanek bluzgów, humoru nieliczącego się z niczyją wrażliwością i żartów tak wsobnych, że prawdopodobnie zrozumiałych jedynie dla autora, zaczął się serial mniej lub bardziej skoordynowanych akcji „dla beki” [4 the lulz, lulz], wymierzonych w faktyczne czarne charaktery (gwałciciele czy oszuści), ale i w przypadkowe ofiary, które podpadły niefortunną wypowiedzią czy „byciem w złym miejscu w złym czasie”. Środki, których używano – od ujawniania prywatnych informacji, przechwytywania haseł i kont [owning, pwning] do publikowania kompromitujących informacji – były wypadkową dążenia do jak największej beki i posiadania technicznych umiejętności. Złośliwy, uparty i momentami okrutny trolling, który stał się marką kanałów w rodzaju 4chana, dał jednak podstawę czemuś większemu.
Im bardziej w niektórych użytkownikach rosło przekonanie, że podstawowe wolności internetu – „wolność słowa jest nienegocjowalna”, jak ujął to jeden z anonów – są zagrożone, tym bardziej czuło się potrzebę, by beka stała się narzędziem walki. Stąd – w największym z możliwych skrótów – wzięły się zorganizowane akcje podpisane pseudonimem „Anonymous”.
Zorganizowane nie znaczy jednak „oficjalne”, czy tym bardziej, „zinstytucjonalizowane”. Formuła działania, która wykrystalizowała się ze spontanicznych rajdów była raczej kompromisem między przypisywanym powszechnie (i często błędnie) hakerkom i hakerom etosem indywidualizmu czy samolubności z konieczną dla powodzenia akcji anonimowością, współpracą i podziałem zadań. W sytuacji niejako wymuszonej niehierarchiczności (nikt by się przecież nie zgodził na zabawę w „pułkowników” i „szeregowych”, to jasne) sama z siebie zaczęła działać wewnętrzna demokracja: każdy brał na siebie tyle zadań, na ile starczało mu czasu i kompetencji. Sprzyjał jej też sam kanał komunikacji, który służył organizowaniu się, czyli IRC [internet relay chat]. Medium ograniczone do wymiany tekstu i udostępniające dyskutującym skorzystanie z wąskiego repertuaru wpisywanych z poziomu klawiatury komend (zapomnijcie o kotkach, kolorowych ikonkach, wideoczacie i przycisku „lubię to”), które na tle Facebooka czy Google Hangout wygląda jak wspomnienie dawno zapomnianej epoki internetu 1.0, miało swoje niewątpliwe zalety, które w fundamentalny sposób wpłynęły na działanie anonów.
Po pierwsze: nikt, o ile dochowasz podstawowych zasad bezpieczeństwa, nie wie, kim jesteś. Poza nieocenioną w działaniu anonimowością daje to tę przewagę, że użytkownicy nie mają możliwości oceniania się po czymkolwiek innym (rasa, narodowość, klasa, płeć, wiek) niż wkład w dyskusję. Po drugie: dyskusja, dyskusja, dyskusja. Czat jako sposób organizacji ma to do siebie, że wszystkie pomysły i stanowiska można (i trzeba) przeforsować w jedyny dostępny sposób: pisząc do innych, argumentując i licytując na argumenty, czasem uciekając się też do błagań, emocjonalnych apeli i manipulacji. To, czyja opcja zwycięży – bo że zawsze znajdzie się choć jeden głos przeciw, to niemalże pewne – decyduje się w niekończących się debatach i kłótniach. Deliberacja ma swoje wady, przykładów nie brakuje, od formalnego podziału władzy w Sejmie po „tyranię braku struktur” w ruchach nieformalnych i NGO-sach, ale anonimowy i stawiający wszystkich wobec ograniczonego zbioru reguł IRC to wciąż formuła najbliższa „wolnego rynku idei”. Po trzecie: głosowanie. Nie ma sprawniejszego sposobu, by nadać wypracowanemu konsensusowi (lub czemukolwiek zbliżonemu do konsensusu) prawomocności, niż poddanie go pod głosowanie. Kanały IRC, na których organizowano kolejne akcje, były więc forum wielu głosowań, w sprawach czasem trywialnych, a czasem decydujących o najważniejszych operacjach. Jeśli dodać do tego fakt, że wewnętrzne kliki i podgrupy tworzyły się w oparciu o wzajemne zaufanie, zbliżone kompetencje i zainteresowania, wydzielając dla siebie mniejsze kanały z bardziej popularnych czy ogólnodostępnych, otrzymamy kompletny obraz, nawet jeśli nieco wyidealizowany.
Anonymous to amorficzna grupa grup, ruch obok ruchów, trochę internetowa merytokracja, a trochę anarchistyczny zryw, który dojrzewając, nigdy nie wyrzekł się chaosu, z którego wyrósł, ale zbudował na nim prawdziwie autonomiczną metodę działania.
Żeby jednak Anonymous nabrało polityczego odcienia – nie bez przeszkód, walk i wzajemnych oskarżeń hakerek i hakerów o popadanie w „moralną ciotowatość” (moralfaggotry) – potrzeba było okazji, która połączy rozproszoną awangardę beki pod wspólnym hasłem. A nic nie łączy tak skutecznie jak wspólny wróg. Tego Anonymous znaleźli na początku 2008.
Scjentologia, niechciana pizza i kosmiczna zagłada
Okoliczności, które wyprowadziły Anonymous z okopów trollingu – medialny wyciek, próby cenzurowania go oraz pełna autentycznej wściekłości, poczucia słuszności i, oczywiście, beki odpowiedź internetu – są podwójnie ciekawe. Mieszanka faktycznego zaangażowania, za którym idą całkiem realne konsekwencje, z więzieniem włącznie, i poczucie świetnej zabawy, która była buforem chroniącym przed popadnięciem w prawdziwy patos (bo ironicznego patosu, jak pokazało wideo z 2007, nie brakowało), będą od tego czasu charakteryzować wiele z działań grupy Anonymous. Z drugiej strony, to te właśnie okoliczności pozwoliły uruchomić eklektyczną i chaotyczną siłę tłumu, ponad podziałami i z jasnym celem. Wszystko składało się w całość: była i okazja do beki, i możliwość wykazania się, i wspólny cel, i wróg, który od dawna był solą w oku wielu internetowych społeczności i właśnie pokazał swoją słabą stronę.
13 stycznia 2008 świat zobaczył wideo przedstawiające Toma Cruise’a, najbardziej chyba znanego członka Kościoła scjentologii, w nadęty sposób opisującego zalety swojej nowej religii. Film od kilkudziesięciu godzin był w rękach dziennikarek i dziennikarzy, którzy przekazywali go między sobą, ale że link nie został odpowiednio zabezpieczony, szybko wylądował na publicznie dostępnym kanale. 15 stycznia artykuł na ten temat wraz z wideo znalazły się na popularnych amerykańskich portalach, w tym na stronach Gawkera i Radar, skąd powielono go na kolejne. Materiał – i cały kanał, na którym znalazła się reklamówka z Cruise’em – zniknęły szybko ze stron YouTube, ale „efektu Streisand” nie dało się już zatrzymać. Szybko posypały się też groźby pozwów ze strony scjentologów. Więcej nie było trzeba.
Scjentologia od dawna była przedmiotem kpin i krytyki. Ze strony geeków, z powodu metafizycznej roli „Technologii” (przez duże „T”) w pismach scjentologów, gdzie służyła jako coś pomiędzy metaforą całej religijnej etyki a ścisłym i pobrzmiewającym totalitaryzmem kodem postępowania. Z drugiej strony, scjentologia w ogóle uchodziła w wielu kręgach za synonim cenzury: potyczki między tym Kościołem a zgromadzonymi w różnych on- i off-line’owych kanałach obywatelami na tle wolności słowa trwały już wtedy od lat i dorobiły się nieco ironicznej marki „Internet kontra scjentologia”. Nie wspominając już o legendarnym odcinku serialu „South Park”, który przeniósł doktrynę scjentologów w realia kreskówki, pokazując ją jako to, czym faktycznie jest: bajkę o kosmitach. Dla wielu z tych, którzy toczyli bekę ze scjentologii, ale i tych, którzy traktowali religię jako realne zagrożenie dla wolności słowa, sprawa była jasna: trzeba coś z tym zrobić.
Niecałe dwa dni później, na stronach 4chana pojawiło się wezwanie do walki. „Pora, żeby /b/ [luźna, offtopowa grupa na 4chanie] zrobiło coś wielkiego. […] Mówię o «zhakowaniu» albo «zdjęciu» oficjalnej strony scjentologii. Czas użyć naszych środków do czegoś, co uważamy za słuszne. […] Pogadajcie ze sobą, znajdźmy lepsze miejsce, żeby to zaplanować i zróbmy to, co musi być zrobione. Nadszedł czas, /b/”. Część z głosów była z miejsca przeciwna, „mission impossible” napisał ktoś, cytując tytuł filmu z Cruise’em. Pojedyncze głosy zalecające rozwagę i zwracające uwagę, że każda próba ataku stron scjentologii pociągnie za sobą milionowe pozwy sądowe, nie znalazły posłuchu u wszystkich. Już następnego popołudnia na /b/ pojawiła się kolejna wojownicza odezwa, tym razem zaczynająca się od konkretu – choć nie wiadomo, ile było w nim mistyfikacji i propagandy. „Strona scjentologii jest już pod ciężkim ostrzałem i ładuje się dość wolno” – pisał zgodnie z dobrą tradycją użytkownik o pseudonimie Anonymous, po czym dodał kilka obowiązkowych zdań okolicznościowego patosu i bojowej retoryki – „to tylko wierzchołek góry lodowej, pierwsze z wielu natarć. 4chan, odpowiedzcie na wezwania, przyłączcie się do legionu przeciw scjentologii, pomóżcie w rzuceniu jej na kolana i przyspieszcie długo oczekiwaną zagładę!”. Odezwa, nie wiadomo, czy z powodu optymistycznej wiadomości o pierwszych sukcesach, czy kończącego ją „przyłączcie się albo wypierdalać” – zadziałała. Między 15 a 23 stycznia trwał karnawał, jak określił to jeden z uczestników, „kompletnej napierdalanki” z każdą witryną, adresem i jakikolwiek punktem komunikacji z Kościołem scjentologii. Strony Kościoła były atakowane za pomocą DDOS [distributed denial of service], czyli nagłą, skoordynowaną falą wejść, która obciąża serwery i w efekcie blokuje dostęp do strony w ogóle. Nie wspominając o tym, że na adresy kościołów docierały tony niezamówionej pizzy, faksy wypluwały zadrukowane na czarno kartki, a każdy znany „sekret” i plotka o scjentologii lądowały wszędzie, gdzie tylko dało się je umieścić. Mimo że Kościoła scjentologii nie udało się „zgładzić”, a jedynie skutecznie uprzykrzyć mu życie na parę dni, to przytaczana tu historia miała naprawdę dalekosiężne skutki. Dla Anonymous, dla jego aktywistycznej części, dla walk prowadzonych za pomoca internetu w ogóle.
Najbardziej doraźnymi skutkami operacji „Chanology” było powstanie legendarnej już antyscjentologicznej propagandy, która swoją absurdalnością i poczuciem humoru zjednała Anonymous wielu zwolenników i sojuszników nawet we wcześniej jednoznacznie niechętnym hakerom mainstreamie. Na fali tej operacji wyłoniono awangardę najbardziej odważnych i bezczelnych, powstały też wewnętrzne grupy, które dadzą początek operacjom daleko bardziej niebezpiecznym i wymierzonym przeciwko instytucjom poważniejszym niż scjentologia. „Chanology” było progiem, za który weszli ci, którzy chcieli czegoś więcej niż beka. Od tego progu Anonymous odbiło się na teren poważnego politycznego zaangażowania. Jak bardzo poważnego?
Wiosna anonimów
Fast forward do roku 2010. W Tunezji rośnie niezadowolenie z rządu Ben Alego, który przy cichym przyzwoleniu ze strony Zachodu rządzi państwem – w mało demokratyczny, żeby nie powiedzieć wprost: zamordystyczny sposób – od 1987 roku. Na przełomie listopada i grudnia Wikileaks ujawnia wielką porcję informacji i tajnych komunikatów dyplomatycznych, wśród których znajdują się także kompromitujące detale z życia elit reżimu. Obywatelki i obywatele czytają – przetłumaczone przez zespół portalu Nawaaat.org – informacje o olbrzymich rezydencjach, luksusach, służbie i zbytku krewnych i zauszników Ben Alego. Nie żeby nie podejrzewali tego wcześniej, ale moc sekretu, który nagle zostaje ujawniony, zrobiła swoje. Czarę goryczy przelewa być może informacja o Paszy, tygrysie, którego trzyma jako zwierzę domowe jeden z bratanków Ben Alego, i który – jak podawały wycieki – je więcej niż niejedna tunezyjska rodzina. Trzy tygodnie po publikacji Wikileaks (i Nawaat) Muhammad Bouazizi, sprzedawca owoców z Sidi Bouzid, podpala się w geście protestu przeciwko poniżaniu przez skorumpowaną miejską policję. To symboliczny początek arabskiej wiosny. Wybuchają protesty, które władze bezwględnie pacyfikują. W ciągu dwóch miesięcy nie tylko rozprawia się z protestującymi policja i służby specjalne, ale rząd prowadzi skoordynowaną walkę z marginesem wolnych mediów, który jeszcze w Tunezji istniał – do więzienia trafiają dziesiątki blogerów i blogerek, aktywistów, dziennikarek. Duże media zachodnie zwróciły na to uwagę – poza oszczędnymi notatkami agencji prasowych – dopiero w styczniu. Anonymous było wówczas aktywne od ponad miesiąca.
fot. Amine GHRABI / CC BY-NC 2.0
„Naszą uwagę zwrócił fakt, że trwające w Tunezji starcia z policją uciekły uwadze szanowanych zachodnich redakcji. Obowiązkiem wolnej prasy jest informowanie o tym, o czym nie można mówić, gdzie panuje cenzura” – rozpoczyna się list otwarty do mediów, podpisany Anonymous. Po tym wstępie następuje szczegółowy opis łamania wolności słowa i praw obywatelskich przez Ben Alego: podsłuchy i włamania na skrzynki pocztowe osób nawet bardziej niż przelotnie zainteresowanych protestami, uciszanie blogerek i dziennikarzy, blokowanie dostępu do zachodnich stron. List kończą słowa: „Może nie widzieliście? Teraz, skoro już wiecie, pomóżcie przekazać te informacje dalej. Przynajmniej wy nie musicie zakładać maski, by to robić”. Anonymous, które utrzymywało, że traktuje sprawę zamieszek i cenzury w Tunezji poważniej niż zachodnie media, nie blefowało. Udało im się zawiesić wiele tunezyjskich stron rządowych, wyszukać błędy w zabezpieczeniach, które pozwoliły storpedować przynajmniej część cenzorskich czy propagandowych działań tunezyjskich służb. W pewnym momencie starali się nawet wykorzystać lukę w systemie kontrolującym całą główną domenę (jak .pl czy .com), by każda strona w tunezyjskiej domenie .tn, odsyłała do Wikileaks. Ostatnia operacja się nie powiodła, ale nie za rozmach i szalone ambicje Anonymous w trakcie pierwszych miesięcy należy się szczególne uznanie. Hakerzy i hakerki wykonali ogrom pracy, by udostępnić tunezyjskim aktywistom i aktywistkom bezpieczne kanały komunikacji, pewne połączenie i zasłonę anonimowości. W porę, gdy zachodnia prasa skłonna była zachwycać się twitterowymi rewolucjami i wolnością słowa na Facebooku, ostrzegali, że tunezyjskie służby z łatwością są w stanie złamać zabezpieczenia komercyjnych portali, a ujawnianie się na łamach któregokolwiek z nich z działalnością antyrządową to samobójstwo.
W kluczowym momencie jeden z anonów, tflow, napisał skrypt, który pozwalał uchronić się przed rządowym phishingiem – wydobywaniem haseł. Aby go przetestować, potrzebował jednak pomocy kogoś na miejscu, kto byłby podatny na atak i mógł zweryfikować skuteczność narzędzia. Operacja wymagała aktywnego współudziału (i zaufania, i wzajemnej weryfikacji) aktywistów tunezyjskich i Anonymous, z któregokolwiek miejsca na świecie się w danym momencie logowali. Po szybkiej wymianie udało się wprowadzić skrypt obronny do użytku, w kolejnych dniach phishingiem zainteresowały się media, a tysiące osób mogły z niego skorzystać niemal od razu. To realny, dający się zmierzyć wpływ Anonymous na sytuację w Tunezji. Czy podobnie da się ocenić skuteczność ich antyrządowych i propagandowych akcji w trakcie arabskiej wiosny? Raczej nie, rządy nie spieszą się zazwyczaj z informowaniem ludzi, jak bardzo sobie z danym problemem nie radzą. Pewne jest jedno, bez anonów tunezyjska rewolucja potoczyłaby się inaczej, może bardziej krwawo, a Zachód wiedziałby o niej mniej.
Grupa Anonymous swoim zaangażowaniem w wydarzenia w Tunezji zaprzeczyła też chyba wszystkim z możliwych stereotypów o hakerach i hakerkach. Środowisko powszechnie uważane za zbieraninę aspołecznych, apolitycznych (lub skłaniających się ku egoistycznemu libertarianizmowi), przemądrzałych indywidualistów, których wrażliwość nie sięga dalej niż kabel od własnego komputera, podjęło wyjątkową próbę dobrowolnego, ryzykownego, czasochłonnego i nieodpłatnego zaangażowania w sprawę, która dla przeciętnego zachodniego obserwatora mediów była niczym więcej jak kolejnym krwawym nagłówkiem w gazecie.
Współpraca ze wszystkimi chętnymi środowiskami, z aktywistami od Tunezji po Europę Wschodnią, a nawet częściowe otwarcie na sojuszników i sojuszniczki w głównonurtowych mediach – to wszystko nie było wymuszone. „Moralna ciotowatość”, za którą skłonni byli krytykować politycznie zaangażowanych anonów inni użytkownicy 4chana czy IRC, okazała się nie tylko słusznym odruchem, ale i pożyteczną strategią. Nie bez znaczenia była fundamentalna zasada anonimowości – wyrzeczenie się sławy. Gdyby ktoś miał fantazje o promocji własnej osoby, nie tylko naraził(a)by operacje i środowisko, przede wszystkim wystawił(a)by siebie na pośmiewisko i niebezpieczeństwo. Zamawianie pizzy na adres kościoła scjentologii to jedno, hakowanie rządowych stron Tunezji (a także, co Coleman skrupulatnie opisuje w książce, Mastercard, Visy i firm z sektora obronnego) to drugie. Za progiem oddzielającym bekę od polityki, Anonymous nie tylko tworzyło reguły gry, ale musiało się ich potem, dla własnego bezpieczeństwa, pilnować.
Lorraine Murphy / CC BY-SA 2.0
Padł też mit hakera jako białego, uprzywilejowanego dwudziestokilkuletniego mężyczny, klikającego z bezpiecznej sypialni, stereotypowego geeka. Operacja Tunezja [OpTunisia] i kolejne pokazały, że wśród chętnych do zaangażowania się pod banderą Anonymous jest całe spektrum społeczne: wielu młodszych, ale i takich, którzy mają niepełnoletnich krewnych na utrzymaniu, emigranci polityczni i hiszpańska mniejszość w USA, dziewczyny i osoby transpłciowe. Wewnętrzna radykalna demokracja, która wykiełkowała z pierwszych konwersacji na IRC, okazała się nie tylko działać, ale i faktycznie tworzyć prawdziwie otwarty system. A Tunezja nie była przecież ostatnim rozdziałem, ale raczej otwierającym aktem, dla którego z kolei wcześniejsze „Chanology” było uwerturą. W ciągu siedmiu lat, których nie sposób nawet w dużym skrócie tu opisać, Anonymous (nie jako jedyna grupa zresztą, co warto podkreślić) angażowała się w nagłaśnianie przypadków cenzury, oszustw korporacji, nadużyć prywatnego przemysłu bezpieczeństwa (częstokroć robiącego to samo, co hakerzy, ale dla zysku). Co najważniejsze, anoni pokazali, że zaangażowanie w sieci to ani szara strefa, dostępna tylko dla wtajemniczonych, ani naiwny kliktywizm, do którego skłaniają korporacje. To własny sposób na autonomię. I, nie zapominajmy, dużo beki.
Co zostaje z hakowania?
Anonymous pokazało siłę oddolnej mobilizacji w sieci – użytkownicy i użytkowniczki dołączali do akcji przeciwko scjentologom, „Chanology”, #Optunisia i wielu innych operacji dobrowolnie, mniej lub bardziej świadomi nielegalności działań i ewentualnych konsekwencji. Do zaangażowania – o czym często zapomina się przy okazji medialnych opowieści o hakerach – wcale nie trzeba było wielkich kompetencji technicznych. Przeciwnie, wtedy (a także później) próg wejścia do akcji był bardzo niski: kto chciał, tworzył memy, kto inny użyczał mocy swojego połączenia internetowego do ataku DDOS, a kto inny – jeśli potrafił i chciał – próbował wydobywać hasła, łamać zabezpieczenia i publikować kompromitujące treści na stronach scjentologów czy tunezyjskiego MSW.
Stało się w toku tych zmagań coś jeszcze: wynaleziono złotą formułę na pogodzenie setek i tysięcy spontanicznych i różnorodnych impulsów. Fora podsuwały chwytliwe komunikaty, część zaangażowanych osób starała się koordynować akcję, ale ostatecznie o sukcesie (lub porażce) przesądzała liczba zaangażowanych anonów, sojuszniczek i sojuszników sprawy, którzy kolektywnym wysiłkiem przekuwali chaos w strategię. To nie jest rzecz historycznie wyjątkowa – to znaczy: nie bardziej niż rewolucyjne zrywy, wybuchy walk pracowniczych, momenty połączenia opozycyjnych elit intelektualnych i wkurzonych mas – ale z wielu powodów zaskakująca. Kto by pomyślał, że „nihiliści, anarchiści, aktywiści, dwudziestolatki, które nie rozmawiały z osobą przeciwnej płci od pięciu czy sześciu lat” – jak określił ich później dyrektor CIA Michael Haydn – przeniosą w realia cyfrowe najlepsze tradycje opozycji demokratycznej (w polskim kontekście patrz: Pomarańczowa Alternatywa i Solidarność Walcząca), międzynarodówki sytuacjonistycznej, ruchów protestu i kontrkultury, z jej osobnymi instytucjami, językiem i hierarchiami? I że zacznie się się to – znów cytując jednego z anonów – „w dupie internetu”, czyli na kanale, który dotychczas zajmował się tak doniosłymi zadaniami, jak wymyślanie memów z kotami, kolportażem amatorskiego porno i nabijaniem się z zakompleksionych nastolatków? Powstanie czegokolwiek na tej pustyni zaangażowania nie śniło się chyba nikomu z obserwatorów, ani samym zainteresowanym.
A to uczy nas jeszcze jednego: ruchu społecznego nie da się wymyślić, sfabrykować i zamknąć w z góry wymyślonym scenariuszu. Anonymous przeszło drogę typową tylko dla Anonymous, być może niemożliwą przy jakichkolwiek innych okolicznościach. To samo dotyczy Occupy, Indignados, Majdanu – każdy zryw zaczynał się niepozornie, w odpowiedzi na konkretne wydarzenia chwili, w sposób nie do powtórzenia nigdzie indziej. O tych najbardziej nieprawdopodobnych ścieżkach warto sobie przypomnieć, zanim po raz kolejny zapytamy się, dlaczego nie ma kolejnego anty-ACTA czy kolejnego Occupy. Może właśnie jest, gotuje się gdzieś pod powierzchnią, którą rejestrują media? A my go nie widzimy, choć możemy czekać, aż – parafrazując znany już film – „ktoś zwróci na siebie na uwagę”.