OTUCHA: Solidarność kobiet
Adalie Plain CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

OTUCHA: Solidarność kobiet

Jakub Dymek

Jeśli gdzieś szukać lepszej przyszłości, to u strajkujących kobiet. Wspólną treścią ich zmagań jest solidarność. Projekt opierający się na etyce troski i współdziałania, odpowiedzialności. Przywracający miłość do centrum polityki. A przy tym najbardziej konkretny z możliwych

Jeszcze 5 minut czytania

21 stycznia 2017 roku ulicami Waszyngtonu przeszła największa demonstracja od czasów protestów przeciwko wojnie w Wietnamie i wiecu Martina Luthera Kinga z jego słynnym „I have a dream”. Ulice (i metro) amerykańskiej stolicy zablokowało blisko pół miliona osób – więcej było tylko podczas inauguracji prezydenta Baracka Obamy blisko 10 lat wcześniej. Z pewnością mniej widzów było na ceremonii otwierającej prezydenturę Donalda Trumpa dwa dni wcześniej, choć jedna z jego rzeczniczek Kellyanne Conway miała na ten temat „alternatywne fakty”. Wszystkie te liczby i daty się zresztą ze sobą łączą. Demonstracja, o której mowa, to marsz kobiet – wyraz idącej w miliony społecznej mobilizacji. Oraz nawiązanie do największych i politycznie najbardziej istotnych zgromadzeń w historiii współczesnej Ameryki, w tym do tych z lat walki o prawa obywatelskie, której symbolem jest marsz na Waszyngton z 1963 roku.

O co chodziło? O sprzeciw wobec Trumpa, rzecz jasna, choć organizatorki zastrzegały się, że nie idą w kondukcie żałobnym za trumną kampanii Hillary Clinton. Dalej: o wolność do decydowania o własnym ciele, czyli prawa reprodukcyjne; równość ekonomiczną i walkę z dyskyminacją w miejscu pracy; sprzeciw wobec polityki migracyjnej Ameryki i upominanie się o jej progresywną reformę; prawa LGBT i pełną ochronę praw mniejszości. Na ulicach udało się zebrać w jednym momencie trzy miliony uczestniczek w ponad 400 miastach i miasteczkach kraju – więcej niż podczas jakiegokolwiek wiecu czy kampanii politycznej.

Kilka miesięcy przed amerykańskim marszem kobiet w Polsce odbył się Ogólnopolski Strajk Kobiet i Czarny Protest. Motorem obu wydarzeń były wezwania opublikowane najpierw w sieci, ale kampania internetowa (#czarnyprotest, czyli protest-selfie w czarnych ubraniach) i uliczny protest w bezprecedensowy sposób zlały się na demonstracjach w deszczowym dniu 3 października. Przedmiotem protestu był projekt ustawy zakazującej aborcji, określany jako jeden z najbardziej restrykcyjnych na świecie, wprowadzony do Sejmu jako obywatelski i przekazany do komisji. Wbrew obietnicom rządu i większości parlamentarnej o równym traktowaniu inicjatyw społecznych konkurencyjny projekt, liberalizujący prawo aborcyjne, został odrzucony w pierwszym czytaniu. Protesty podały w wątpliwość kilka utartych przekonań, w tym o braku społecznej recepcji postulatów „odklejonych” środowisk feministycznych czy o „wielkomiejskiej” tradycji protestów społecznych w Polsce. Ogólnopolski Strajk Kobiet przekroczył klasowe, pokoleniowe i geograficzne ograniczenia ruchów protestu. Różne szacunki mówią o 100-150 tys. uczestniczek i uczestników w całej Polsce i poza granicami. Ogólnopolski Strajk Kobiet ostatecznie doprowadził do porzucenia (a przynajmniej znaczącego opóźnienia) prac legislacyjnych nad projektem zakazu aborcji w VIII kadencji Sejmu.

Ogólnopolski Strajk Kobiet również nawiązywał do historii – islandzkiego strajku kobiet z 1975 roku, który sparaliżował kraj i ostatecznie doprowadził do wprowadzenia równościowego ustawodawstwa w kolejnym roku. Innym historycznym kontekstem były oczywiście strajki epoki Solidarności i idea podziału pracy wraz z biernym „współuczestnictwem” tych, którzy z różnych względów pozostali w domu. Ale tym razem na odwrót, to raczej mężczyźni odprowadzali dzieci do szkoły i brali na siebie „podwójny etat”. Strajk Kobiet i jego jednolita symbolika szybko zainspirował inne protesty – do inspiracji polskim przykładem odwoływały się aktywistki z Rosji, Ameryki Południowej i Korei.

Tego samego października protestowały kobiety w Argentynie: bezpośrednim impulsem do „czarnej środy” był gwałt i morderstwo na nastoletniej Chiary Paez. W Buenos Aires zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy kobiet pod hasłami: „stop femicido” (stop kobietobójstwu) i „ni una menos” (ani jednej więcej). Morderstwa kobiet – niezwiązane z działalnością grup przestępczych czy motywami rabunkowymi, lecz dokonywane na tle seksualnym, często poprzedzone gwałtem – są plagą nie tylko w Argentynie, ale i całym regionie Ameryki Południowej. Pod kampanią #NiUnaMenos podpisała się prezydent Chile Michelle Bachelet, a demonstracje pod tym hasłem miały również miejsce w Meksyku, Boliwii, Salwadorze, Paragwaju i Urugwaju. Skutkiem protestów w Argentynie była zapowiedź powołania sądowego rejestru morderstw na kobietach oraz stworzenia ogólnokrajowego planu zwalczania przemocy. „Czarna środa” również nie była historycznym wyjątkiem, ale kontynuacją bogatej tradycji pokojowego oporu kobiet wobec niemocy lub złej woli państwa w krajach Ameryki Łacińskiej – której najlepiej znanym przykładem są matki z Plaza de Mayo, które przez trzydzieści lat przychodziły na centralny plac Buenos Aires przypominać o swoich „zaginionych” za czasów wojskowej dyktatury dzieciach. 

Postawmy na początek dość ogólną tezę: współcześnie najlepszą odpowiedź na międzynarodówkę populizmów (nacjonalizmów, faszyzmów, nieliberalizmów – jak kto woli) i niedole późnego kapitalizmu mają kobiety.

*

Opór kobiet wobec władzy ma długą historię, która pełna jest przykładów solidarności ponad granicami klasy społecznej czy narodowości. Strajk w Lawrence w stanie Massachussetts z 1912 roku, znany jako „strajk chleba i róż”, zainicjowały polskie robotnice, które jako pierwsze rzuciły hasło do wyjścia z przędzalni, gdy dowiedziały się o zaniżonych wypłatach – łącznie w strajku wzięły udział robotnice czterdziestu narodowości. Ruch sufrażystek – o którym niedawno całkiem przyzwoicie przypominał współczesnej widowni popularny film z Heleną Bonham-Carter – domagając się powszechnego prawa głosu, zasypywał społeczne przepaści arystokratycznej i kapitalistycznej Anglii. W 1971 roku, kiedy w 32 zakładach protestowało 55 tys. osób, z czego 80% stanowiły kobiety, łódzkie włókniarki obnażyły nędzę „równości płci” Polski Ludowej, zarazem przejmując wiodącą rolę w zrywie społecznym, który zmusił władzę do ustępstw

W odróżnieniu od tamtych historycznych strajków, współczesne ruchy kobiecej solidarności zawiązują się w krajach, w których obowiązuje (przynajmniej formalna) równość wobec prawa, władza pochodzi z demokratycznego wyboru, a kobiety reprezentowane są w strukturach politycznych. I walczą raczej z „reakcją” – backlashem opisanym przez Susan Faludi – czyli wycofywaniem się z wcześniej zagwarantowanych wolności lub swobód. Ale ruchy solidarnościowe kobiet w całym świecie zachodnim spaja coś jeszcze innego: najważniejsze wyzwania gospodarki, systemu społecznego i świata pracy zależą dziś od pozycji kobiet. To one walczą o przyszłość tam, gdzie projektu przyszłości nie zdołały sformułować lewica i liberalizm, a populistyczna prawica przedstawia „retroutopię”. Dlaczego? To opowieść o dzieciach, robotach, ZUS-ie i apokalipsie.

Po pierwsze: gospodarka. „Mimo że słowo «ekonomia» pochodzi z greckiego oikos, co znaczy «dom», ekonomiści długo nie byli zainteresowani tym, co dzieje się właśnie w domu. Ich zdaniem natura kobiety, charakteryzująca się samopoświęceniem, związana była z życiem prywatnym, nie miała więc istotnego znaczenia z punktu widzenia ekonomii. Wychowanie dzieci, sprzątanie, pranie, prasowanie, cała ta praca dla własnej rodziny – nie były produktami dającymi się kupić, wymienić czy sprzedać. Nie odgrywały zatem żadnej roli w procesie tworzenia dobrobytu” – pisała w książce „Jedyna płeć” Katherine Kielos. Przez długi czas mężczyźni byli w większości teorii ekonomicznych tytułową „jedyną płcią”. Adam Smith pisał, że pensja robotnika powinna wykarmić jego samego i utrzymać jego rodzinę – co niosło ze sobą niewypowiedziane, choć oczywiste założenie, że i żonę, która była częścią gospodarstwa, czyli oikosu. Ale już nie przedmiotem zainteresowania ekonomii.

W polityce mężczyźni przestali być „jedyną płcią” dużo wcześniej niż w ekonomii. Kobiety w wielu krajach Zachodu uzyskały prawa polityczne i zaczęły pełnić ważne role publiczne, na dekady zanim uzyskały gwarancje równej płacy za równą pracę – na przykład w Stanach Zjednoczonych obie te decyzje dzieliły 43 lata. Prawa wyborcze kobiety uzyskały w roku 1920, gwarancję równej płacy w 1963, a tę drugą wielokrotnie jeszcze poprawiano – przez kolejne 40 lat.  W odróżnieniu od praw politycznych, które czasem miały natychmiastowy i spektakularny skutek, pozytywne konsekwencje zadekretowania równości ekonomicznej czasami kazały bardzo długo na siebie czekać. Zgrzyt między formalną równością kobiet a ich gorszą sytuacją ekonomiczną stawał się ewidentny tym bardziej, im więcej czasu mijało od uzyskania przez kobiety równości, kiedy rzekomo wszystko miało się już samo uregulować.

Nie uregulowało się. Pozostały nierówności, idące za nimi frustracje (odbijające się także na życiu prywatnym i rodzinnym) i strukturalne problemy. Wciąż też istnieje nieodpłatna praca kobiet, „podwójny etat” w miejscu pracy i gospodarstwie domowym – nawet jeśli jego udręka jest bardziej znośna niż ta, przeciwko której protestowały łódzkie włókniarki.

Kobieca „natura”, która miała pozostać niezmiennym, przewidywalnym i konsekwentnie niewidocznym elementem samoregulującego się mechanizmu gospodarki, zemściła się. Od lat 70. współczynnik dzietności zmniejsza się właściwie na całym świecie – choć w niektórych społeczeństwach bardziej, a innych mniej. Mniej dzieci – tego nowoczesne państwo, z wyjątkiem Chińskiej Republiki Ludowej, nie lubi. Mniej dzieci, szczególnie tam, gdzie istnieje solidarnościowy, oparty na zastępowalności pokoleń, system emerytalny i rozwinięte usługi publiczne, to niebagatelny problem. A więc po drugie: dzieci.

Poziom dzietności (a zarazem sytuację gospodarczą i społeczną rodzin) udaje się poprawiać tam, gdzie istnieje sprawne państwo i efektywna polityka społeczna. W krajach, gdzie wprowadzono dłuższe urlopy macierzyńskie (i tacierzyńskie), świadczenia pieniężne i udogodnienia ułatwiające kontynuację lub powrót do pracy dla młodych rodziców, dzietność może nie wróciła do rekordowych poziomów, ale udało się powstrzymać tendencję spadkową lub odbić od dna oraz zmniejszyć finansowy ciężar ponoszony przez rodziny. Mniejsze nierówności, lepsze szanse startu w dorosłość dla dzieci i możliwość szybszego powrót na rynek pracy dla ich mam, a przy tym wszystkim zwiększony popyt (rodzice wydają) – to więcej podatników, a zarazem większa stabilność dla systemu społecznego i większa szansa na załatanie legendarnej „dziury w ZUS-ie”. To punkt trzeci. 

Punkt czwarty to roboty. Pytanie o to, czy i jak automatyzacja pracy wpłynie na poziom zatrudnienia, jest otwarte – ale powody do obaw są dość realne. Wiele gospodarek świata rozwiniętego nie znajduje recepty na zapewnienie stabilnych miejsc pracy na miejsce uciekającego przemysłu, który dawał (przede wszystkim mężczyznom) długoletnie zatrudnienie i utrzymywał całe miasta i regiony. Miejsc pracy przybywa w usługach i sektorach, które akurat mogą zostać zautomatyzowane – sektor finansowy, e-commerce czy gastronomia pokazują, jak to się może wydarzyć. 

Z jednym wyjątkiem: pracy opiekuńczej, która według szacunków amerykańskiego Departamentu Pracy będzie najszybciej rosnącą branżą pod względem zapotrzebowania na (ludzkie) ręce do pracy. Postęp oznacza, że się starzejemy, żyjemy dłużej, ale i dłużej chorujemy i potrzebujemy pomocy, zarazem też chcemy więcej dzieci. Osób wymagających zarówno indywidualnej, jak i instytucjonalnej opieki będzie coraz więcej.

*

Gdy z tej perspektywy spojrzeć na współczesne ruchy solidarnościowe kobiet (te świadomie określające się jako feministyczne lub te definiujące swoją misję bez użycia słowa na „f”), staje się jasne, że nie chodzi wcale o żadną „kobiecą wrażliwość” ani też o „sprawy obyczajowe”. Kobiety są w centrum najważniejszych wyzwań przyszłości. Albo inaczej: lepsza przyszłość dla kobiet oznacza lepszą przyszłość i już. Co przy tym ciekawe, można się z tym zgodzić, nawet nie rozpoczynając dyskusji o feminizmie czy męskim przywileju. Kobieta – w tych uwarunkowaniach gospodarczych i społecznych – jest (powinna być) po prostu centralnym podmiotem polityki, tak jak w XIX był nim żołnierz, a w XX robotnik.

Postulat równouprawnienia w miejscu pracy i zakończenia dyskryminacji – płacowej czy jakiejkolwiek innej – nie wymaga przypisu. Sam w sobie jest uniwersalny i odwołuje się do ideału powszechnego dobrobytu, który deklaratywnie bliski jest nawet reżimom, które z faktyczną równością czy demokratycznym porządkiem prawnym nie mają wiele wspólnego. 

Dzieci i macierzyństwo oraz związany z nimi szeroki pakiet postulatów – od bezpieczeństwa publicznego, przez udogodnienia infrastrukturalne, po wolność wyboru – jest stałym elementem „kobiecej agendy”. Wbrew konserwatywnym intuicjom, ruchy pro-choice, będące ważnym silnikiem kobiecej mobilizacji – w Ameryce, Francji czy Polsce – opowiadają się nie wyłącznie za takim lub innym wariantem prawa do aborcji, ale za szerokim pakietem właśnie. Od prewencji przemocy i programu edukacji seksualnej, przez rozwój infrastruktury opiekuńczej po refundację antykoncepcji, szczepień i lepszą opiekę okołoporodową czy standardy badań prenatalnych. Ruchy solidarnościowe kobiet wyrażają program polityczny, którego treścią – nawet jeśli to słowo nie pada wprost – jest powodzenie rodziny. Nie tylko zresztą biologicznej, tradycyjnej i heteroseksualnej, ale rodziny jako relacji opieki, która nie odbywa się w próżni, ale konkretnych politycznych, gospodarczych i społecznych warunkach. Słowo „upolitycznienie” kojarzy się w Polsce fatalnie, ale dziś to kobiety przywracają opiece polityczne znaczenie – jako czegoś, co nie tylko może, ale powinno być przedmiotem starań i troski państwa. W imię zresztą nie altruizmu, ale prostego interesu.

To właśnie kobiety stanowią zdecydowaną większość osób wykonujących płatną i nieodpłatną pracę opiekuńczą. A jej dowartościowanie ma wobec tego podwójnie korzystny skutek. Gdy wynagradza się (lub chociaż rekompensuje w postaci świadczeń i ubezpieczeń społecznych) pracę opiekuńczą w domu lub gospodarstwie, można ulżyć publicznemu systemowi opieki i liczyć, że opieka nad bliskimi nie będzie prowadzić chociażby do wzrostu długu prywatnego (o nieodpłatnej pracy i męce podwójnego albo i potrójnego etatu nie mówiąc). Gdyby zaś odpowiednio wcześniej zadbać o kształcenie, perspektywy zawodowe i zarobki sektora opieki instytucjonalnej, można odpowiedzieć na rosnące zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi. Jeśli przyjąć, że część pracy i tak zabiorą automaty – pomysł poszerzenia zatrudnienia w opiece zyskuje dodatkowy wymiar konieczności.

I tu postulaty kobiet i zorganizowanych grup pracowniczych w sfeminizowanych zawodach (patrz: polskie pielęgniarki) wprost odnoszą się do kluczowego problemu zarówno świata pracy, jak i przyszłości systemu zabezpieczeń społecznych. Jest to zresztą pole, na którym nawet najzamożniejsze społeczeństwa mają przed sobą niemało trudności: w Stanach Zjednoczonych na przykład urlopy rodzicielskie nie są powszechne, a ceną emancypacji zawodowej kobiet jest przerzucenie olbrzymiej części pracy opiekuńczej na nisko opłacane imigrantki.

Z którejkolwiek więc strony spojrzeć, największe wyzwania świata, a z pewnością naszego kawałka świata, nie zostaną rozwiązane bez choćby częściowej realizacji postulatów kobiet. Wszystkie one (a na pewno większość) wiążą się z prawami uniwersalnymi: równością, sprawiedliwością, bezpieczeństwem, wolnością osobistą. Po Ogólnopolskim Strajku Kobiet Edwin Bendyk pisał: „Bezpośredni powód tego zrywu znamy, o wiele ciekawsza jest jego większa polityczna stawka. Wyraża ją pytanie: czy jesteśmy świadkami dojrzewania nowego podmiotu, gotowego nie tylko do protestu, ale i budowania projektów politycznych?”. I dalej: „Nie myślę o jakiejś nowej partii kobiet czy ugrupowaniu feministycznym skoncentrowanym na walce o prawa kobiece. Myślę o projekcie zdolnym zuniwersalizować obudzoną podmiotowość kobiet, proponującym w oparciu o nią program alternatywy politycznej dla obecnego systemu władzy (pisząc system, myślę nie tylko o rządach PiS, tylko szerzej – o patriarchalnym modelu reprodukcji władzy, w jakim uczestniczą niemal wszystkie siły polityczne w Polsce)”.

Intuicja Bendyka, wskazującego na kobiety jako ponadnarodową, wyodrębniającą się wskutek obiektywnych procesów klasę, jest trafna. I nawet jeśli wciąż myśl o tym skrępowana jest obawą przed esencjalizmem, trudno jednocześnie uniknąć perspektywy, na jaką wprost wskazują kobiece protesty, ruchy i budująca się między nimi solidarność: kobieca agenda istnieje i jest całkiem realnym politycznym drogowskazem. Kieruje na przyszłość: jej bardziej solidarny, odpowiedzialny, zrównoważony wariant.

*

A jeśli się nie uda? Apokalipsa. Kultura popularna ostatnich lat wypracowała na jej temat dość wymowne fantazje. „Możliwość Wyspy” Michela Houellebecqa, serial „Opowieść Podręcznej” na podstawie prozy Margaret Atwood i „Ludzkie dzieci” – film Alfonso Cuarona na podstawie powieści P.D James. Wszystkie trzy można potraktować jako dystopijne rozwinięcie „męskich” dróg na przyszłość, choć każdy z nich przyjmuje jej inny wariant i polityczną perspektywę.

Houellebecq skupia się na tryumfie atawistycznych instynktów po (nieuchronnej) apokalipsie i pisze o świecie, który, wyzuty z relacji troski i wzajemności, jest dosłownie ogołocony i wyjałowiony. „Opowieść Podręcznej” rozważa wariant zwycięstwa skrajnego antykobiecego konserwatyzmu i modelu państwa, który w odpowiedzi na demograficzną katastrofę narzuca kobietom reprodukcyjne niewolnictwo, a jako model społeczny realizuje totalitarną, wojskowo-religijną dyktaturę, będącą karykaturą wiktoriańskich rół płciowych i społecznych. „Ludzkie dzieci” również za punkt wyjścia biorą fantazję o bezpłodności na masową skalę – dzieci po prostu się nie rodzą – ale społeczna agresja i lęk kierują się na zewnątrz: wobec imigrantów. Wielka Brytania w filmie Cuarona zamienia się otoczoną zasiekami wyspę, która i tak nie wie, czego i po co broni: ludzie skonfrontowani z brakiem przyszłości wybierają chętnie legalne i bezbolesne samobójstwo, do którego zresztą państwo ich zachęca.

W każdej z tych trzech fabuł rozgrywa się jakiś wariant społeczeństwa bez kobiet – uciszonych, bezpłodnych, zinstrumentalizowanych. Można je czytać „konserwatywnie” – wyłącznie jako krytykę współczesnego porządku i przestrogę. Można też „progresywnie” – nie jako wołanie o zachowanie „przyzwoitego” status quo czy powrót do przeszłości, ale pretekst do wyjścia poza teraźniejszość i zadania pytania o radykalnie inny (bo nie męskocentryczny) porządek.

Dystopijna fantastyka nie zawsze pozwala odwołać się do pozytywnego projektu przyszłości. Tryumfy partii populistycznych i dość podłe perspektywy na nowy-stary globalny porządek również nie sprzyjają ambitnym propozycjom. Ponadnarodowa współpraca i światowa solidarność zdążyły już dostać po „końcu historii” niejednego kopniaka, a powrót nacjonalizmów i nowa fala wojen kulturowych dołożyły swoje. Gleba, na której miały wyrastać nowe pomysły, okazała się niezbyt urodzajna. Główny nurt polityki w najlepszym razie próbuje wymyślić siebie od nowa, odgrzebując stare pomysły. W najgorszym, pudruje zgniliznę i liczy, że wszystko się jeszcze samo ułoży, czyli – jakby nie patrzeć – również wróci na stary kurs.

Jeśli gdzieś szukać tej lepszej przyszłości, to najlepiej poradzą sobie z nią strajkujące kobiety. Wspólną treścią ich dzisiejszych zmagań jest kwestia solidarności – pomysł tak stary, jak uniwersalny. Projekt opierający się na etyce troski, współdziałania, odpowiedzialności. Przywracający miłość do centrum polityki. A przy tym nie idealistyczny, pięknoduchowski, naiwny – przeciwnie, najbardziej konkretny z możliwych: dotykający pracy, relacji społecznych, gospodarki, dobrobytu.

Autor dziękuje dr Elżbiecie Korolczuk za uwagi pomocne przy powstaniu tekstu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.