Być gościem w katastrofie
Dom „Słowo” w Charkowie, fot. Victor Vizu / CC BY-SA 3.0

20 minut czytania

/ Obyczaje

Być gościem w katastrofie

Tomasz Szerszeń

W mediach społecznościowych toczy się nieustająca walka. Obserwujemy autentyczne spory między Ukraińcami i Rosjanami. Nagle staliśmy się ekspertami od czołgów i wyrzutni rakietowych. I chyba wszyscy uświadomiliśmy sobie znaczenie propagandy wizualnej

Jeszcze 5 minut czytania

Wojna przychodzi nagle. Wydawała się niemożliwa, chociaż spodziewaliśmy się jej nadejścia. Cały czas tam była: zapomnieliśmy o żywej ranie Donbasu, który zaraz po 2014 roku zniknął z ekranów telewizorów i serwisów wiadomości, a nam z pola widzenia.

Być może oczekiwaliśmy innych obrazów: przecież tyle mówiło się o broni hipersonicznej i innych militarnych wynalazkach, które miałyby uczynić wojnę bardziej estetyczną, zaś anihilację bardziej całkowitą, a więc paradoksalnie mniej brutalną. Tymczasem mamy do czynienia z powrotem tego, co już dobrze znane: „piekło nie pojawia się wtedy, kiedy dzieją się straszne rzeczy, ale wtedy, kiedy te rzeczy się powtarzają”, zauważa Siergiej Łożnica, ukraiński reżyser pracujący właśnie nad filmem „Naturalna historia destrukcji” według eseju W.G. Sebalda o wojnie powietrznej i literaturze. Wracają więc bombardowania miast i cywilnych osiedli, a wraz z nimi te same obrazy. Mamy w głowie Aleppo, Sarajewo, Warszawę, Drezno… Dziś widzimy Charków, Kijów, Czernihów. Tłumy na dworcach, wypalone domy, rozpacz i destrukcja.

Choć są też inne obrazy. Przede wszystkim wszechobecny Wołodymyr Zełenski: jego zdjęcie na okładce „Time’a” (Polacy widzą podobieństwo ze Stefanem Starzyńskim, w „Atlanticu” piszą o „żydowskim bohaterze”). Są też kijowscy artyści budujący zasieki, niczym rzeźby, przeciw czołgom, cywile blokujący rosyjskie pojazdy (jak na słynnym zdjęciu pielęgniarek z dziecięcymi wózkami blokujących przejazd sowieckiego czołgu podczas interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku), wystawa sztuki w schronie, obrazy pomocy i solidarności, kolor żółty i niebieski jako dominująca barwa „trudnych tygodni”, nowy-stary kolor Europy.

Widzimy mapy: każdy postęp rosyjskich wojsk jest skrzętnie odnotowywany. Ze zdziwieniem zauważamy, że Ukraina jest bardzo rozległa. Rozpoznajemy już coraz wyraźniej kształt zakola Dniepru, dziwi nas, że z Kijowa bliżej do polskiej granicy niż do Doniecka. Nauczyliśmy się nowych nazw: Mariupol, Hostomel, Sumy. Inne – jak Humań, Zaporoże, Połtawa – przypominamy sobie z lekcji historii.

Widzimy media społecznościowe jako miejsce nieustającej walki. Zaskakuje nas porażka kremlowskiej propagandy, kompromitacja proputinowskich mediów i polityków. Obserwujemy autentyczne spory między Ukraińcami i Rosjanami: znajoma rosyjska profesorka postuje zdjęcie kwiatów w kolorze ukraińskiej flagi i otrzymuje odpowiedź: „Nie chcemy od was tych kwiatów”. Towarzyszy temu postępująca militaryzacja obrazu: nagle staliśmy się ekspertami od czołgów i wyrzutni rakietowych i chyba wszyscy uświadomiliśmy sobie znaczenie propagandy wizualnej.

Przestaje obowiązywać retoryka czasu pandemii: hasło „zostań w domu!” staje się niespodziewanie nie tylko nieaktualne, ale – wobec konieczności pomocy i masowego transferu ludzi pozbawionych domu – wątpliwe etycznie. Za to słynne słowa Emmanuela Macrona o „wojnie z niewidzialnym wrogiem” – zdanie, od którego symbolicznie rozpoczęła się walka z COVID-19 – zyskuje nagle kompletnie inny, złowrogi sens.

Trudno to wszystko ogarnąć, odnaleźć się w emocjonalnym ciężarze tych dni. Świat zmienił się od 24 lutego nieodwołalnie – już to rozumiemy. Wiemy, że to początek czegoś nowego. Coś, co nadchodzi, nie ma jeszcze kształtu.

*

Wiele rzeczy ma swój początek. Kiedy myślę o początku, wyobrażam sobie bardzo wyraźnie linię narysowaną przez białą przestrzeń. Oko dostrzega prostotę tego śladu ruchu, który z pewnością gdzieś się zaczyna i gdzieś kończy. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie początku wojny. Dziwne. Byłam w Donbasie, kiedy wybuchła wojna z Rosją w 2014 roku. Ale wtedy weszłam w wojnę: w mglistą, niejasną strefę przemocy. Wciąż pamiętam ogromne poczucie winy, jakie czułam, będąc gościem w katastrofie, gościem, który mógł w każdej chwili odejść, gdyż mieszkał gdzie indziej.

Wojna już tam była: intruz, coś dziwnego, obcego i szalonego. Coś, co nie miało żadnego uzasadnienia w tym miejscu i w tamtym czasie.

Kiedy skończyłam rozmowę telefoniczną z kuzynem, przez chwilę chodziłam po mieszkaniu. Moja głowa była zupełnie pusta, nie miałam pojęcia, co teraz zrobić. Potem znowu zadzwonił telefon. Jeden telefon po drugim, przyjaciele zgłaszali się z planami ucieczki, niektórzy zadzwonili, aby upewnić się, że nadal żyjemy. Szybko się zmęczyłam. Dużo rozmawiałam, ciągle powtarzając słowo „wojna”. W międzyczasie wyjrzałam przez okno i nasłuchiwałam, czy nie zbliżają się eksplozje. Widok z okna był zwyczajny, ale odgłosy miasta były dziwnie stłumione – żadnych wrzasków dzieci, żadnych głosów w powietrzu.

Później wyszłam i odkryłam zupełnie nowe środowisko, pustkę, której nigdy tu nie widziałam, nawet w najbardziej niebezpieczne dni protestów na Majdanie. (…)

Wojna się rozpoczęła. Jest po północy. Ledwo będę mogła zasnąć i nie ma sensu wyliczać tego, co zmieniło się na zawsze.

(Jewgienia Belorusets, ukraińska artystka i aktywistka, „Dziennik wojenny Jewgenii Belorusets”, dzień pierwszy, Kijów, 24 lutego 2022)

*

Choć minęło dopiero kilkanaście dni, nie mogę przypomnieć sobie, jak dowiedziałem się o jej początku. Mam jednak do tej wojny szczególny stosunek. Nie tylko dlatego, że rozgrywa się tuż obok, że zaburza naszą strefę komfortu, że każe zaangażować się nie tylko intelektualnie, ale również emocjonalnie, a nawet fizycznie. Ta wojna wniknęła w moją prywatną przestrzeń w bardzo dziwny sposób: właściwie już tam była.

Na moim biurku od trzech tygodni leży egzemplarz „Pism teatralnych” Łesia Kurbasa – ukraińskiego reformatora teatralnego należącego do tzw. Rozstrzelanego Odrodzenia. Kurbas, podobnie jak wielu innych przedstawicieli ukraińskiej awangardy, był jednym z lokatorów Domu „Słowo” w Charkowie. Ten konstruktywistyczny „dom pisarzy” zapisał się w historii Charkowa jako miejsce o szczególnym kulturowym znaczeniu. Członkowie Rozstrzelanego Odrodzenia, lokatorzy Domu „Słowo”, w większości nie przeżyli stalinowskich czystek lat 30., kończąc w dołach śmierci w Karelii: rozkwit ukraińskiej kultury i sztuki, i związane z tym przebudzenie świadomości narodowej, przestały podobać się decydentom w Moskwie. Losy Ukrainy i Rosji splatają się – co często nam umyka, a co jest zapewne całkowicie prześlepione z rosyjskiej perspektywy – wielowiekową historią kolonizacji, opresji i cierpienia. Ten dom jest jej świadectwem i jest to równie ważne dla zrozumienia współczesnej Ukrainy, jak jego awangardowa architektura czy twórczość ludzi, którzy go wówczas zamieszkiwali.

Być gościem w katastrofie – myślę, co może oznaczać to zdanie z wojennego dziennika Jewgenii Belorusets. W przeglądarce telefonu mam ciągle otwartą stronę poświęconą historii Domu „Słowo”: miesiąc temu dowiedziałem się, że w maju spędzę kilka tygodni na rezydencji artystycznej w jednym z mieszkań tego niezwykłego budynku zbudowanego na planie litery C (w cyrylicy C czytamy jak S). W momencie wybuchu wojny ta perspektywa staje się abstrakcyjna, a jednocześnie w jakiś sposób dziwnie namacalna… Przemieniła się w czas przyszły niedokonany. W formę nieskończonego zawieszenia, paraliżujący suspens.

(Sprawdzam informacje, czy Dom „Słowo” ciągle stoi. Pocieszam się, że II wojnę przecież przetrwał. Zaraz ma się zacząć kolejny nalot na Charków). 

*

„Widzialność może ocalać życia” (Nikita Kadan, ukraiński artysta, aktualnie w Kijowie, czternastego dnia wojny nagrodzony Nagrodą Tarasa Szewczenki). Zastanawiam się nad dwuznacznością tej skądinąd pięknej myśli. Widzialność nie pozwala ukryć terroru, pozwala dać świadectwo. Zachowuje pamięć cierpienia. Jest jedną z niewielu skutecznych broni, jaką dysponują poddani opresji. Jednocześnie podczas wojny widzialność oznaczać może śmiertelne zagrożenie – przemienia w cel.

Znajoma z Kijowa postuje: „Dzień szósty. Dziś nie robiłam żadnych zdjęć”.

*

Dziwnie się to splata. Parę dni po rozpoczęciu wojny Rosjanie zajmują Czarnobyl, biorąc załogę na zakładników. Później ostrzeliwują elektrownię atomową w Zaporożu – największą w Europie. Powiało grozą. Pojawia się znów lęk przed radiacją, do łask wraca płyn Lugola. Zagrożenie konfliktem nuklearnym jest najwyższe od sześćdziesięciu lat. Wracają (niepogrzebane) widma przeszłości.

Zajęcie Czarnobyla to moment symboliczny: to właśnie eksplozja reaktora w nocy 26 kwietnia 1986 roku była symbolicznym początkiem końca ZSRR i początkiem głośnego artykułowania niepodległościowych roszczeń Ukrainy. Radiacja, niczym niewidzialna chmura, krążyła nad imperium, obnażając kłamstwa propagandy, ujawniając technologiczny i moralny rozkład systemu. Wobec ogromu katastrofy „przeszłość nagle okazała się bezużyteczna: nie było w niej nic, na czym moglibyśmy się oprzeć” (Swiatłana Aleksijewicz, „Czarnobylska modlitwa”).

Doświadczenie Czarnobyla nie tylko podważyło wiarę w sowiecką władzę, w socjalizm czy w potęgę nauki. Rozpadowi imperialnego porządku i wizji historii towarzyszyła dezintegracja sposobów widzenia, rozpad obrazu. Tak jak gdyby katastrofa zmieniła reguły gry. Słynny ukraiński fotograf Borys Michajłow – wówczas mieszkaniec Charkowa – jakby w odpowiedzi robił zdjęcia aparatem, który trzymał oparty na brzuchu, łamiąc świętą w fotografii linię pionu – poziomu: próbując w ten sposób ukazać chylący się ku upadkowi horyzont wspólnej historii.

Mam takie przeczucie, że ta wojna może również być definitywnym początkiem końca innego wielkiego historycznego kłamstwa, jakoby Ukraina była „wieczną” częścią rosyjskiego imperium, niezdolną do samostanowienia: symboliczną między-strefą rozgraniczającą obszary imperialnych wpływów. Wbrew opiniom niektórych zachodnich intelektualistów staje się z każdym dniem coraz bardziej oczywiste, że walka Ukraińców ma dekolonizacyjny charakter. Jej stawką jest nie tylko fizyczne przeżycie czy niepodległość, ale również odrzucenie obrazu świata stwarzanego i nieustannie narzucanego przez Rosję – to forma dekolonizacji widzenia. 

*

Oglądam nagranie, na którym widać uderzenie rakiety w socrealistyczny budynek administracji państwowej znajdujący się na placu Swobody – w centralnym punkcie miasta. Po drugiej stronie tego olbrzymiego placu znajduje się budynek Derżpromu: pierwszy wieżowiec w ZSRR, perła konstruktywizmu. We wrześniu, podczas pobytu w Charkowie, wielokrotnie przechodziłem koło tego miejsca. Wideo, które stało się wiralem, pokazuje moment eksplozji przefilmowany z ekranu komputera: rodzaj zapośredniczonego podglądania, odrealniającego tę sytuację. Nawet jeśli jesteśmy również na wojnie (jako Europa, jako społeczeństwo), to nie my jesteśmy jej ofiarami. Jesteśmy gośćmi w tej katastrofie.

*

Dobrze wiemy z historii, że archiwa płoną. A równocześnie w dobie totalnego archiwum obrazów, jakim jest internet, trudno wyobrazić sobie, że obraz może materialnie zniknąć. Na zawsze.

W pierwszych dniach agresji media podają informację, że rosyjskie bomby zniszczyły muzeum w Iwanikach z obrazami Marii Prymaczenko – słynnej malarki ludowej, która większość życia spędziła na wsi w okolicach Czarnobyla. Chwilę później dociera informacja, że obrazy udało się jednak wynieść z płonącego muzeum.

Pytam Tatianę Pawłową, znajomą historyczkę fotografii z Charkowa (już bezpieczną w Austrii), o jej kolekcję charkowskiej awangardy i o archiwum jej męża Jewgienija, fotografa. Niestety, wyjechali w pośpiechu, zostawili wszystko. 

Pytam Weronikę Skliarową, znajomą kuratorkę z Charkowa (już w Warszawie), o inne prywatne archiwa znajdujące się w tym bombardowanym w barbarzyński sposób mieście. O spuściznę Wasyla Jermiłowa, Lesia Kurbasa, Charkowskiej Szkoły Fotografii. O archiwum teatru Berezil. O prace i archiwa współczesnych artystów. To dziedzictwo znajduje się na skraju zagłady. Jak zawsze to, co w rękach prywatnych, jest po wielokroć bardziej narażone na destrukcję. Weronika próbuje z Warszawy koordynować pomoc: grupa jej znajomych, charkowskich aktywistów, pracuje, by ocalić jak najwięcej. To ciężkie zadanie: na razie próbują przerzucić to, co znajduje się na linii ostrzału, w mniej zagrożone miejsca. Część rzeczy udało się już wywieźć poza strefę działań wojennych. Weronika organizuje zbiórkę: potrzeba pieniędzy na drewniane skrzynie, na benzynę… Ta historia toczy się cały czas i nie mam pojęcia, czy będzie w niej happy end. 

Myślę o bezbronności obrazów, o materialności fotografii i kruchości ludzkiej pamięci. One przecież też, na równi z naszym życiem, podlegają opresji. Georges Didi-Huberman napisał, że „obraz płonie pamięcią”. To znaczy: wciąż płonie, choć jest już tylko popiołem. Obraz, jak pamięć, powołany jest, by przetrwać – chcielibyśmy w to wierzyć.

*

Weronika postuje zdjęcie przedstawiające zbombardowany budynek z wklejonym napisem w przestrzeń obrazu „Never Forget!”. Nigdy nie zapomnij.

„Never Forget”: myślę o ukraińskich znajomych – czy kiedyś uwolnią się od tych obrazów? Czy koniecznie trzeba pamiętać, czy może lepiej zapomnieć? Czy da się pamiętać tak, żeby ta pamięć nie była destrukcyjna? Czy wojenne i uchodźcze obrazy da się wywabić, ujarzmić?

Coś właśnie skończyło się bezpowrotnie. Być może nie będzie już powrotu do wspólnej sowieckiej pamięci. 

Przychodzi mi do głowy Roman Pyatkowka, jeden z przedstawicieli Charkowskiej Szkoły Fotografii, w kampowy sposób pracujący m.in. z archiwalnymi, „znalezionymi” obrazami z epoki późnego ZSRR, takimi jak magazyn „Советское фото”. Jego mieszkanie jest rodzajem kapsuły czasu, w której – niczym w gotowej scenografii z lat 70. – w archeologiczny sposób pracuje ze zdegradowanymi obrazami wspólnej historii. Tylko czy po 24 lutego ta wspólna pamięć będzie jeszcze istniała? Czy nie została właśnie zbombardowana aż do zapomnienia?

Majdan, wojna w Doniecku zmieniły ukraińską sztukę. Nakierowały ją na aktywistyczne i polityczne działanie, na „tu i teraz”. Jak zmieni ją tocząca się teraz wojna?

*

Nigdy nie zapomnij. Nigdy więcej wojny. Nigdy więcej.

Pierwszego marca rosyjskie rakiety spadają na kijowską wieżę telewizyjną, zlokalizowaną tuż obok Babiego Jaru – jednego z najważniejszych ukraińskich miejsc pamięci, w którym w dniach 29–30 września 1941 roku zostało rozstrzelanych 33 761 ukraińskich Żydów, głównie mieszkańców Kijowa. Kolejne tysiące osób straciło życie w utworzonym tuż obok obozie. Po zakończeniu wojny pamięć o masakrze była przez lata konsekwentnie zacierana: na teren wąwozu zaczęto wlewać zmieszane z wodą odpady budowlane, zaś 13 marca 1961 roku okoliczny teren (Kureniwka) został zalany błotną lawiną, która pogrzebała przeszło półtora tysiąca osób (pamięć o tej tragedii również podlegała wymazywaniu). Niedawno przez Ukrainę przetoczyła się gorąca debata dotycząca sposobu upamiętnienia tragedii w Babim Jarze – obie rywalizujące ze sobą koncepcje wyrażają dwa sprzeczne stanowiska wobec polityki pamięci. O ile pierwsze dwie dekady po rozpadzie ZSRR upływają w Ukrainie raczej pod znakiem historycznej amnezji, to ostatnie lata znaczone są przez rozmaite „wojny pamięci”. Uderzenie rosyjskiej rakiety odsłania tę żywą ranę: tak jakby celem tej operacji było zniszczenie historii i pamięci na równi z ludzkim życiem.  

„Historia się powtarza, jaki cel ma powtarzanie przez świat «nigdy więcej», gdy w Babim Jarze znów giną ludzie?”, pyta Wołodymyr Zełenski w reakcji na bombardowanie.

Tego samego dnia Nikita Kadan publikuje w mediach społecznościowych historyczne zdjęcie z miejsca masakry z podpisem: „Rosja zbombardowała dziś Babi Jar”. Odpowiada mu Ekaterina Degot, wpływowa rosyjska kuratorka i historyczka sztuki: „Nie Rosja. To Putin”.

*

Artyści i artystki stają się aktywistami, a w niektórych przypadkach pewnie też żołnierzami i żołnierkami. Właściwie nie ma w tym niczego dziwnego: w swej książce „L’art face à la guerre” („Sztuka wobec wojny”) historyczka sztuki Claire Maingon podaje niezliczone przykłady zaangażowania artystów na polach bitew. 

„Emocjonalnie jestem gotowy. Ale technicznie, szczerze mówiąc, nie jestem. (…) W swojej sztuce zajmowałem się rzeczywistością wojenną, ale nigdy nie trzymałem w rękach prawdziwej broni”, zauważa Kadan. 

*

Katia Petrowska, autorka świetnej autobiograficznej „Może Estera”, historii swojej żydowsko-ukraińskiej rodziny, opowieści o palimpsestowej wschodnioeuropejskiej pamięci, próbuje we wpisie na internetowym blogu odnaleźć obraz, który najlepiej opisze toczącą się wojnę: po to, by umieścić go na tapecie swojego iPhone’a. Ująć wojnę w jednym obrazie – czy nie jest to zadanie z góry niemożliwe, a więc tym bardziej fascynujące? W rzeczywistości chodzi jednak nie o ekstrakt wojny, lecz o rodzaj amuletu: magicznego przedmiotu, mającego odpędzić ją jak najdalej, unieszkodliwić:

Najpierw chciałam opublikować zdjęcie mojej mamy z piwnicy. Sposób, w jaki siedzi i patrzy na nas. Zdjęcie zrobione przez kobietę, która uciekła z obwodu donieckiego prawie osiem lat temu. Siedzi obok niej w piwnicy. (…) Nie mogłabym tego zrobić. Zbyt intymne? Z braku szacunku? Matka powiedziała: „Zaczęłam swoje życie pod bombami i kończę je pod bombami”. To takie proste, zwykłe spostrzeżenie. Ona jest historykiem. Siedzi i czyta książkę Janusza Korczaka „Król Maciuś Pierwszy”. Mówi się, że wojna nie ma kobiecej twarzy.

Jaki jest obraz tej wojny? Zniszczony plac Wolności w Charkowie? Czy może kobieta, która urodziła dziecko w piwnicy? Bezdomni przygotowujący koktajle Mołotowa? Ludzie przyklejający paski papieru do okien? Pocisk rakietowy, który trafia w Babi Jar? Uchodźcy na granicach, zniszczone domy, na wpół puste miasta? (…)

To przypadkowe zdjęcie z mojego iPhone’a uważam za ikonę, amulet przeciwko zniszczeniom, część ukraińskiego ruchu oporu. Widzę moje miasto w dokumentalnej czerni i bieli, nie mogę skupić się na tym, co się dzieje. (…) Trzymam to zdjęcie przed sobą jak tarczę, chroniącą ulotne życie w wiecznym mieście.

*

Kilka egzemplarzy moich „Wszystkich wojen świata” zostało w dwóch, opuszczonych teraz, mieszkaniach w Charkowie. Ten tekst mógłby być epilogiem do książki, usłyszałem. Tak jakby książki można było aktualizować na bieżąco, w nieskończoność. Być może trzeba będzie pisać epilogi tak długo, aż wojny znikną na zawsze?

Konieczność napisania „epilogu” sprawia, że wracam do „Wszystkich wojen świata”. Przeglądam, wynotowuję pojedyncze zdania, które mogłyby przydać mi się do napisania tego tekstu. Na przykład:

„Nic nie widzieliście w Hiroszimie”.

„Marzenie o monolicie jest więc zawsze marzeniem o wojnie…”. 

„Być może jednak nie da się wyjść poza to wojenne przedstawienie – dopóty, dopóki tkwimy w patriarchalnym systemie, którego długie trwanie wyznaczane jest przez podwójną logikę kolonialnego i ekonomicznego podboju”. 

„Nie mogę przestać myśleć o tych zdjęciach poza kontekstem konfliktu, poza wojną, która zamraża czas, raz jeszcze unieruchamiając te zdjęcia, nie pozwala dopełnić się snutej tam opowieści. Konfliktu, który stawia, ponownie, w centrum kwestię bezdomności – również bezdomności obrazów”.

„Co znaczy protestować przeciwko cierpieniu, w odróżnieniu od przyjmowania go do wiadomości?” (za Susan Sontag).

*

Znów sięgam po dziennik Jewgenii Belorusets. Dzień dziesiąty: „Katastrofa musi być przedstawiona: może być uznana za katastrofę tylko jako część opowieści. Sposobem na wyjście z sytuacji może być także komunikacja – istnieje nadzieja, że gdy wszystko zostanie zgłoszone i przekazane, jeden z adresatów będzie mógł zakończyć katastrofę”.

Dostaję wiadomość od Weroniki: Rosjanie zbombardowali i uszkodzili Dom „Słowo”. Jest mi smutno. Jesteśmy gośćmi w tej katastrofie.