Opera prorodzinna?
fot. Marek Grotowski

Opera prorodzinna?

Monika Pasiecznik

W „Kobiecie bez cienia” Straussowi i Hofmannstahlowi nie chodziło o banalną politykę prorodzinną, ale o rozdarcie pomiędzy pragnieniem metafizyki i realnością życia

Jeszcze 2 minuty czytania

Polska prapremiera „Kobiety bez cienia” Richarda Straussa i Hugona von Hofmannstahla w Operze Wrocławskiej pokazuje, że od strony muzycznej zespół stać na wiele. Niestety od strony sceny pewne rzeczy są chyba nie do przeskoczenia. Zbyt często w tym bądź co bądź najlepiej działającym teatrze operowym w Polsce powstają sceniczne koszmarki.

Wieloznaczne, dziwne libretto Hofmannstahla opowiada o pragnieniu posiadania dziecka – a więc i cienia, który daje kobiecie do niego prawo. Cesarzowa jest duchem, ma przezroczyste ciało, przez które przenika światło. Nie rzuca cienia. Delikatna, wrażliwa, chciałaby stać się prawdziwą kobietą i uchronić Cesarza przed skostnieniem, które spowoduje brak potomka.

Żona Farbiarza Baraka, poczciwego prostaczka, biorącego życie takim, jakie jest, tęskni za czymś wyższym. Ma dość nudnego życia u boku zaharowanego mężczyzny i jego trzech kalekich, gburowatych braci-darmozjadów. Niezrozumiana i upokarzana, odmawia licznego potomstwa, którego Farbiarz (oczywiście) pragnie. Gotowa jest też odstąpić Cesarzowej swój cień w zamian za klejnoty i młodego kochanka.
Nie jest to jednak prosty układ, bowiem utrata cienia przepełnia Żonę Farbiarza pustką i lękiem. Kobieta uświadamia sobie, że wybrała śmierć zamiast życia i skrzywdziła mimo wszystko dobrego i kochającego ją człowieka. Cesarzowa także nie potrafi budować własnego szczęścia na ludzkiej krzywdzie. Oddaje jednak Żonie Farbiarza cień, sama zaś zostaje wynagrodzona za swój ludzki odruch współczucia. Na koniec obie pary mogą się więc cieszyć potomstwem.

Richard Strauss, „Kobieta bez cienia”,
reż. Hans-Peter Lehmann
, dyr. Ewa
Michnik. Opera Wrocławska, premiera
15 maja 2009
Treścią „Kobiety bez cienia” jest napięcie pomiędzy duchowym pragnieniem a realnością życia; współistnienie w człowieku boskiego ducha i zwierzęcego instynktu, który domaga się swoich praw i nie pozwala od siebie uciec. Sztuka życia polega na harmonii obu sfer i nie można osiągnąć szczęścia, wyrzekając się jednej z nich.

Na ideę cudu narodzin i pochwały życia u boku małżonka patrzę przez pryzmat niemieckiego idealizmu, który – paradoksalnie – pokazuje, jak wielka jest w człowieku tęsknota do czegoś wyższego. Afirmacja życia byłaby więc swego rodzaju negatywem idealizmu, czymś przez niego uwarunkowany: reakcją obronną na wysublimowanie ducha; oznaczałaby przesilenie, przesyt metafizyki, potrzebę równowagi, pełni, której jednak nie osiąga się po prostu rodząc i wychowując, lecz doświadczając zespolenia świata duchowego i naturalnego (instynkt macierzyński).
Takie ujęcie treści „Kobiety bez cienia” Richarda Straussa i Hugona von Hofmannstahla dodaje operze prawdziwej wzniosłości, swoistej szlachetności i głębokiej ludzkiej prawdy. Wówczas też treść współbrzmi z muzyką – wybujałą, rozdartą namiętnościami, niebezpiecznie uwodzicielską.

Niestety, we wrocławskiej inscenizacji Hansa-Petera Lehmanna opera niebezpiecznie ciąży w stronę prorodzinnego moralizowania, skutkiem czego łatwiej skojarzyć jej treść z polityką Radia Maryja niż niemieckim idealizmem. Filozoficzna wymowa sprowadzona zostaje do tego, że kobieta powinna spełniać wolę swego męża, bo jej przeznaczeniem jest rodzenie i wychowywanie, i tylko w ten sposób może się spełnić, i stać – o zgrozo! – prawdziwym człowiekiem.

fot. Marek Grotowski

Wrażenie takie budują środki sceniczne, które niby podkreślają fantastyczną, metafizyczną przestrzeń libretta, opierają się jednak często na realistycznym rekwizycie. Mamy więc Cesarza w zbroi z włócznią, Sokoła w piórach, drobiazgowo zaaranżowany dom Farbiarza, kaleki w łachmanach wymachujące plastikowymi pętami kiełbas i gigantycznym gumowym udźcem. Kostiumy zaprojektowane przez Olafa Zombecka są kiczowate na potęgę. Apogeum złego smaku spektakl osiąga wraz z pojawieniem się na scenie chóru nienarodzonych dzieci-mumii, które śpiewają chorał.

Poczucie nieadekwatności środków teatralnych w zderzeniu z muzyką wynika również z tego, że dzieło Straussa bardzo silnie kojarzy się z początkiem XX wieku, a we Wrocławiu oglądamy stroje rodem ze Star Treka. Już w pierwszej scenie pojawia się wrażenie ciasnoty, przeładowania, chaosu, zbędności gestów. Kunsztowna, ruchoma scenografia zmienia się z każdym nowym obrazem. O dziwo, ta mechanika dobrze współgra z działaniem intermediów. Ruch potężnych elementów, jak na przykład znikające w górze schody albo przesuwające się ogromne kulisy, lepiej buduje aurę niesamowitości niż fantazyjnie skrojone szatki. Gdyby tylko to wszystko działo się jakoś zgrabniej...
Wytchnienie przychodzi w akcie III, kiedy Farbiarz i jego Żona są już rozdzieleni i umierają z tęsknoty w podziemnym karcerze. Scena jest pusta, tło stanowią jedynie projekcje labiryntu. Muzyka nareszcie zyskuje potrzebną przestrzeń, zaczyna oddychać. W ogóle sceny w świecie duchów (akt III) należą do najlepszych momentów wrocławskiej inscenizacji. Muzyka Straussa potrzebuje abstrakcji, niedopowiedzenia, ale i światła. Właśnie w tych scenach widać, że Straussowi i Hofmannstahlowi nie chodziło o banalną politykę prorodzinną, ale o złożoność świata wewnętrznego kobiety, rozdarcie pomiędzy pragnieniem metafizyki i realnością życia.

fot. Marek Grotowski

Ale jest i nuta optymizmu. Wielomiesięczna praca Ewy Michnik z orkiestrą Opery Wrocławskiej, znacząco rozbudowaną na potrzeby tego dzieła, przyniosła efekt. A przecież partytura Straussa nie należy do łatwych.
To muzyka wyjątkowo wyrafinowana. Kunsztowna orkiestracja, bogata harmonika, zawiły kontrapunkt, w którym każdy instrument traktowany jest solistycznie – wrocławskim muzykom udało się uchwycić ducha Straussa i dla samych tylko walorów muzycznych należy czym prędzej udać się do Opery Wrocławskiej.
Międzynarodowa obsada solistów – John Horton Murray jako Cesarz, Susan Anthony jako Cesarzowa i Wolfgang Brendel jako Farbiarz – pozwoliła na utrzymanie wysokiego poziomu wokalnego. Jednak niekwestionowaną gwiazdą sobotniego wieczoru okazała się młoda Rosjanka, absolwentka Moskiewskiego Konserwatorium, a od niedawna solistka Opery Wrocławskiej – Evgeniya Kuznetsova, która partię Żony Farbiarza wykonała wprost fantastycznie! Jeśli równie mordercze partie będzie śpiewała w kolejnych operach z taką pasją i zaangażowaniem, tak samo płynnie i lekko, o jej szlachetny i mocny sopran już wkrótce zabiegać będą inne europejskie sceny.  Do tego wydaje się niezłą aktorką – rozdarta wewnętrznie Żona Farbiarza wymaga tak wiele od śpiewaczki i Kuznetsova temu wszystkiemu sprostała.

„Kobieta bez cienia” Richarda Straussa i Hugona von Hofmannstahla doczekała się więc po dziewięćdziesięciu latach pierwszej polskiej realizacji. Miejmy nadzieję, że nie ostatniej. Niedociągnięcia inscenizacyjne podsycają przecież apetyt na więcej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.