Wielkie marzenie
fot. Ruth & Martin Walz

14 minut czytania

/ Muzyka

Wielkie marzenie

Monika Pasiecznik

Niedawne amsterdamskie wykonanie obszernych fragmentów „Licht”, monumentalnego dzieła Karlheinza Stockhausena, brzmiało wprost oszałamiająco. Wraz z upływem czasu jego muzyka szlachetnieje, by nie rzec: klasycznieje, przechodząc z awangardy do szeroko pojętego kanonu kultury XX stulecia

Jeszcze 4 minuty czytania

„Dare to dream big! Don’t let conventions or limits hold you back!” – takie hasło można dziś spotkać częściej w świecie biznesu niż sztuki. Czy nie brzmi to jak zdanie wyjęte z seansu motywującego do wydajniejszej pracy i zarabiania większych pieniędzy? Sztuka częściej staje dziś wobec cięć finansowania niż wielkich perspektyw.

A jednak trudno wyobrazić sobie lepsze motto dla twórczości Karlheinza Stockhausena. Niemiecki kompozytor, przedstawiciel pokolenia awangardy, która lecząc traumę wojny, snuła śmiałe wizje przyszłości, poszedł w nich bodaj najdalej. Chyba nikt nie przebije Stockhausena w jego artystycznym maksymalizmie i utopijnej bezkompromisowości, które między 1977 i 2003 rokiem napędzały go do tworzenia monumentalnego, trwającego blisko trzydzieści godzin cyklu siedmiu oper na siedem dni tygodnia „Licht” („Światło”). „Odważ się na wielkie marzenie!” znaczy w tym przypadku kreację dzieła doprawdy kosmicznego – zarówno w tematyce, jak i środkach artystycznych, którego swoistym symbolem może być trwający pół godziny „Kwartet helikopterowy” – trzecia scena z opery „Mittwoch” („Środa”). Muzyka skomponowana na smyczki i cztery latające nad miastem śmigłowce – oto czym opera stała się w XX wieku.

„Nie pozwól, aby konwencje lub ograniczenia cię powstrzymywały!”. Stockhausenowi chyba przez myśl nie przeszło, że jego opus magnum napotkać może trudności natury praktycznej – wprawdzie każda z siedmiu oper miała już przynajmniej jedną premierę, a wspomniany „Kwartet helikopterowy” był wykonywany wielokrotnie, jednak nikomu przy najlepszych nawet chęciach nie udało się doprowadzić do wystawienia całego cyklu. Po prostu jest to zamierzenie niewyobrażalne i tak kosztowne, że nawet najbogatsze i najhojniejsze, gdy chodzi o finansowanie kultury, kraje świata, takie jak Niemcy, Holandia czy Francja, do tej pory temu zadaniu nie podołały.

Ostatnio zbliżyła się do niego jednak Holandia, która zorganizowała wydarzenie zatytułowane „aus LICHT” („Ze światła”), będące trzydniowym maratonem z muzyką operową Stockhausena. Na przełomie maja i czerwca w Amsterdamie zaprezentowano pokaźny i jak dotąd najobszerniejszy wybór scen z oper niemieckiego kompozytora. W sumie z 29 godzin muzyki „Licht” zabrzmiało 15 godzin, w tym ponad 10 godzin muzyki z udziałem żywych wykonawców (pozostała to muzyka czysto elektroniczna). Czyli wykonano ponad połowę z całego cyklu.


Aby przedsięwzięcie doszło do skutku, potrzeba było zaangażowania wielu instytucji, w tym Holland Festival, Narodowej Opery Holenderskiej, Królewskiego Konserwatorium w Hadze, a także Fundacji Stockhausena, która objęła patronat nad projektem i dała know-how. Na dwa lata przed premierą w Konserwatorium w Hadze utworzono specjalne studium mistrzowskie, które miało za zadanie wyłonić i przygotować najlepszych wykonawców oraz sfinansować ich udział w Stockhausenowskim projekcie (studia były płatne, co pozwoliło zredukować koszty honorariów i prób). Wykonawców rekrutowano ponadto spośród studentów uczelni muzycznych w Rotterdamie i Manchesterze. W sumie w różnych fragmentach „aus LICHT” wystąpiło blisko 200 studentów, z czego w roli solistów 14 absolwentów studiów mistrzowskich, którzy pracowali pod kierunkiem doświadczonych muzyków – najbliższych współpracowników Stockhausena, w tym flecistki Kathinki Pasveer (odpowiedzialnej za kierownictwo muzyczne „aus LICHT”), basethornistki Suzanne Stephens-Janning, trębacza Marco Blaauwa, puzonisty Mike’a Svobody oraz synów kompozytora: trębacza Markusa i wykonującego partie syntezatorowe Simona Stockhausena. W cały projekt zaangażowanych zostało 400 artystów, obsada obejmowała 200 instrumentów dętych, 16 smyczków, 22 perkusji, 11 syntezatorów.

Po pierwsze, muzyka

Bohaterowie oper Stockhausena to kosmiczne duchy: Michał, Ewa i Lucyfer. Ich indywidualne misje oraz wzajemne relacje (np. wojna Michała z Lucyferem we „Wtorku”, kuszenie Ewy przez Lucyfera w „Piątku”) stanowią trzon kosmicznej sagi, nasyconej symboliką nie tylko chrześcijańską, ale też syntetyzującej elementy właściwie wszystkich tradycji religijnych i kulturowych w imię „współpracy” i „pojednania” Ziemian dla lepszej, kosmicznej przyszłości.

Wchodzenie w szczegóły nie ma tu większego sensu, opery dalekie są od tradycyjnej dramaturgii czy przedstawieniowości i ukazują „dramat” w formie abstrakcyjnej „muzyki scenicznej” – za pomocą dźwięków, gestów, kolorów, instrumentów. Muzycznym źródłem wszelkich zdarzeń scenicznych jest tak zwana superformuła – jednostronicowa minikompozycja, z której Stockhausen wywiódł kilkadziesiąt godzin muzyki i teatru. Jest ona muzycznym DNA wszystkich oper i zarazem symboliczną, dźwiękową „prazasadą” wszechświata i ścierających się w nim opozycyjnych sił.

fot. Ruth & Martin Walzfot. Ruth & Martin Walz

Z każdej z siedmiu oper wykonano w Amsterdamie obszerne fragmenty (niekiedy i całe akty) w pełnej wersji scenicznej, za której reżyserię odpowiadał Pierre Audi. Kostiumy zaprojektował Wojciech Dziedzic, wideo stworzyli Chris Kondek i Robi Voigt, a światło Urs Scönebaum. Jednak to przede wszystkim muzyka robiła wrażenie; prawdopodobnie to na niej skupiła się cała energia włożona w przedsięwzięcie, co siłą rzeczy ustawiało twórców spektaklu na drugim planie.

Wizja sceniczna Pierre’a Audi była więc symboliczna i posiłkowała się przede wszystkim światłem i filmem – wielka okrągła przestrzeń Gashouder została opasana niemal kilometrowej długości różnokolorowymi ledami. Najbardziej spektakularne sceny zostały uproszczone w stosunku do wizji Stockhausena. W „Luzifers Tanz” („Tańcu Lucyfera”) umieszczona na pionowym rusztowaniu orkiestra instrumentów dętych wyobraża tańczącą twarz demona – tańczą kolejno prawa i lewa brew, oczy, płatki nosa, a nawet koniuszek języka, którym odpowiadają poszczególne grupy instrumentów; taniec koniuszka języka („Zungenspitzentanz”) to utwór na flet piccolo. W Amsterdamie wizerunek demona został oddzielony od orkiestry i zamiast projekcji na zespół mieliśmy projekcję na ustawionym z boku ekranie (groteskowe grymasy twarzy starszego mężczyzny). Z kolei w erotycznej scenie „Befruchtung mit Klavierstück” („Zapłodnienie utworem fortepianowym”) z opery „Poniedziałek” wagina pramatki miała postać wielkiego przechylonego metalowego kosza, w kierunku którego podjechał fortepian-fallus i przez który potem przeszły, niczym przez bramę na świat, nowo narodzeni chłopcy o imionach siedmiu dni tygodnia. W następującej potem scenie „Evas Lied” („Pieśń Ewy”) trzy basethornowe wcielenia głównej bohaterki wystąpiły w zwiewnych sukniach, nie zaś – jak chciał Stockhausen – w kostiumach przypominających intymne partie ciała kobiety. W ogóle erotyczne, a niekiedy wręcz rubaszne wątki „Poniedziałku” zostały w tej inscenizacji złagodzone. Twórcy spektaklu powstrzymali się też od własnej interpretacji czy próby uwspółcześniania treści oper Stockhausena, wydobywając z partytury tylko to, co absolutnie niezbędne. 

fot. Ruth & Martin Walz

Inaczej było z ruchem scenicznym, który stanowi niezbywalną część muzyki Stockhausena; tu nie było mowy o kompromisie. Precyzja, naturalność i płynność, z jaką instrumentaliści i wokaliści wykonywali choreograficzne zadania, budziły najwyższy podziw. Nie do wiary, z jaką gracją tańczyły i grały wspomniane solistki basethornistki (uznane i doświadczone interpretatorki muzyki Stockhausena: Johanna Stephens-Jannig, Roberta Gottardi i Jone Bolibar). Także mobilne armie Michała i Lucyfera, złożone odpowiednio z dziewięciu trąbek, tenora, syntezatora i perkusji oraz dziewięciu puzonów, basu, syntezatora i perkusji, koordynację muzyczno-ruchową miały dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. W kapitalnej scenie „Invasion-Explosion mit Abschied” z „Wtorku” nacierały na siebie, przemieszczając się między sześcioma sektorami publiczności.

Nie sposób opisać każdej z wykonanych scen „aus LICHT” ani wychwalić wszystkich solistów, których było w sumie 54. Wspomnę więc tylko o cudownych, aksamitnych sopranach Ewy (Pia Davila) oraz solistek w scenach „Welt-Parlament” i w „Engel-Prozessionen”. Znakomicie wypadł pianista Ivan Pavlov, który w „Synthi-Fou” wykreował brawurową postać wieloramiennego szalonego wirtuoza grającego na pokaźnym zestawie syntezatorów. Podziwiałam flecistkę Martę Goméz Alonso w „Kathinkas Gesang als Luzifers Requiem”, którą to scenę poprzedziła budząca grozę, apokaliptyczna fanfara „Samstags-Gruss” na 28 rozmieszczonych wokół publiczności rogach, puzonach, tubach i perkusjach („Sobota” to dzień Lucyfera). W „Poniedziałku” z kolei 68 dzieci (w wieku na oko 8–13 lat) śpiewało przez 105 minut całkowicie z pamięci na przemian solowe i zespołowe partie Stockhausena, precyzyjnie, czysto i dźwięcznie, bez najmniejszego zawahania, do tego w ruchu scenicznym. Jak one zdołały się tego wszystkiego nauczyć?!

Wspaniale brzmiała też muzyka elektroniczna otwierająca i zamykająca poszczególne dni – „Unsichtbare Chöre” (45 min), „Freitags-Gruss” (70 min) i „Freitags-Abschied” (80 min) oraz „Mittwochs-Gruss” (55 min) – skomponowana wielokanałowo, rewelacyjnie nagłośniona, oddychająca kosmosem w wielkiej betonowej rotundzie dawnej gazowni. Można się było w niej zatopić, spacerując lub siedząc. Cudowne były sceny chóralne „Mädchen Prozession” i „Welt Parlament”, w których brzmienie wielogłosowe przeplatało się z solami sopranów, tenorów i basów jakby idealnie dobranych do swoich ról.

fot. Ruth & Martin Walzfot. Ruth & Martin Walz

Potrzeba utopii

Obcowanie z muzyką Stockhausena w ramach projektu „aus LICHT” było przyjemnością konesera. „Koneserstwo” w kontekście „awangardy”? Jest w tym zestawieniu jakaś fundamentalna sprzeczność, może nawet prowokacja. Wszystko, co elitarne, jest dziś jakoś tam podejrzane, a od sztuki już na pewno nikt nie oczekuje, by była elitarna (choć wiadomo, że taka jest, a muzyka współczesna jest środkiem największej społecznej dystynkcji). Elitarność w kontekście sztuki – a zwłaszcza awangardy – jest mimo wszystko jakimś tabu.

To jednak nie przeszkadza dziedzictwu Stockhausena. Upływ czasu działa na jego twórczość korzystnie – ta muzyka szlachetnieje, by nie rzec: klasycznieje, w sensie przechodzenia z niszy awangardy do szeroko pojętego kanonu kultury XX stulecia. Świadczyło o tym ogromne zainteresowanie projektem nie tylko wśród krytyków, którzy zgodnym chórem uznali „aus LICHT” za wielkie wydarzenie (niekiedy najważniejsze w ich całym zawodowym życiu). Bilety na trwające prawie 10 godzin (z przerwami) całodniowe maratony kosztowały nawet 125 euro za dzień, mimo to bez mała tysięczna widownia była każdorazowo wypełniona do ostatniego miejsca.

Opery Stockhausena żywią się utopią. Rozmach środków, niesamowitość kosmicznej wizji i wpisane w dzieło dążenie do ideału symbolizują metafizyczne pragnienie człowieka przekroczenia swej ziemskiej, ograniczonej egzystencji. Patrzcie, oto do czego zdolny jest człowiek – zdaje się mówić Stockhausen. Oto do czego zdolni jesteśmy jako zbiorowość – zdają się mówić organizatorzy i wykonawcy. Jesteśmy gotowi na wielkie poświęcenie i oddanie sztuce, jesteśmy gotowi na pełne zaangażowanie i harmonijną współpracę. Brzmi to bardzo patetycznie, ale taki właśnie jest Stockhausen, który pracę artysty postrzegał jako proces nieustannego doskonalenia się, aż po granice boskości – albo szaleństwa, jak kto woli.   

Karlheinz Stockhausen, Aus Licht, Amsterdam, 31.05-10.06.2019, Nationale Opera & Ballet, AmsterdamKarlheinz Stockhausen, aus LICHT”, reż. Pierre Audi,
Nationale Opera & Ballet, Amsterdam, 31.05–10.06.2019
W swej niesławnej, słusznie potępionej wypowiedzi po ataku na WTC Stockhausen ubolewał, że niewyobrażalne jest, aby muzycy przez dziesięć lat fanatycznie ćwiczyli do koncertu, tak jak terroryści Al-Kaidy przygotowywali się do zamachu. Kompozytor stawiał pytanie, dlaczego ludzie gotowi są tak bardzo angażować się w zło, ale nie stać ich na to, by z równym oddaniem poświęcić się dobru. 

Przygotowania do projektu „aus LICHT” trwały w sumie cztery lata, próby rozpoczęto trzy lata przed premierą, a ich łączna liczba wyniosła 450, co jest niespotykane w świecie muzyki.

Czy było warto podjąć ten trud? Czy efekt końcowy wynagrodził ogrom pracy i zrównoważył koszt całego przedsięwzięcia? Czy wielkie marzenie się spełniło? Muzyka „aus LICHT” brzmiała oszałamiająco, prawdę powiedziawszy, nie pamiętam, kiedy ostatnio słuchałam wykonawstwa na tak wysokim poziomie. Przeżyliśmy coś niesamowitego, wzniosłego, jedynego w swoim rodzaju. Każdy potrzebuje takiego indywidualnego doświadczenia, zbiorowość zaś potrzebuje udowodnić sobie, że potrafi się zdobyć na taką mobilizację. A to dopiero połowa całego cyklu operowego „Licht” . Stockhausen wierzył, że stać nas na dwa razy więcej.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)