Morze książek
Zagrzeb / fot. duncan cumming

26 minut czytania

/ Literatura

Morze książek

Aleksandra Wojtaszek

W ostatniej dekadzie literatura chorwacka czasem mozolnie, a czasem niezwykle efektownie próbuje się wydostać z koleiny, w którą wpadła wraz z wojną. Przekłady na język polski pozostają jednak dość wybiórcze

Jeszcze 7 minut czytania

Kiedy po raz pierwszy dotarłam do centrum Zagrzebia, byłam zachwycona. Z każdego rogu kusiły mnie księgarnie, jedna większa i piękniejsza od drugiej. Szybko przyszło jednak otrzeźwienie – książki okazały się w Chorwacji zaskakująco drogie. Na szczęście rozwiązanie było tuż obok. W chorwackich bibliotekach nikt nie zadaje pytań – dopóki nie wynoszę książek poza ich mury, nie muszę się legitymować ani tłumaczyć. Mogę swobodnie krążyć między półkami, wybierać, odkładać, przeglądać, zasypiać nad książkami. To ostatnie zdarzało mi się zresztą regularnie podczas kilku lat studiów na Uniwersytecie w Zagrzebiu, który może poszczycić się wielopiętrową, przeszkloną biblioteką pełną dyskretnych bibliotekarzy, wygodnych kanap i komputerów z dostępem do internetu. Można tam spędzić życie. Czy wpływa to czasem na moją (zbyt) wysoką ocenę literatury chorwackiej? Być może. Byt określa świadomość.

Nawet zainteresowani kulturą Europejczycy z większą łatwością wymieniają chorwackich piłkarzy niż literatów. Przewijające się w noblowskich kuluarach nazwisko Dubravki Ugrešić odrobinę poprawia Chorwatom rating, choć sama pisarka swego czasu wymazywała z niego południowosłowiańskie ptaszki, uważając zapewne, że skoro musiała kiedyś w pośpiechu opuszczać ojczyznę, to ta ojczyzna nie zasługuje, aby podbijać sobie dzięki niej miejsce w kulturalnej tabeli.

O literaturze chorwackiej nie porozmawiam z większością znajomych. Przekłady na język polski są dość wybiórcze – tłumaczy się zazwyczaj bezpiecznie, czyli pisarzy, którzy już zdobyli uznanie, jak właśnie Ugrešić albo Miljenko Jergović, ewentualnie laureatów europejskich nagród, szczególnie gdy w pakiecie jest dofinansowanie przekładu. Dlatego ten tekst opowiada także o braku – o tym, czego nie ma, choć mogłoby, powinno, chciałoby się, żeby było.

W naszej kilkunastoletniej znajomości ja i literatura chorwacka miałyśmy moment wypalenia. Kolejne utwory prozatorskie wydawały mi się do siebie bliźniaczo podobne – szare miasto w wieczornej mgle, bohater włóczący się po knajpach, trauma i nieudane życie opowiadane przy kielichu, dudniące w tle wojenne bębny, perspektywy na przyszłość raczej marne. „Krytyczny mimetyzm” albo „proza rzeczywistościowa”, jak ochrzcili ten nurt chorwaccy krytycy. Tak jak, wierzcie lub nie, można się zmęczyć pięknem chorwackiego wybrzeża – nakładające się na siebie lazury po wielu dniach upałów przestają cieszyć, a zaczynają nużyć – tak miałam dość opisów smętnych blokowisk i ponurych, przegranych egzystencji, na które nakładany był jak najcieńszy literacki filtr, zza którego z kolei przezierać miała rzekoma „prawda o życiu”.

Jeśli jednak wracam tam z uporem maniaka, to prawdopodobnie dla tej rzadkiej w codziennym życiu chwili zachwytu – na widok gór niebieskich od morza albo nieodkrytego literackiego samorodka. Najlepiej, oczywiście, doświadczać ich jednocześnie: w tym roku uczucie zawrotu głowy w pięknych okolicznościach przyrody zafundował mi Želimir Perišić i jego „Mladenka kostonoga”, najczęściej nagradzana chorwacka powieść 2020 roku. To rozciągająca się na niemal cały XIX wiek oraz obszar od wiedeńskich dworów aż po najodleglejsze południowe rubieże cesarstwa opowieść o Gili – zielarce, szeptusze, matce, a przede wszystkim kobiecie, która odważyła się wyłamać z patriarchalnych hierarchii, co, jak uczy nas doświadczenie, nie ma prawa dobrze się skończyć.

Historia Gili opowiedziana jest nielinearnie, fragmentarycznie i z różnych perspektyw, a każdy rozdział odwołuje się do innego gatunku – Periš przeskakuje od tradycyjnego bałkańskiego dziesięciozgłoskowca do książki paragrafowej, po drodze parodiując także dokumenty z przesłuchania inkwizycji, kazania, wyimki z encyklopedii, recenzje operowe czy przepisy gastronomiczne. Udaje mu się rzecz wymagająca niezwykłego literackiego wyczucia: łączy przekonująco tę postmodernistyczną zabawę z ważkością podejmowanych kwestii – kobiecości, macierzyństwa, ograniczeń płciowych i klasowych, ludowej historii Chorwacji, sprawiedliwości społecznej, kształtującej się dopiero tożsamości narodowej, a przede wszystkim pewnej szczeliny, która rodzi się w każdym z nas, kiedy próbujemy sprostać niekompatybilnym ze sobą rolom. Bo co się stanie, jeśli czarownica nagle zapragnie być matką?

Wojenne werble

W ostatniej dekadzie literatura chorwacka czasem mozolnie, a czasem niezwykle efektownie próbuje się wydostać z neomimetycznej koleiny, w którą wpadła wraz z wojną. W bujnych dla życia kulturalnego w całej Jugosławii latach 80. na chorwackich salonach królowali klasycy o ugruntowanej renomie (Ranko Marinković, Slobodan Novak), w zadymionych barach postmoderniści (reprezentowani przez młodzież z czasopisma „Quorum”), przy kawiarnianych stolikach feministki (oprócz Dubravki Ugrešić także Slavenka Drakulić i Irena Vrkljan), a w zaciszu domowych pieleszy twórcy ambitnej literatury gatunkowej (Goran Tribuson, Pavao Pavličić). Nadejście niepodległości i rozpad wspólnego państwa przyniosły zmianę paradygmatu literackiego, a krwawa wojna reaktywowała typowe w tej sytuacji pytanie Adorna o poezję po Auschwitz, w tamtejszej wersji brzmiące: „Czy godzi się pisać o kwiatach, kiedy na zewnątrz zarzynają ludzi?”.

Krytyka zapowiedziała „koniec Sumatry i Jawy”: już nie egzotyczne heterokosmosy i labirynty literackich zwierciadeł, ale worki z piaskiem, godzina policyjna, błoto frontów i koszmar wspomnień. Pierwsza połowa lat 90. upłynęła pod znakiem dawania świadectwa i pytania o to, kto wywalczył sobie prawo do opowieści – swoje historie chętnie przelewali wówczas na papier literaccy debiutanci, ale życiowi weterani. Niewiele z tych dzieł przetrwało próbę czasu, stanowią raczej dokument tragicznej epoki. Jeśli miałabym wybrać jedno, wskazałabym na „Kratki izlet. Zapisi iz Domovinskog rata” (Krótka wycieczka. Notatki z wojny ojczyźnianej) Ratka Cvetnicia. U tego autora wojenne doświadczenie spisywane na gorąco zbiegło się szczęśliwie z literackim talentem i uważnością obserwacji.

Rok 1997, kiedy ukazała się powieść Cvetnicia, jest uznawany za datę graniczną, po której życie literackie wraca do jako takiej normy. To oczywiście nie oznacza, że wojna odchodzi w niepamięć, ale nawet jeśli pozostaje główną bohaterką, podlega przynajmniej literackiej obróbce. O wojnie ciekawie piszą kobiety. Ivana Bodrožić w „Hotelu Zagorje” opisuje ją z perspektywy dziecka zmuszonego opuścić swój dom, bezskutecznie przez lata czekającego na coraz mniej prawdopodobny powrót ojca z frontu. We wstrząsającym tomie esejów „Oni nie skrzywdziliby nawet muchy” (przeł. Jakub Szacki) Slavenka Drakulić śledzi procesy bałkańskich zbrodniarzy wojennych. Z kolei na powieść „Rio bar” (przeł. Dorota Jovanka Ćirlić) składają się przepełnione traumą i złością, pełne oskarżeń monologi trzech kobiet, które mają dość tego, że „małe państwa to zabawki dla małych chłopców”, ale to kobiety giną i cierpią na skutek ich fantazji. Wreszcie Maša Kolanović debiutowała powieścią „Sloboština Barbie” (Barbie ze Sloboštiny) o wojennym dzieciństwie przefiltrowanym przez pryzmat kultury popularnej – najważniejszym artefaktem i przedmiotem pożądania głównych bohaterek są lalki Barbie. Opisy dziecięcej codzienności w ogarniętym wojną kraju i przygody lalek, którym dziewczynki próbują objaśnić pokruszony świat sączący się z telewizji i rozmów dorosłych, składają się na bardzo dowcipną, ale też nieco mroczną opowieść o końcu pewnego świata i końcu dzieciństwa.

Zainteresowanych prozą opowiadającą o wojnie po rozpadzie Jugosławii odsyłam jednak raczej do Bośni niż do Chorwacji, a właściwie na cały literacki świat, po którym się bośniaccy pisarze rozpierzchli. Saša Stanišić o jugosłowiańskim dzieciństwie i wojennym dorastaniu pisze po niemiecku („Jak żołnierz gramofon reperował” w przekładzie Alicji Rosenau oraz „Skąd” przełożone przez Małgorzatę Gralińską to ważne lektury), a Aleksandar Hemon ogląda rozpadającą się na jego oczach ojczyznę ze stypendium w Stanach (ten bardzo ceniony w USA pisarz nie ma szczęścia do polskich przekładów – dotąd ukazała się u nas tylko jego fabularyzowana autobiografia „Dwa razy życie” w przekładzie Tomasza Bieronia). Inny Bośniak, Alen Mešković, który swoje doświadczenia wojennego uchodźstwa opisał po duńsku, powiedział mi kiedyś, że dopiero obcy język pozwolił mu ponownie scalić rozprute szwy jego biografii i znaleźć dla nich literacki wyraz. W Bośni pozostał za to Faruk Šehić – w jego „Książce o Unie” (przeł. Agnieszka Schreier) z prozą wojennego życia raz po raz wygrywa wrażliwość poety zakochanego w krajobrazie swojego rodzinnego kawałka ziemi, szczególnie w tytułowej rzece.

Braterstwo i jedność

Wspominam o Bośni, bo z literaturą całego tzw. obszaru BHSC (Bośnia, Chorwacja, Serbia, Czarnogóra) jest dość dziwna sprawa. Granice są dziś raczej sztywne, obiegi literackie po 1991 roku oddzieliły się grubą kreską, a zamówienie książki z jednego kraju do drugiego oznacza dramatycznie wysokie opłaty za przesyłkę. W efekcie te same książki na rynek chorwacki i serbski tłumaczy się dwa razy, a lokalnych pisarzy wydaje w różnych wydawnictwach, nie zmieniając zazwyczaj ani przecinka. Język nie zna jednak linii na mapie, a festiwale coraz śmielej otwierają się na pisarzy „z regionu”. A na linii Zagrzeb–Sarajewo–Belgrad–Podgorica migrujemy też my, jugonostalgicy, psioczący na wysiadanie z autobusu o trzeciej nad ranem na przejściu granicznym w Tovarniku albo kolejkę samochodową w Gradišce, a imię nas legion. Cichą dywersję prowadzi ruch oporu w księgarniach, dlatego w większości natrafić można na półki z napisem domaća proza. Domaći to tutaj słowo wytrych, oznacza bowiem coś lokalnego, tutejszego, ale także domowego, ręcznie robionego, co na południu jest znakiem najwyższej jakości. W tym wypadku odnosi się zaś do książek, które można czytać bez najmniejszego problemu, które są „nasze”, bo tak się mówi, jeśli akurat nie jest wygodnie albo uprzejmie precyzować.

Dlatego proszę o wybaczenie tych, którzy są wrażliwi na koherentność wyobrażonych wspólnot – w tym wypadku muszą zrozumieć jebivjetrów (jebivjetar to połączenie słów „jebać” i „wiatr”, oznaczające niebieskiego ptaka, lekkoducha, trutnia i pieczeniarza) takich jak ja. Literatury byłej Jugosławii, wbrew najgłębszym chęciom purystów i nacjonalistów, nie przestają się do pewnego stopnia uzupełniać i przeplatać. Jugonostalgia to zresztą termin nie tylko socjologiczny, ale i literacki – spopularyzowała go, a właściwie odzyskała, w latach 90. wspomniana już Ugrešić. Odzyskała, bo był uważany za obelgę, miał piętnować zdrajców narodu, którzy tęsknili za obaloną właśnie socjalistyczną ojczyzną i niezbyt przychylnie patrzyli na rządy nacjonalistów.

Tamtejsi intelektualiści punktowali zresztą nową władzę dość bezlitośnie: Dubravka Chorwatów w „Kulturze kłamstwa”, etnolog Ivan Čolović Serbów w „Polityce symboli” oraz wyborze esejów „Bałkany. Terror kultury”, a uciekinier z Serbii do Chorwacji Mirko Kovač jednych i drugich (po polsku możemy liznąć jego eseistycznej twórczości dzięki tomowi korespondencji z innym serbskim pisarzem, Filipem Davidem, pod tytułem „Kiedy kwitnie zło” w przekładzie Grzegorza Łatuszyńskiego i Maryli Siwkowskiej). Te teksty to nie tylko reakcja na konkretny czas i miejsce – częściej, niż mielibyśmy na to ochotę, prowokują do gorzkich rozmyślań nad stanem naszej własnej kultury i społeczeństwa.

Dziś politycznie jugonostalgia nadal bywa problematyczna. Południowosłowiańska lewica zwraca uwagę, że ten rodzaj pamięci jest głęboko odpolityczniony, bo ewokuje wyłącznie miłe wspomnienia związane z poszczególnymi artefaktami ówczesnej rzeczywistości, zupełnie abstrahując od emancypacyjnych polityk tego czasu: równości społecznej, równouprawnienia, przejmowania środków produkcji, antyimperializmu. Zarzut nie jest zupełnie chybiony, ale detale z przeszłości i wspomnienia życia we wspólnym państwie często okazują się cennym tworzywem literackim. Autobiograficzne i socjologiczne konteksty przeszłości szczególnie uderzające bywają w kontekście gwałtownego krachu tej urzeczywistnionej utopii. Kiedy Pavao Pavličić w „Šapudlu” opisuje szczegółowo swoje dzieciństwo i dorastanie na vukovarskiej ulicy o tej nazwie, a potem krótko pointuje: tej ulicy już nie ma, nie ma też zniszczonego w wojnie miasta, kres niewinności objawia się nam wyraźniej niż na skutek kolejnej frontowej opowieści.

Ostatecznie sama nostalgia także bywa tematem: można pisać o niej samoświadomie i osobiście jak Slavenka Drakulić w „Kako smo preživjeli komunizam i pritom se smijali” (Jak przeżyliśmy komunizm, przy okazji się śmiejąc), krytycznie jak Dubravka Ugrešić w „Ministerstwie bólu” (przeł. Dorota Jovanka Ćirlić), opowieści o sadomasochistycznej relacji nauczycielki i studenta, emigrantów z byłej Jugosławii, albo z dowcipną sympatią jak Serb Dejan Novačić w swoim ironicznym i fantazyjnym leksykonie „SFRJ za ponavljače. Turistički vodič” (Socjalistyczna Jugosławia dla powtarzających klasę. Przewodnik turystyczny).

Szczeliny rzeczywistości

W pierwszej dekadzie XXI wieku Chorwacją rządzili już wspomniani „rzeczywistościowcy” – ich literatura jest programowo komunikatywna, zwrócona w stronę tego, co tu i teraz, a przy tym, podobnie jak w latach 80., bardzo miejska, trochę przybrudzona, zazwyczaj śmierdząca fajkami i piwem, czasem rakiją. Głównym bohaterem tej prozy jest często mężczyzna, wciąż jeszcze stosunkowo młody, ale już pozbawiony złudzeń; intelektualista, choć ukrywa to pod warstwą grubo ciosanego sarkazmu; pragnący miłości i akceptacji, ale dokładający wszystkich sił, aby jej nie otrzymać; chłopak z pokolenia zablokowanych emocji, sprzed ery terapii, swoje frustracje przelewający na używki, nacjonalizm albo czysty wkurw. Wyobrażam sobie zdziwienie zaczytującego się w tej prozie obcokrajowca, który po raz pierwszy przyjeżdża do Chorwacji i odkrywa, że kraj nie składa się tylko z socmodernistycznych dzielnic i zadymionych knajp – porównywalnego szoku doświadczali jedynie studenci Erasmusa, którzy odkrywali, że Zagrzeb nie leży nad morzem. Polski czytelnik może zakosztować tej nieznanej i mało turystycznej Chorwacji dzięki antologii opowiadań z lat 80. i 90. pod tytułem „Nagie miasto”.

Osobiście najbardziej lubię w tym nurcie niezwykłą popularność krótkich form. Przez dekady panowała niepisana zasada, że pisarz czy pisarka, która chciała dostąpić zaszczytu popełnienia powieści, najpierw musiała się sprawdzić w opowiadaniach i miniaturach. Niektórzy tak wyszlifowywali sobie krótkie formy, że nawet jeśli przechodzili później do powieściowej ligi, na zawsze pozostawali autorami mistrzowskich opowiadań. Wielu zresztą przy opowiadaniach zostało, jak choćby najbardziej wyspiarski z chorwackich pisarzy, czyli Senko Karuza, autor m.in. „Przewodnika po wyspie” (przeł. Barbara Kramar). Dziś tradycję krótkiej formy kultywuje Đurđica Čilić, polonistka i świetna tłumaczka polskiej poezji, która wydała niedawno dwa zbiory autobiograficznych zapisków – ciepłych, mądrych i zabawnych.

Przyczyn tej niezwykłej popularności krótkich form jest zapewne wiele – często słyszałam argument, że w świecie, który uległ nagłemu rozpadowi, trudno tworzyć zamknięte i rozbudowane powieściowe narracje, łatwiej opisywać go fragmentarycznie. Im dłużej jednak śledzę tamtejsze życie literackie, tym bardziej mi się wydaje, że ówcześni chorwaccy pisarze po prostu chcieli pisać jak Carver, żyć jak Carver i w ogóle być jak Carver.

Najciekawsi z tego pokolenia wydają mi się twórcy, u których literatura okazywała się silniejsza od rzeczywistości, a charakterystyczny styl wygrywał z mimetycznością. Miljenko Jergović z oblężonego Sarajewa przyniósł ze sobą tradycyjną bośniacką sztukę snucia opowieści. Jergović pisze wiele, niemal obsesyjnie i bez przerwy, a polscy wydawcy publikują go z równym zaangażowaniem. Z tej obfitości wyróżniają się jednak te dzieła, w których to opowieść prowadzi pisarza, a bohaterowie zaczynają żyć swoim własnym życiem – słowem, kiedy literatura okazuje się żywotniejsza niż jej twórca. Tak jest między innymi w powieściach „Psy nad jeziorem”, „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” i „Bębny nocy” (wszystkie przełożyła Magdalena Petryńska), może jeszcze w utworze „Nadprzyrodzony wyraz jego rąk”, choć to także zasługa tłumacza, niezrównanego Miłosza Waligórskiego, który przekłada nie tylko z serbsko-chorwackiego, ale i słowackiego oraz węgierskiego.

Już niemal klasykiem tego pokolenia jest Zoran Ferić, który dziś pisze sążniste i całkiem niezłe powieści („Na osami blizu mora”, „Putujuće kazalište”), ale dla mnie pozostaje mistrzem krótkiej formy szczodrze doprawianej czarnym humorem i groteską. Jak sam mówi, „absurd to zaraźliwa choroba” – niewielu pisarzy potrafi stworzyć opowiadanie o pogrzebie zmarłej na białaczkę dziewczynki, przy którym czytelnik co i rusz parska śmiechem. „Anđeo u ofsajdu”, czyli „Anioł na spalonym”, nie doczekał się polskiego przekładu, ale dostępny jest u nas debiut pisarza: zbiór opowiadań „Pułapka na myszy Walta Disneya” (tłum. Gordana Đurđev). Ferić, człowiek z natury łagodny, nauczyciel w szkole średniej, okrąglutki i brodaty, nie uznaje tematów tabu, a lubuje się zwłaszcza w opisywaniu chorób, śmierci, dewiacji seksualnych i fekaliów. Mimo to nie szokuje (a przynajmniej nie tylko), ale bywa autentycznie zabawny i całkiem wzruszający, a z jego absurdalnych miniaturek dowiedziałam się więcej o Chorwacji niż z obszernych artykułów prasowych czy niezbyt tam popularnych reportaży.

Zagrzeb / fot. Sven Kucinic, UnsplashZagrzeb / fot. Sven Kucinic, Unsplash

Dzisiaj fascynują mnie jednak przede wszystkim drogi ucieczki od neorealizmu. Czasem krytyka zostaje, a znika mimetyzm: dekadę temu kilku uznanych pisarzy, tacy jak autor prozy wojennej Josip Mlakić czy propagator miejskich historii Edo Popović, rzucili się, by pisać dystopie. Powstało kilka interesujących powieści („Planet Friedman”, „Lomljenje vjetra”), które jednak jak na dłoni pokazywały wszystkie ograniczenia gatunku: że cytując klasyka, „przeszłość – to jest dziś, tylko cokolwiek dalej”, a sama krytyczna diagnoza, przy braku alternatywy, powoduje jedynie pogrążanie się w beznadziei i apatii.

Do literatury tzw. wysokiej (przetłumaczyłam kiedyś dosłownie termin „literatura piękna” i rozbawiłam tym nieco Chorwatów) na szczęście przenikają też elementy kultury popularnej. Jednym z najciekawszych przykładów jest powieść „Adio, kauboju” (Do widzenia, kowboju) Olji Savičević Ivančević. Ta historia o powrocie na dalmatyńską prowincję w celu zgłębienia przyczyny rodzinnej tragedii parodiuje poetykę westernów oraz liczne toposy kulturowe związane z Dzikim Zachodem. Te dwa światy okazują się pod piórem Savičević Ivančević zaskakująco kompatybilne.

Make wieś great again

Inną interesującą zmianą ostatnich lat jest literacka wyprowadzka z miasta na wieś. Damir Karakaš już dwadzieścia lat temu w zbiorze opowiadań „Kino Lika” przedstawiał chorwacką prowincję jako miejsce okrutne, karykaturalne i brutalne, ale na wyżyny swoich możliwości wspiął się dopiero niedawno, w krótkiej powieści „Sjećanje šume” (Wspomnienie lasu), w której okrucieństwo prowincjonalnego świata miesza się z jego pięknem postrzeganym oczami niedostosowanego do surowości tamtejszego życia młodego chłopaka. Najpiękniej o błogosławieństwie i przekleństwie dorastania na wsi pisze jednak moja ulubiona chorwacka poetka Monika Herceg, która temu tematowi poświęciła debiutancki tom wierszy „Početne koordinate” (Współrzędne początkowe): „Niczego nie wiedzieli o miłości moi rodzice // i to nic zostawili nam // żeby patrzyło na nas jak kret // zanim zatłuczemy go na podwórzu motyką” (przeł. Aleksandra Wojtaszek).

Prowincja jest punktem wyjścia także jednego z najpopularniejszych chorwackich pisarzy ostatniej dekady, czyli Kristiana Novaka. W „Czarnej matce ziemi” (przeł. Magdalena Połczyńska) opisuje wieś oczami dziecka, a właściwie dorosłego, który próbuje przypomnieć sobie zagrzebaną głęboko dawną traumę. Jeszcze ciekawsza jest kolejna książka Novaka „Ciganin, ali najljepši” (Cygan, ale najpiękniejszy), połączenie kryminału, thrillera, dziennika podróży i historii zakazanego romansu. To powieść rozłożona na cztery głosy: Mileny, kobiety w średnim wieku, która po latach miejskiego życia wraca do rodzinnej wsi, jej dwukrotnie młodszego romskiego kochanka, uchodźcy z Mosulu zagubionego na bałkańskim szlaku, oraz policjanta próbującego rozwikłać zagadkę nietypowych morderstw na granicy. Novak zaskakująco niesztampowo i wyjątkowo wciągająco opowiada o aktualnych zjawiskach znanych z pierwszych stron gazet – kryzysie uchodźczym, wzroście nacjonalizmów w Europie Środkowej, ksenofobii i nierównościach ekonomicznych.

Powieści Novaka i cała literatura chorwacka charakteryzują się jeszcze jedną ważną cechą, której czasem brakuje mi w polskiej prozie – niezwykłym bogactwem językowym. Chorwaccy pisarze uwielbiają wplatać do swoich dzieł mowę potoczną, wyrażenia slangowe, ale także dialekty i gwary, którymi ten niewielki kraj wypełniony jest po brzegi. Zazwyczaj każdy z bohaterów posiada swój własny unikalny idiom, co dla literatury jest błogosławieństwem, a dla tłumaczy powodem do rwania włosów z głowy (i tak w przekładzie jednego z dramatów Mirona Gavrana „Hotel Babilon” mieszkaniec Dalmacji stał się góralem z Zakopanego). Być może dlatego do polszczyzny nie trafiła jedna z ciekawszych chorwackich powieści ostatnich lat, czyli „Osmi povjerenik” (Ósmy komisarz) Renato Bareticia – nie dość, że bohaterami są tu wyrzutkowie społeczni z całej Jugosławii posługujący się różnorodnymi narzeczami, to jeszcze akcja rozgrywa się na „najdalszej chorwackiej wyspie”, dla której pisarz wymyślił osobny dialekt.

Książka na plażę

Narzekałam na początku, że literatura chorwacka nie jest europejską gigantką, tymczasem co chwilę przypominam sobie kolejne pozycje, o których koniecznie powinnam wspomnieć, i już od wielu dni ciągle coś tu dodaję albo wymazuję, jak gdyby to ode mnie zależało życie opisywanych książek. Myślę o tym, że za mało jest w tej historii pisarek. Także w Chorwacji proza to długo była męska piaskownica, na szczęście w XXI wieku kobiety wkroczyły do zabawy śmiało i z przytupem, a w księgarniach coraz łatwiej trafić na autorki. Niestety, przekład bywa (bywa, nie jest!) bardziej konserwatywny niż sama literatura i większość ich twórczości wciąż pozostaje poza zasięgiem polskojęzycznego czytelnika.

Nie wspomniałam ani słowem o całej scenie fantastyki gatunkowej, która choć pozostaje w cieniu literatury mainstreamowej, potrafi opowiadać o rzeczywistości późnego kapitalizmu znacznie lepiej niż zużyty neorealizm. Przemilczałam chorwackie rozliczenia z historią, wielką i rodzinną. Większości z wymienionych tu pisarek i pisarzy dałam szansę przedstawić się tylko jedną książką. Wyliczanka trwa w nieskończoność, ale w tym napadzie bezradności przypominam sobie, że szanse na przekład są zwykle, a opowiadanie o nietłumaczonych zachwytach to w pewnym sensie ewokowanie frustracji. Kiedy z błyszczącymi oczami opowiadam przyjaciółce o nowych lekturach, zawsze najpierw ironicznie pyta, czy można je przeczytać „w jakimś ludzkim języku”.

Z nostalgią myślę o dwóch seriach Biblioteki Jugosłowiańskiej – pierwsza ukazywała się w latach 30., zainicjowana przez chorwackiego poetę, tłumacza i językoznawcę Julija Benešicia, profesora polonistyki, którą studiował między innymi w Krakowie. Druga seria wychodziła od 1970 roku aż do połowy lat 90.: to dzięki niej oraz wybitnym tłumaczom, m.in. Danucie Ćirilić-Straszyńskiej, Janowi Wierzbickiemu czy Marii Krukowskiej, w polszczyźnie istnieją tacy twórcy jak noblista Ivo Andrić, Borislav Pekić czy Miodrag Bulatović, a także Chorwat Miroslav Krleža.

O tym ostatnim, najważniejszym zapewne chorwackim pisarzu XX wieku, nie odważę się napisać bez poświęcenia uprzednio dekad na studiowanie jego twórczości, dlatego oddam głos innemu gigantowi środkowoeuropejskiej prozy. Tak pisze w „Dunaju” Claudio Magris:

Urodzony w Zagrzebiu w 1893 roku, zmarły w 1981 Krleža, tłumaczony w najróżniejszych krajach i na przeróżne języki, jest pisarzem gwałtownym, skłonnym do przesady, przepełnionym żywiołową witalnością oraz rozległą, wielojęzyczną i ponadnarodową kulturą. Jest poetą spotkania i zderzenia między Chorwatami, Węgrami, Niemcami i innymi narodami naddunajskimi; jest pisarzem przeładowanym kulturą i pasją, ekspresjonistycznym intelektualistą i poetą, przedkładającym ponad wszystko eseistyczną dyskusję, ale także ceniącym zrywy i pęknięcia, agresywne cięcia i sarkastyczne obelgi.

Oprócz Krležy przez lata ukazało się w Polsce jeszcze sporo dwudziestowiecznej chorwackiej klasyki, starszej i nowszej: Antun Šoljan, Ranko Marinković, Daša Drndić, Slobodan Novak.

Na koniec wróćmy jednak do tego, czego nie ma. Pozwólcie, że przez chwilę pomarzę – gdyby na każde sto tysięcy Polaków odwiedzających rocznie chorwackie wybrzeże przypadała jedna przełożona książka, nie nadążałabym z wrzucaniem okładek na Instagrama, a redakcja „Dwutygodnika” musiałaby dać mi stałą rubrykę z recenzjami. Ale puśćmy jeszcze bardziej wodze fantazji – a gdyby tak co dziesiąty turysta stawał się na skutek kontaktu ze słonymi falami Morza Adriatyckiego fanem chorwackiej literatury? Widzę oczyma duszy tę zmianę: zamiast rozmawiać o tym, kto gdzie spędził wakacje i dlaczego Zadar jest lepszy od Splitu, debatowano by o wyższości fantastyki Luki Bekavca nad gorzkimi monologami Vedrany Rudan, deklarowano wierność prozie historycznej Ivana Aralicy, dyskutowano o nowych opowiadaniach Julijany Matanović… Już na wiosnę rezerwowano by miejsca na jesiennych targach książki, a polskie agencje pomagałyby w formalnościach z załatwieniem karty bibliotecznej. I nagle, wyobraźcie sobie, przed tłumami trzeba byłoby uciekać z biblioteki na plażę.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.