MAGDALENA CZUBASZEK: Zdaniem Faulknera nawet klacz to istota męska. Kobiety w jego książkach są jak zdobione figurki, mało ludzkie. Tymczasem mężczyźni mają rozmach, są sygnatariuszami epoki i jej upadku. Noszą traumy, palą cygara, zdradzają, uciekają, a jak piszą, to anonimowo. Co ich w zasadzie prześladuje?
PIOTR TARCZYŃSKI: Historia, przeszłość, rodzina. To, co determinuje ich życie. To jest główny temat tych powieści. W przypadku „Światłości w sierpniu” dochodzi jeszcze sprawa rasy, co nie jest u Faulknera aż tak częste, choć pojawia się np. w „Absalomie, Absalomie”.
MACIEJ PŁAZA: Faulkner żył karmiony południowym mitem niesłusznie przegranej wojny secesyjnej, tzw. Straconej Sprawy. Jedna z powieści Faulknera nosi nawet tytuł „Unvanquished”, czyli właśnie „Niepokonane”. Północna Ameryka pozwoliła, by ten mit został zbudowany, co poskutkowało szybkim odrodzeniem się rasizmu.
Tarczyński: Nawet nie odrodzeniem, bo ten rasizm nigdy nie zniknął.
Płaza: Oczywiście, ale pojawiły się warunki, by zaczął przynosić straszliwe żniwo.
Tarczyński: Niedługo po wojnie secesyjnej Północ zgodziła się na to, by Południe rządziło się samo. Oznaczało to de facto zgodę na wprowadzenie segregacji rasowej oraz całkowite wykluczenie czarnych z życia politycznego za pomocą tzw. praw Jima Crowa.
Płaza: Faulkner wielu rzeczy w Południu nie znosił, nienawidził, nie tolerował. Ale stamtąd pochodził i miał cechy południowca. Nosił rasizm odruchowo, ale nie można nazwać go rasistą.
Na dzisiejsze standardy z pewnością można.
Płaza: Nie, to nie rasizm, raczej protekcjonalność białego wobec czarnych – cecha charakterystyczna białego południowca. Element jego wychowania, który autor zauważał. Bo w opowieściach Faulknera o rodach przekazujących te wartości widzimy też ich stopniową degradację. Faulkner tka życiorysy wokół tego upadku – Thomasa Sutpena z „Absalomie, Absalomie…”, Compsonów z „Wściekłości i wrzasku” czy właśnie Sartorisów z „Flagi pokrył kurz”. Do tego dochodzą jeszcze ci wszyscy…
Tarczyński: ...Snopesowie.
Płaza: Sprytni i prymitywni dorobkiewicze, którzy wysadzają z siodła arystokrację. Z początku patrzy ona na nich z protekcjonalnym rozbawieniem. Potem jednak sprawy wymykają się spod kontroli. W Jefferson to dorobkiewicze przejmują interesy. Dawne rody przestają się liczyć.
Czyli mężczyzn Faulknera prześladuje po prostu przegrana? Przegrana daje paliwo rasizmowi, ale z jego książek wyłania się także, i to dosyć wyraźnie, antyrasizm, jak w „Jądrze ciemności” Josepha Conrada.
Płaza: To trafione porównanie. Sposób pokazania osób czarnych w powieści Conrada zachowuje wyraźne ślady kultury, w której dorastał autor. Podobnie z Faulknerem. We „Flagach…” osoby czarne również przedstawione są protekcjonalnie. Niektóre wręcz obliczone na komiczny efekt. Służba Sartorisów to kombinatorzy, lenie albo duże dzieci. Na szczęście Faulkner to równoważy. Przedstawia też czarną biedotę, która gotuje w młynie melasę, portretuje jej zwyczaje. Choć zachowuje dystans, nie wchodzi w ich świat, nie próbuje zrozumieć, ale robi to bez śladów rasizmu. No i sygnalizuje nadużycia systemu.
Gwałty?
Płaza: We „Flagach…” Elnora, czyli kucharka Sartorisów, jest mulatką. Dlaczego jest mulatką? Odpowiedzi udziela opowiadanie „There Was a Queen”, po polsku znane jako „Królowa”. Dowiadujemy się tam, że ojcem Elnory był pułkownik John Sartoris. Czyli ona jest dzieckiem z gwałtu. Natomiast występuje różnica między „Flagami…” a „Światłością w sierpniu”. Te powieści dzieli raptem kilka lat, ale podejście do rasizmu mocno u autora ewoluowało. „Światłość…” to już jawne potępienie segregacji i bestialskiej kultury linczu.
Tarczyński: A także opowieść o absurdzie rasizmu. O kropli czarnej krwi, która determinuje całe życie. Christmas przecież nawet nie wie do końca, czy faktycznie jest częściowo czarny czy nie. Ale to nieważne: liczy się to, że sam w to wierzy i że wierzą w to inni. I tak go traktują, ale też on sam traktuje tak siebie. Żyje w ciągłym napięciu między światem białym a czarnym.
Wydaje mi się, że warto docenić za to Faulknera, który w kwestiach mówienia o rasie nie zawsze przystaje do dzisiejszych standardów, ale jednak był w stanie – mimo swojej klasy, rasy, wychowania – dostrzec nieludzkość rasizmu. I jego absurdy. Dostrzegał nawet fetyszyzowanie seksualne czarnych, co w książce sprzed prawie stu lat jest naprawdę nieoczywiste i wyprzedza epokę o wiele dekad.
W „Światłości w sierpniu” pojawia się nawet szansa na odkupienie czarnego mordercy.
Tarczyński: Nie tyle „odkupienie”, bo sprawa winy nie jest rozstrzygnięta, ile ocalenie przed linczem. Pastor może dać Christmasowi alibi, skłamać i powiedzieć, że tamtej nocy mężczyzna był z nim. Tylko że wtedy – bo taka stoi za tym sugestia – przyznałby się do homoseksualizmu.
Odmawia więc z zacięciem.
Tarczyński: Odmawia, bo w ten sposób powiedziałby, że jest homoseksualistą, który w dodatku uprawia seks z czarnym. Homoseksualistą na konserwatywnym rasistowskim Południu. Co gorsza, postawiłoby to w zupełnie innym świetle całe jego życie, naznaczone tym, że żona najpierw go zdradzała, a potem opuściła. W ten sposób „ladacznica” stałaby się ofiarą „zboczeńca”, która „szukała normalności”.
Płaza: I tu widać, jaką pracę wykonał Faulkner, by dojrzeć do mówienia na trudne tematy. Przecież jego dziadek, John Wesley Thompson Falkner, zwany w rodzinie Młodym Pułkownikiem, w wyborach do senatu popierał miejscowego polityka demokratycznego Jamesa Kimble’a Vardamana, który był populistą, zwolennikiem linczów. Więc sama rodzina Faulknera była zaangażowana w tę bestialską ideologię, a na pewno się jej nie sprzeciwiała.
Tarczyński: Lincze były wówczas czymś zupełnie normalnym. Popierał je nie tylko Vardaman, ale wszyscy politycy z Południa. Nie tylko godzili się na bezprawną przemoc, ale często nawet w niej uczestniczyli. Lincze były też wówczas popularną formą rozrywki, zjeżdżały na nie całe rodziny z dziećmi, całe miasteczka, uruchamiano specjalne pociągi, zwalniano dzieci ze szkół, a odbywało się to przy pełnej aprobacie miejscowych władz. Tak to wyglądało na pewno jeszcze do lat 40. XX wieku.
Głośną sprawą było wtedy brutalne morderstwo popełnione na 14-letnim chłopcu Emmetcie Tillu. Faulkner w którymś wywiadzie potępił lincz. W innym z kolei mówił, że samosądy powinny być prawomocne.
Płaza: Tutaj ważny jest kontekst. Pamiętajmy, że Faulkner praktycznie całe życie spędził w Missisipi (pomijając wypady do Hollywood). Wypowiadał się publicznie przeciwko segregacji rasowej i linczom, będąc południowcem. Dobierał słowa i tonował wypowiedzi, ale i tak nie przeszkadzało to konserwatywnej prasie obrzucać go błotem. Był też alkoholikiem, czasem palnął coś po pijanemu. Była taka jedna niesławna wypowiedź.
Tarczyński: Zapytano go, czy w razie konfliktu zbrojnego na tle zniesienia segregacji stanąłby po stronie Południa czy Północy. Odpowiedział, że nawet jeśli Południe nie ma racji, to opowiedziałby się po stronie swojej „małej ojczyzny”, czyli w jego rozumieniu ojczyzny jedynej.
Pół wieku temu w polskich przekładach Faulknera dominował chyba tylko „murzyn”. U panów mamy już więcej: „negrów”, „czarnuchów”, „czarnych”.
Tarczyński: Mam wrażenie, że pół wieku temu w tłumaczeniach nie różnicowano neutralnego wówczas „Negro”, „Murzyn”, od lekceważącego – a dziś obelżywego – „nigger”, „czarnuch”. W jednej ze scen „Światłości w sierpniu” rozmawiają dwaj bohaterowie, pastor Hightower i Byron Bunch. Byron uparcie używa słowa „nigger”, a pastor nieustannie go poprawia na „Negro”. W poprzednim przekładzie te różnice w ogóle nie zostały oddane, Słomczyński w obu przypadkach pisze po prostu „Murzyn”.
Płaza: „Nigger” występuje jako świadoma inwektywa rasowa, oddaję to więc konsekwentnie słowem „czarnuch”. „Murzyn” też już jest oficjalnie słowem obraźliwym, ale jeszcze kilkanaście lat temu nie był. W trakcie pracy zastanawiałem się, dlaczego słowo „czarnuch” w starych przekładach się nie pojawia. Być może nie było jeszcze po prostu znane lub rozpowszechnione.
Tarczyński: Albo tłumacze nie zdawali sobie sprawy, że między używaniem jednego i drugiego są istotne różnice.
We „Flagach…” zostawił pan też słowo „drugstore”. Dlaczego?
Płaza: Broniłem tego słowa na etapie redakcji tekstu, bo to nie jest drogeria. W Ameryce sprzed dekad to raczej sklep spożywczy, a jednocześnie bar. W drugstorze się przesiaduje, rozmawia z innymi. Dlatego zdecydowałem się zostawić anglicyzm, dzięki któremu czytelnik dozna zaskoczenia. Inaczej ten element wystroju powieści mógłby zostać źle zrozumiany.
A czy panowie lubią tych Faulknerowskich bohaterów? Na mnie zadziałała Lena ze „Światłości…”, chyba przez to, że tak do tej książki nie pasowała, patrzyła w przyszłość z ufnością.
Tarczyński: W tym bezmiarze nienawiści i podłości Lena jest kimś, kto niesie dobro. Jest przy tym naiwna, to prawda, ale pod koniec książki, w rozmowie z ojcem swojego dziecka, zdradza zupełnie inne cechy, potrafi być sprytna – i zaskakująco ironiczna.
Nie mogę jednak powiedzieć, że mam jakichś ulubionych bohaterów, lubię raczej całe to Faulknerowskie uniwersum. „Światłość w sierpniu” jest tylko jedną z wielu odsłon fikcyjnego hrabstwa Yoknapatawpha. Bez względu na to, którą książkę Faulknera czytelnik weźmie do ręki, znajdzie tych samych bohaterów; czasem będą na pierwszym, czasem na drugim planie, czasem tylko gdzieś przemkną w tle. Yoknapatawpha to takie „The Wire” na amerykańskim Południu.
Płaza: A ja właśnie lubię Bayarda Sartorisa, chociaż to nie jest bohater sympatyczny. Jest nieszczęsny, tragiczny, naznaczony śmiercią. Jakoś zawsze przywiązuję się do bohaterów, zadzierzgam z nimi więź emocjonalną. W trakcie pracy nad tłumaczeniem lubię ich coraz bardziej albo coraz mniej. Dlatego nie potrafię ocenić obiektywnej wartości „Flagi pokrył kurz”. Podziwiam w ogóle umiejętność Faulknera do kreślenia postaci niejednoznacznych, budzących sprzeczne uczucia. Dotyczy to nie tylko tych pierwszoplanowych, jak Bayard, Horace czy panna Jenny, ale i postaci z drugiego planu. Loosh Peabody, stary lekarz, okazuje się jednak rasistą. Z jednej strony jest nosicielem humanizmu, człowieczeństwa, jak to lekarz, z drugiej opowiada, że przed godziną dziesiątą nie można nikogo operować, chyba że „czarnuchów”, ich można piłować o każdej porze dnia czy nocy. No, mróz przechodzi po krzyżu.
Faulkner do czytania jest trudny. A do tłumaczenia?
Tarczyński: To było zdecydowanie jedno z największych wyzwań translatorskich w moim życiu, pewnie nawet największe, i nie chodzi tylko o trudność w ogarnianiu planów czasowych i przeskoków między nimi. Bywały takie zdania, nad którymi ślęczałem cały dzień. Do tego dochodzą tzw. hybrydopotwory, czyli Faulknerowskie neologizmy, których jest w „Światłości…” mnóstwo. Słomczyński w swoim przekładzie te zbitki rozdzielał, tłumaczył je „po bożemu”, ale ja uznałem, że je zachowam, bo to właśnie jeden z wyznaczników stylu Faulknera. Tak samo długie, wielokrotnie złożone zdania. Nie po to się pan Faulkner napracował, żebym ja mu teraz dzielił takie zdanie na pięć krótszych – i zwyklejszych.
Płaza: Zdecydowanie najtrudniejszy pisarz. Wyrafinowana leksyka, kilka różnych płaszczyzn czasowych zmieszczonych w jednym zdaniu, szatańskie neologizmy, plus wykorzystywanie aż do przesady bogactwa semantycznego pewnych słów. To tak w skrócie. Jednak wydaje mi się, że „Flagi…” czy „Światłość w sierpniu” nie są aż tak wymagające jak inne powieści. Nie wiem, jak zniósłbym pracę nad „Wściekłością i wrzaskiem”. To książka skrajna, deliryczna. Tym bardziej podziwiam pracę Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Sama wspominała, że było ciężko.
Mówiła: „Zastanawiam się, czy nie było tak, że Faulkner, alkoholik, pisał te fragmenty w stanach delirycznych. Nie upojenia alkoholowego, tylko przed albo po. Ale co z tego wynika? Nic. Trzeba przetłumaczyć”.
Płaza: Faulkner popijał również w trakcie pisania, co prawda niewiele, ale może ta książka jest wyjątkiem, bo jej konstrukcja i styl są mocno zaburzone. Z drugiej strony potrafił wzbić się na wyżyny geniuszu; tworzyć imponujące architektury, jak choćby w „Absalomie, Absalomie…”. W porównaniu z nimi „Flagi pokrył kurz” jest książką dosyć skromną, co nie znaczy, że prostą. Mimo że czytałem ją przed tłumaczeniem trzy razy, nie licząc jej skróconej wersji („Sartorisa”), i tak nie doceniłem trudności tego zadania.
A co pana przytłoczyło?
Płaza: Rozchwianie i rozkalibrowanie języka. To, że Faulkner czasami chwyta jakieś słowo i w ramach jednej sceny, pisanej najwyraźniej jednym ciągiem, „jedzie na nim”. Eksploatuje jego wieloznaczność na przestrzeni kilkunastu stron. I to jest niezwykłe, ale jest też mordęgą dla tłumacza. Poza tym Faulkner miewa ześlizgi w stronę lekkiego kiczu. Niektóre romantyczne wpływy mógł wyczyścić.
„Była jak sztylet w pochwie” – nie wiem, czy to jeszcze zdanie, czy już mem.
Płaza: „Światłość…” chyba pod tym względem jest powieścią znacznie spójniejszą.
Tarczyński: Choć i tam na dziesięć metafor osiem jest udanych, jedna taka sobie i jedna taka, że zęby od niej bolą. Ale może po prostu nie zawsze rozumiemy zamysł Faulknera? To w końcu zupełnie normalne przy lekturze jego książek: czasem czytałem któreś zdanie ileś razy i naprawdę nie byłem pewien, o co w nim chodzi. Pytałem znajomych tłumaczy z języka polskiego, Amerykanów, native speakerów i oni czasem też rozkładali ręce. Na szczęście dziś i tak jesteśmy w dużo lepszej sytuacji niż tłumacze pół wieku temu, bo powstało mnóstwo faulknerologicznych opracowań, artykułów, które objaśniają znaczenia niektórych słów pojawiających się tylko u Faulknera, pomagają zrozumieć kontekst, odniesienia do innych utworów o Yoknapatawpha. Ale są takie momenty, że nawet faulknerologowie nie mają stuprocentowej pewności, o co Faulknerowi chodziło.
Mamy ostatnio wznowienia nie tylko Faulknera, ale i Joyce’a, Camusa, Hemingwaya. Nie opuszcza mnie wrażenie, że czytanie tych autorów to zajęcie cenne, ale też elitarne. Po co wracać do klasyków?
Tarczyński: Pytanie brzmi raczej: dlaczego mielibyśmy nie wracać? To jest świetna literatura, która przez to, że wylądowała na półce z klasyką, oprawiona w skórę i pokryta kurzem, została trochę zapomniana. Tymczasem to nie tylko niezwykle istotne ogniwo w rozwoju pisarstwa XX wieku, które stworzyło styl wielu innych pisarzy, czyli coś o znaczeniu wyłącznie historycznym, ale też znakomite, żywe teksty, które, choć powstały w zupełnie innych warunkach społeczno-politycznych, opisują kwestie ważne również dla nas. I to często w sposób zaskakująco świeży i uderzający. Jeśli mamy do wyboru takie sobie albo nawet i całkiem dobre współczesne popłuczyny po Faulknerze, to myślę sobie, że lepiej sięgać do źródła.
Płaza: Jeśli ktoś jest klasykiem, to znaczy, że jego lub jej twórczość przetrwała próbę czasu. Nie stało się tak bez przyczyny. Wielka literatura zawsze rezonuje ze współczesnością. A przekłady trzeba po pół wieku odświeżać, bo język się starzeje.
Tarczyński: Zasługujemy na nowe interpretacje dawnych książek. To jak z utworem muzycznym: nie musimy ciągle słuchać jednego wykonania, niech się z nim zmierzy ktoś inny, kto wydobędzie inne sensy, inne piękno. Nie unieważnia to pozostałych interpretacji, ale poszerza nasze pole widzenia i rozumienia. Będą tacy, którym do gustu przypadnie nowy przekład, inni będą woleli stary, i dobrze – ale niech istnieje wybór.
„Światłość…” i „Flagi…” mają w sobie sporo immersji właściwej grze komputerowej. Czytanie jednej po drugiej przypomina przebywanie w świecie „Red Dead Redemption 2”. Znów to paskudne Południe, żucie tytoniu i rewolwer.
Tarczyński: Jestem wielkim fanem RDR2, to pewnie jedna z najlepszych gier, w jakie w życiu grałem, spędziłem nad nią mnóstwo czasu – i to akurat rok przed tym, jak zabrałem się za tłumaczenie „Światłości...”. Część tej gry dzieje się w fikcyjnym hrabstwie Lemoyne, które jest właśnie takim amerykańskim Południem: stare plantacje, upadłe rody, weterani wojny secesyjnej... Różnica polega na tym, że ta „faulknerowska gra” w Yoknapatawpha jest rozpisana na wiele pokoleń i części, od wielkich powieści po skromne opowiadania. Losy bohaterów się krzyżują, nowy tekst czasem wyjaśnia nieznane nam wcześniej motywacje czy aspekty. To zresztą podobno jak w „Komedii ludzkiej” Balzaka. Może dałoby się z tego zrobić jakiś serial, ale nie jestem pewien, czy dobry. Jesteśmy więc skazani na czytanie – i bardzo dobrze. Czytajmy Faulknera.
Płaza: A podobał się panu film „Kiedy umieram” Jamesa Franco?
Tarczyński: Nie za bardzo.
Płaza: Mnie się całkiem podobał. Książka wydawała mi się absolutnie nie do sfilmowania, ale chwyt z dzielonym ekranem nie wypadł najgorzej.
Tarczyński: Nie uważam, że ta adaptacja to katastrofa, choć widziałem takie recenzje. Po prostu film mi nie przypadł do gustu, ale jest to przynajmniej jakiś pomysł na oddanie polifoniczności Faulknera.
Płaza: Franco zresztą ma wielką ambicję. Nakręcił też „Wściekłość i wrzask”.
Tarczyński: Fajnie zekranizował „Dziecię Boże” Cormaca McCarthy’ego.
Płaza: À propos Cormaca McCarthy’ego, to jest właśnie odpowiedź na pytanie, dlaczego czytać klasyków. Cormac McCarthy jest dziś niesłychanie popularny, a to przecież uczeń Faulknera. Bardzo mu wierny.
Tarczyński: On pisze Faulknerem po prostu. Ludzie w Polsce chyba tego nie wiedzą. Myślą, że to McCarthy odkrył ten styl pisania. A to czysty Faulkner.
Płaza: Minus humor, minus ironia.
Tarczyński: I więcej przemocy. Jeszcze więcej przemocy.
Płaza: Znajomość Faulknera pozwala zobaczyć, skąd się wziął taki pisarz jak McCarthy.
Tarczyński: Ale nie tylko on. Weźmy pisarstwo Mario Vargasa Llosy czy Toni Morrison: mamy dwoje noblistów, jego sprzed lat kilkunastu, ją sprzed lat trzydziestu. A za nimi kto? Inny noblista, Faulkner, sprzed ponad siedemdziesięciu lat, tylko leżący na zakurzonej półce z klasykami.
A w Polsce ktoś tak pisze?
Płaza: Włodzimierz Odojewski był wyraźnie zafascynowany Faulknerem. Jego sposób pisania o pograniczu polsko-ukraińskim, sposób portretowania bohaterów, budowania tragizmu i podejście do historii to wszystko było pokrewne Faulknerowi. Ale Odojewski był na tyle wielkim pisarzem, że nie da się nazwać go epigonem.
Tarczyński: Mam wrażenie, że dość faulknerowskie są „Księgi Jakubowe”, zresztą Olga Tokarczuk nie kryje swoich inspiracji Faulknerem. Ale nie sądzę, byśmy mieli obecnie polskiego Faulknera albo Faulknerkę, piszących z takim rozmachem o upadku i degeneracji. To zresztą wymagałoby nieco innej historii, u nas powstania, potem I wojna światowa, okupacja, stalinizm były katastrofami, które przecinały trwanie rodów: arystokratycznych, szlacheckich, żydowskich, niemieckich, czy to na „Kresach”, czy na „Ziemiach Odzyskanych”. To były gwałtowne dramaty, podczas gdy u Faulknera chodzi o powolny upadek, rozpad, gnicie od środka. Ostatnich sto lat po prostu nie oferuje nam zbyt wielu takich historii.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.