Sejsmograf
Andreas Achenbach, „Winterlandschap”, 1858 / Rijksdienst voor het Cultureel Erfgoed

22 minuty czytania

/ Literatura

Sejsmograf

Rozmowa z Jerzym Kochem

Tylko dzięki zapładniającemu działaniu przekładów rozwijała się polska literatura. Skokowo, dostawała turbodoładowanie, kulturowy plan Marshalla. Ten fakt zaczął docierać do szerszej publiczności dopiero teraz. Dziś tłumacze mają odwagę nazwać się pisarzami

Jeszcze 6 minut czytania

MAGDALENA CZUBASZEK: Podróż to chyba męcząca sprawa?
JERZY KOCH: No, człowiek sobie trudu zadaje, ale wie pani, w obcych miastach raczej nie chodzimy wytyczonymi ścieżkami. U siebie patrzymy na nierówne chodniki, żeby się nie potknąć, a niekoniecznie do góry na fasady. To w obcych miastach się gapimy, wszędzie rozglądamy – mamy inną uważność.

To ciekawe, że pan jest akurat tłumaczem z niderlandzkiego.
Dlaczego?

Bo gdyby nie podróże, to Niderlandy nie miałyby tych pięknych fasad.
To od razu wyjaśnijmy.

Że handel był oknem na świat?
Nazywano go nawet Moederhandel, handel matczyny, bo był tak ważny. Zanim w ogóle zaczęliśmy używać słowa „kolonializm”, Holendrzy kręcili interes z krajami basenu Morza Bałtyckiego. Potem z Portugalią i Hiszpanią, ale kiedy ich porty z zamorskimi towarami się dla nich zamknęły (na skutek wojny osiemdziesięcioletniej), musieli szukać własnej drogi do Indii. Zacząć odkrywać świat. Nie mieli tak imperialnego, kolonialnego zacięcia jak Portugalczycy czy Anglicy. Była to raczej reakcja na zmieniające się warunki handlowania.

I gdzie szukali tej drogi?
Najpierw na Morzu Barentsa. Willem Barents był przecież żeglarzem holenderskim. Próbował wytyczyć morski szlak do Indii północą – nad Skandynawią i nad Rosją, ale dwie wyprawy utknęły na Spitsbergenie.

Ale w końcu trafili do Indonezji, i to na długo.
Przybyli po Portugalczykach, których wyparli tym łatwiej, że nikogo nie nawracali. Chcieli maksymalizować zyski przy minimalnych nakładach, przez faktorie handlowe, bez osadnictwa. Administrację kolonialną byli zmuszeni wprowadzić dopiero w XIX wieku.

Wcześniej była jeszcze Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, czyli pierwszy światowy koncern.
Holendrzy mianowali lokalnych naczelników urzędnikami państwa holenderskiego. Płacili im pensję za to, że zabezpieczą dostawy towarów luksusowych: goździków, kawy, indygo i cukru. Ryż do nich nie należał, więc pojawiały się fale głodu. System od początku był feudalny, ale z czasem wykoślawiał się coraz bardziej. Jawańczyk zajmował miejsce na samym dole, nakładano na niego tylko obowiązki. Musiał oddawać produkty po cenach dyktowanych przez Holendrów.

W końcu znalazł się jednak Holender, który wziął stronę Jawańczyka. Pan tej sprawie, powieści „Maks Havelaar” i jej tłumaczeniu oraz polskiej recepcji autora, poświęcił 30 lat temu doktorat.
W moim przekładzie, który wyszedł w 1994 roku w ossolińskiej Bibliotece Narodowej, połączyłem tłumaczenie XIX-wiecznej literatury z jej naukowym opracowaniem. Książka miała tysiąc przypisów, sam wstęp był pokaźny, ale zasłużyłem na pochwałę profesora Błońskiego, że to jeden z najlepiej opracowanych tomów serii. „Havelaar” to literatura zaangażowana, ale taka, która świetnie sobie radzi z artyzmem. Wielu pisarzy często tak bardzo chciało naprawiać świat, że nie byli w stanie zapanować nad środkami artystycznymi. W przypadku powieści Eduarda Douwesa Dekkera (pseud. Multatuli) jest inaczej, autor nas uwodzi i zwodzi, by w końcu, kiedy już nas sobie urobił, przekazać prostą prawdę: „Jawańczyk jest gnębiony”.

W magazynie „New York Timesa” można znaleźć artykuł zatytułowany „The Book That Killed Colonialism”. Co właściwie działo się po wydaniu tej książki?
Wybuchła afera, nawet parlamentarna debata, a jeden z polityków powiedział, że dreszcze przeszły przez kraj. Holendrzy byli wtedy dość zapatrzeni w siebie. Dominowała literatura narodowego samozadowolenia i szczególnie jedno zdanie z „Havelaara” wywołało burzę.

Jakie?
Pewien Jawańczyk „błąkał się po wsi, którą dopiero co zdobyło wojsko holenderskie, stała więc w płomieniach”.

Jerzy Koch Ur. 1958, literaturoznawca, niderlandysta i germanista z wykształcenia, specjalizujący się w literaturze i języku afrikaans, literaturze kolonialnej, niderlandzkiej i południowoafrykańskiej. Profesor związany z Uniwersytetem im. A. Mickiewicza w Poznaniu oraz University of the Free State i Stellenbosch University w RPA. Jest członkiem SPP, STL, Południowoafrykańskiej Akademii Nauk i Sztuk oraz Niderlandzkiego Towarzystwa Literackiego w Lejdzie. Laureat m.in. nagrody im. Martinusa Nijhoffa (1995) za dorobek w dziedzinie tłumaczeń literatury niderlandzkiej na polski oraz Nagrody Literackiej Gdynia (2023), wyróżniony przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Królestwa Niderlandów za propagowanie kultury niderlandzkiej w Polsce. Autor wielu przekładów oraz dwóch tomów wierszy napisanych w języku afrikaans „Pleks van plaas” (2020) i „Polkadraai” (2022).Jerzy Koch
Ur. 1958, literaturoznawca, niderlandysta i germanista z wykształcenia, specjalizujący się w literaturze i języku afrikaans, literaturze kolonialnej, niderlandzkiej i południowoafrykańskiej. Profesor związany z Uniwersytetem im. A. Mickiewicza w Poznaniu oraz University of the Free State i Stellenbosch University w RPA. Jest członkiem SPP, STL, Południowoafrykańskiej Akademii Nauk i Sztuk oraz Niderlandzkiego Towarzystwa Literackiego w Lejdzie. Laureat m.in. nagrody im. Martinusa Nijhoffa (1995) za dorobek w dziedzinie tłumaczeń literatury niderlandzkiej na polski oraz Nagrody Literackiej Gdynia (2023), wyróżniony przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Królestwa Niderlandów za propagowanie kultury niderlandzkiej w Polsce. Autor wielu przekładów oraz dwóch tomów wierszy napisanych w języku afrikaans, „Pleks van plaas” (2020) i „Polkadraai” (2022). Fot. Izak de Vries

Jak to jest możliwe, że autor to napisał? I jeszcze wydał.
Książkę napisał w Brukseli i wydał ją pod pseudonimem. Nie ukrywał się jednak, bo chciał połączyć walkę o sprawiedliwe traktowanie Jawańczyków z odzyskaniem dobrego imienia i należnej mu emerytury. A napisać udało się mu dzięki narratorskiej przemyślności i przekierowywaniu empatii na kolejnych bohaterów, łącznie z Jawańczykiem. Jednak nie wszyscy uważają, że „Havelaar” to powieść antykolonialna, choć według mnie wyraźnie krytykuje politykę prowadzoną przez Holendrów w kolonii. Oczywiście nie na zasadzie, że Indonezja miała być niepodległa, bo to był rok 1860. Kraje europejskie jeszcze nawet nie rozdrapały do końca Afryki. Ta książka była jednak jak kamień rzucony w bajoro. Od niej zaczęły się rozchodzić kręgi. Nie fala tsunami, ale już w latach 80. XIX wieku nie było urzędnika holenderskiego, który by jej nie przeczytał. A niebawem zaczęto wprowadzać w Indiach Holenderskich tzw. politykę etyczną.

W pana życiu też namieszała.
Ta powieść to graniczny dział wód w mojej karierze. Dostałem za przekład prestiżową nagrodę w Holandii. Także finansową. Dało mi to zupełnie inny oddech w pracy tłumacza. Ale też w pracy naukowej: zacząłem regularnie jeździć do Afryki, bo afrikaans stał się moją nową pasją. Auto mogłem sobie kupić…

A dlaczego pan w ogóle został tłumaczem, a nie np. elektrykiem?
A wie pani, miałem szerokie zainteresowania. Siedem lat chodziłem do szkoły muzycznej, pisywałem wiersze. Ale jak powiedziała pani o tym elektryku, to tak, jako dziecko miałem takiego małego inżyniera, zabawkę. Pamiętam, z bratem skręcaliśmy – każdy swój zestaw. Wszystkim interesowałem się po trochu, dużo czytałem, zacząłem coś pisać, komponować na gitarze. Fascynowałem się biologią, medycyną, ale nie wiedziałem, co dalej. Redaktor pewnego czasopisma powiedział mi: „No wiesz, mamy wielu pisarzy, którzy byli też lekarzami, ale czy dobrze leczyli, tego nie wiemy”. Zachęcał, żebym poszedł na germanistykę. „Bo po polonistyce, mówił, będziesz nauczycielem”.

Ale stanęło na niderlandystyce.
Bo we Wrocławiu obok niemieckiego można było studiować niderlandzki. W 1981 roku zaangażowałem się w Niezależne Zrzeszenie Studentów i zaraz były strajki. Wyglądało na to, że stracimy semestr zajęć, więc mieliśmy przejść na tzw. strajk czynny. I nadszedł 13 grudnia, a potem, w październiku, zostałem internowany. Ślub miałem brać, zaproszenia wysłane.

Jak pan to przeżył?
Pamiętam, kolega z celi, robotnik, mówił: „Panie, niech to się dupa nazywa, tylko żeby funkcjonowało”. Chodziło mu, że nieważne, jak system się nazywa – kapitalizm czy socjalizm – ale niech działa. Uwięzienie było dla mnie doświadczeniem granicznym. Przez miesiąc byłem w trzech różnych miejscach. Wiem, że inni nacierpieli się więcej i dłużej, ale nikt ze mnie mojej traumy nie zdejmie. We wrocławskim areszcie miałem tylko katafalk, taką dwuosobową pryczę, wodę w wiadrze, bez mydła, papieru toaletowego. Chciałem coś robić. Nicnierobienie bardzo źle na mnie działa. Dopiero w Nysie cele internowanych były przez kilka godzin otwarte. Zacząłem więc uczyć robotników niemieckiego.

Dziś jest pan profesorem.
Tak, ale po wyjściu na wolność przydzielono mnie do pracy w Archiwum Państwowym. Wtedy przeczytałem wszystkie przekłady, jakie się ukazały z literatury niderlandzkiej. Obowiązki załatwiałem w dwie godziny, a potem czytałem albo spałem na wolnych regałach. W końcu, po dwóch latach, uciekłem uczyć do liceum. Nastolatki dały mi wycisk… i zrobiły ze mnie nauczyciela. A w 1985 roku mój promotor, wówczas prorektor Uniwersytetu Wrocławskiego, skontaktował się z moim tatą, prorektorem Politechniki Wrocławskiej. Zapytał: „Kiedy jak nie teraz?”.

Powrót na uczelnię?
Asystentura. Nie miałem zakazu pracy, ale SB się jeszcze interesowało, nagabywali mojego tatę. A na uniwersytecie, kiedy przyjmowano mnie do pracy, zasugerowano zapisanie się do Stronnictwa Demokratycznego, takiej przybudówki PZPR. Ustaliliśmy z tatą, że już lepiej byłoby zapisać się do stowarzyszenia hodowców kanarków.

Wow!
Sprawa kotłowała się trochę, bo zatrudnienie mam dopiero od listopada 1985. Zaraz zająłem się recepcją literatury niderlandzkiej, bo po pracy w archiwum miałem już bibliografię tłumaczeń. I ruszyły pierwsze przekłady. Jesienią ukazał się w Kłodzkim Ośrodku Kultury mój pierwszy przekład flamandzkiego autora – Guya van Hoofa. Miałem z nim listowny kontakt. Przyjechał wtedy na prezentację. Większość autorów przyjeżdżała. Gerrit Kouwenaar nie, ale to było w 1986 roku, miesiąc po wybuchu w Czarnobylu. Bał się. Potem praktycznie co roku do połowy lat 90. w Kłodzkim Klubie Literackim wydawaliśmy z Bogusławem Michnikiem tomy poezji niderlandzkiej. Pani zobaczy. Tu tomik Hugo Clausa z 1990 roku, wybitny dramaturg, powieściopisarz, ale także poeta – „Wiersze z Oostakker”. Tu 1993 rok, południowoafrykańska poetka Ingrid Jonker, „Tęsknota za Kapsztadem”.

Co to za papier?
Czerpany, z młyna papierniczego w Dusznikach-Zdroju. A to jest właśnie Miriam Van hee, 1992 rok, „Komunikacja miejska”.

Poetka, z której powodu rozmawiamy. Dzięki panu nominowano ją do Europejskiego Poety Wolności.
Już wiersz z 1978 roku zrobił na mnie wrażenie. (Czyta:)

W podróży

Nasze niemodne ciała,
w których z niesmakiem
mieszkamy, choć czasem,
niekiedy, z bezprzykładną odwagą
usiłujemy przekroczyć granice
i lekko, bezdźwięcznie,
jak rower do lasu,
wdzieramy się między prześcieradła
i wydaje się nam,
że się odmieniamy

Miriam Van hee, „Utrata czasu. Wiersze z lat 1996-2022”. Przeł. Jerzy Koch, Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, 194 strony, książka dostępna od stycznia 2024Miriam Van hee, „Utrata czasu. Wiersze z lat 1996–2022”. Przeł. Jerzy Koch, Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, 194 strony, książka dostępna od stycznia 2024W latach 70. XX wieku uznano jej teksty za neoromantyczne. Dlaczego jej to nie pasowało?
Myślę, że nie chciała być zaszufladkowana. Poza tym w grupach, środowiskach literackich zawsze ktoś z kimś trzyma, są układy, napięcia. Miriam i ja jesteśmy do siebie podobni, bo ja też za tym nie przepadam. Przez wiele lat na uczelni uciekałem od tej atmosfery, w której ludzie, zamiast zająć się nauką, zajmują się innymi. Nie bawiły mnie akademickie koterie, wspólne popijanie z artystami, nie zależało mi. Oczywiście nie chcę rezygnować z życia towarzyskiego, z udziału w festiwalach czy z udzielania wywiadów, więc z Miriam pod tym względem dobrze się rozumiemy. Ona jest, jak to mówią Niemcy, Einzelgänger. Chodzi własnymi ścieżkami, pozbawiona stadnego instynktu. Stąd pewnie to jej poczucie obcości, gdy ją umieszczano w jakiejś szufladzie.

Van hee pisze: „Ból bierze się z myśli, z tego, jak zderzają się z krajobrazem”.

(Czyta:)

ostatni lot

ale jeszcze o tym nie wie, z plecaka wyciąga
czasopismo, nad głową umieszcza bagaż
i rozgląda się, kto siedzi obok niego, i dalej
na pozostałych, którzy są tutaj z nim

wyciąga słuchawki, mają go odseparować
uspokoić, tak jakby on jeden, niczym anioł
przemierzał niebo, w dole pod nim prężą się
puzzle pasków i punktów i biel szczytów i 

zakola, zna destynację, ale będzie inna
od tej, którą sobie zamarzył, jeszcze jest
młody, ściąga zegarek i przesuwa godziny do
przodu, teraz to już tylko kwestia wyładunku

Wyładunku?
Właśnie. Ten wiersz rezonuje zupełnie inaczej, gdy sobie uświadomimy, że to o pasażerach samolotu malezyjskich linii lotniczych MH17, który w 2014 roku został zestrzelony nad Ukrainą. Ta „destynacja” jest zatem świadomym wyborem, bo to nie „cel podróży”. Starałem się w wierszu podkreślić warstwę upodobnień dźwiękowych, by wybrzmiały polskie wybuchowe głoski. Trzeba było też popracować nad przerzutniami, żeby odtworzyć, a czasem stworzyć dwuznaczności. Widać, że Miriam pisze tak, jakby mówiła, jakby słowa pojawiały się spontanicznie, ale za tym jest olbrzymi warsztat. Taki styl niby parlando, z delikatną anegdotą, która zarysowuje napięcie między poszczególnymi elementami. Tu nie ma miejsca na wielosłowie.

Zawsze za to łajają.
Bo wiersz musi być tak napisany, by siedział w swojej skorupie. Jak ten orzech. Musi sprawiać wrażenie, że jest nietknięty, zupełnie naturalny, a to trudno osiągnąć spontanicznie, bez długiej pracy, przesuwania, skreślania, cyzelowania. Mówię i o pisaniu, i o tłumaczeniu.

Widać po tych wierszach, że były sezonowane. Cierpliwie oglądane. Więc też nie dziwi, że gdy Miriam odwiedza Polskę, to trafia do Dukli. I chodzi po niej w kółko.
To przeczytajmy „dukla revisited”. (Czyta:)

(…) tam w górze leżeli pod
kamieniami w otchłani na łagodnym zboczu, dokąd
światło dochodzi opornie, by nie niepokoić

Aha, cmentarz.

Ale proszę zwrócić uwagę, że ona cały czas dopowiada, po trochu jak w anegdocie. Idzie kolistym ruchem, jak w opowiadaniach Stasiuka. O tu. (Czyta:)

(…) kiedy podszedł do mnie jakiś mężczyzna, był z rodziną
chciał sprzedać mi dywan, ale ja tu przecież
nie zostanę, zrozumiał (…)

W tym tomiku, „Utrata czasu”, poetka w ogóle nigdzie nie zostaje na dłużej.
Bo jej wiersze krystalizują się wokół wyobcowania z naturalnej sytuacji, z oczywistej przestrzeni. Wszystko się zbiega właśnie w słowie „podróż”. Ale jest coś znacznie więcej – brak komunikacji, jak u Czechowa, każdy mówi przed siebie, gada sam ze sobą, temu służy także delikatny anegdotyzm, wycyzelowanie językowe oraz betrokkenheid.

Betrokkenheid?
To „udział”, „uczestnictwo”, „zaangażowanie się”, rodzaj włączania, bycia blisko, solidarność – chyba to jest najbliższe współczesnemu pojmowaniu Europejskiego Poety Wolności. Nie chodzi o zaangażowanie w bezpośrednią walkę, bo wojna w Ukrainie, bo walki w Sudanie, bo kryzys w tylu częściach świata. Van hee raczej apeluje do naszego człowieczeństwa i idei, które mamy w sobie. Nie poucza. Aktywizuje to, co w nas już jest. Przykłada nasz palec do pulsu świata. Razem z nią stajemy się takim intuicyjnym sejsmografem.

Najbardziej znany jest pan chyba przez Marieke Lucasa Rijnevelda i jego dwie książki: „Niepokój przychodzi o zmierzchu” i „Mój mały zwierzaku”.
Pojawiło się ciekawe zlecenie, to wziąłem. Nie jestem w sytuacji, że muszę, bo nie żyję z tłumaczeń. Ja żyję, proszę pani, z wyzwań, bo jak powiedział niemiecki poeta Thomas Brasch: „Najbardziej lubię robić to, czego jeszcze nie umiem”.

I czego się pan nauczył przy Rijneveldzie?
Przede wszystkim narrator był wyzwaniem, i to niekończące się zdanie. Na studiach – owszem, a w krytyce literackiej za rzadko mówimy o fokalizatorze, instancji, przez której oczy i uszy widzimy i słyszymy świat przedstawiony. Jak w filmie podążamy za nią, oglądamy, co robi. W „Niepokoju…” narratorką jest dziewczynka, ale fokalizator czasem od niej odstaje, wie więcej niż ona. Instancja narratorska w ogóle okazuje się tam niegodna zaufania. Kreuje dodatkowe napięcia. Często się zdarza, że czytamy książkę, a pierwszoosobowy narrator np. okazuje się homofobem albo rasistą. Wiemy, że to nie są przemyślenia autora. To jak w kryminale: piszący nie jest przecież mordercą. To literacka sztuczka, dzięki której autor umożliwia wejście w skórę osoby, z którą raczej się nie utożsamiamy, np. z pedofilem czy raczej z hebefilem, jak w przypadku powieści „Mój mały zwierzaku”.

Chwilę można popatrzeć oczami potwora.
To uruchamia takie dziwne katharsis. Odczuwamy empatię, powoli trochę tego hebefila jakby zaczynamy rozumieć. Bo on nawet da się lubić jako skomplikowana postać literacka. A jednak co rusz się z tego otrząsamy. To jest ten rodzaj doskonale wytworzonego napięcia, z którym trudno się uporać. Dlatego to są filmy i książki dla dorosłych, bynajmniej nie z powodu scen seksu, tylko tego napięcia. W tym względzie książki Rijnevelda mogą służyć jako doskonały przykład. Podobną książką, nad którą pracowałem, była „Strażniczka domu” Doli de Jong. W tej powieści z 1954 roku trudność polegała nie na zmaganiu się z pierwszoosobowym narratorem potworem, jak to pani określiła, ale na oddaniu chropowatej faktury, w jaką ujęte zostało napięcie psychiczne w opowiadaniu.

Ponoć teraz siłuje się pan z noblistą, Thomasem Mannem.
Gdy przyszła do mnie propozycja przełożenia Manna, zdziwiłem się. Dawno nie tłumaczyłem z niemieckiego, ale pomyślałem sobie, że przecież tylko tak mogę zostać noblistą. Właśnie „pisząc noblistą”, tłumacząc go! Być może wydawnictwo chciało mieć kogoś spoza grona znanych tłumaczy literatury niemieckiej, bo chodzi o nowy przekład „Buddenbrooków”, powieści z 1901 roku.

Ile już ma jej pierwsze tłumaczenie?
Przeszło 90 lat. To przekład z 1931 roku Ewy Librowiczowej. Ukazał się dwa lata po tym, jak Mann dostał Nobla. Niestety ta wersja ma opuszczenia, czasem brakuje jakiegoś zdanka, czasem słowa; zdarza się, że trudność językowa bywa obchodzona tak jakoś bokiem. Ale Librowiczowa ma też bardzo dobrze przełożone passusy. Niestety język jest już dość stary – minął prawie wiek. Ta książka, po drobnych zmianach ortografii, często była w PRL-u wznawiana, bo jest o upadku rodziny mieszczańskiej i przestrzeni, którą zaczyna zajmować agresywny kapitalizm.

Nie wolał pan „Czarodziejskiej góry”?
Nie było takiej propozycji, ale ktoś nad tym pracuje. „Czarodziejska góra” może się wydawać większym wyzwaniem, ale ja myślę, że „Buddenbrookowie” nie są gorsi, są inni. Powleczeni taką subtelną ironią. Przy tym to było swoiste zamknięcie przestrzeni duchowej XIX wieku. Ma też ta rodzinna saga słabsze miejsca, bo to przecież był powieściowy debiut. Debiut na 800 stron! I w „Buddenbrookach” wśród pewnych nierówności stylistycznych można odkryć świetnego Manna. Zapowiedź jeszcze wspanialszego Manna.

A jak pan go włoży z powrotem do łupiny?
Uczę Manna mówić po polsku! W książce tylko Ida Jungman wykrzykuje w pewnym momencie „Meiboschekochhanne!”. Tłumacze mają różne triki, np. by zaznaczyć różnicę między starszym a młodszym pokoleniem. Muszę tę powieść po prostu napisać od nowa.

Dla mnie już od czasu tłumaczenia Multatulego (ale także od mojego doktoratu o recepcji obcej literatury) jest jasne, że tłumacze są polskimi pisarzami, a tłumaczki polskimi autorkami. My stwarzamy literaturę polską, a nie np. niderlandzką. Holendrzy mogą być wdzięczni, Niemcy mogą być wdzięczni, Południowoafrykańczycy czy Flamandowie mogą się cieszyć, że ktoś ich tłumaczy, ale to nie wzbogaca ich literatury, tylko naszą. Wystarczy popatrzeć na wszelkie przełomy, szczególnie od romantyzmu. Tylko dzięki zapładniającemu działaniu przekładów rozwijała się polska literatura. Skokowo, dostawała turbodoładowanie, kulturowy plan Marshalla. Ten fakt zaczął docierać do szerszej publiczności dopiero teraz.

Dziś tłumacze mają odwagę nazwać się pisarzami. W tym sensie mogę stać się „noblistą”, bo tłumaczę noblistę, bo piszę jego książkę od nowa, ale w swoim języku. Oczywiście mam partyturę, ale sam muszę wszystko zorkiestrować, sam zrobić aranżację, być jak Glenn Gould wobec Bacha, znaleźć każde słowo, odpowiednik dla pewnego ciągu obrazów, bo przecież przekład nie realizuje się tylko na poziomie słowa. Nawet nie zdanie w zdanie. Raczej tłumaczymy obraz w obraz, a potem są jeszcze jednostki znacznie wyższego rzędu. Bardzo często krytyka tłumaczeń, także naukowa, tego nie zauważa. Krytyków interesuje życie insektów w skali mikro, a nie cały biotop, w którym powstaje przekład. Często koncentrują się na niemożliwościach, ale przekład jest przecież możliwy. Może to kulawe porównanie, ale to trochę jak w medycynie: życia stworzyć nie możemy, historia medycyny nie jest historią samych sukcesów, ale odbiera się porody, ratuje życie, robi bypassy, nawet przeszczepia organy, a na co dzień zakładamy okulary i widzimy ostrzej. Bez medycyny bylibyśmy chromi. Bez przekładów mielibyśmy ułomną kulturę.

Widziałam w „Wizjach” fragment pańskiej nadchodzącej autobiograficznej powieści, „Reisefieber”.
Drugi poszedł w „Piśmie”. A trzeci będzie w „Czasie Literatury”, już niedługo. Zacząłem odkrywać historię mojej rodziny. Sięgnąłem aż do XVII i XVIII wieku. I chcę przez ten pryzmat pokazać, jak patrzę na moich przodków, jak ich wskrzeszam w sobie, tych z Kresów i tych z kolonizacji józefińskiej, bo oni są w moich genach, ze wszystkimi zaletami i wadami. W tym, co piszę, będzie też fikcja, no bo nie da rady inaczej. Fikcja jest amunicją, jest ciastem, jest chlebem, jest body opowiadania, ale taka przemieszana, jak w „Dichtung und Wahrheit” Goethego, służy temu, by prawdę uczynić strawną, żeby się czytało. Mann mnie trochę wstrzymał. Ale w grudniu zmarł mój tato, dziś miałby 93 lata. Ta śmierć jest dla mnie cezurą. Nie ma na co czekać.

Pana tata musiał być wyjątkowy.
Widzi pani, wszystko jeszcze we mnie drga. Dawałem mu fragmenty do czytania, prozę i wiersze, bo utwór będzie hybrydyczny i apokryficzny. Po śmierci mamy napisałem wiersz o jej wakacjach w 1939 roku, ostatnich przedwojennych. Na podstawie zdjęcia. Inny, też na podstawie starej fotografii z czasów wojny, już o tacie. Kiedy dałem mu do przeczytania, obaj się popłakaliśmy, bo tato powiedział, że to dokładnie to, co czuł, z czym wtedy musiał się uporać. Nie wiem, jak to było w ogóle możliwe wejść w jego emocje jako młodego chłopaka, ale teraz, zaraz po „Buddenbrookach”, dokończę tę książkę. Muszę.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.